Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
[opowiadanie] Śmiertelni
Autor Wiadomość
Onfis 

Wysłany: 17-09-2015, 03:44   [opowiadanie] Śmiertelni

To opowiadanie dedykuję przede wszystkim graczom turnusu +18, w szczególności tym, którzy stanęli oko w oko z bohaterem ostatniej sceny. No i tym, którzy nie słyszą swych bogów ;)
Autorstwo moje, endżoj
Cytat:
Siegwald dar Barenstark otarł strużkę krwi spływającą po czole i spojrzał w stronę odległej przełęczy Visnohora.
-Modwicie, błagam Cię, daj księżnej Dakonii bezpieczną drogę – liczył, że tutaj, w największej świątyni bóg go wysłucha, bo jak nie tu, to gdzieżby indziej?

Elenora z rodu Daka upadłą na ziemię. Załamało się stare zaklęcie broniące jej towarzyszy w szeregu. Załamała się też sama dziewczyna. Biedna, zmęczona, przytłoczona rolą dziewczyna. Jeszcze wczoraj siedziała w ciemnym lochu, a dzisiaj miała poprowadzić ludzi? Dlaczego? Tak powiedzieli, mówili, że tak trzeba, że ona może to zrobić...
Bolało. Tak nieznośnie bolało. Oni obiecali, że już więcej nie będzie bolało... Miał być ten ostatni raz, wtedy w świątyni... Bogowie, to tak bardzo bolało, ale oni obiecali, że to ostatni raz... Obiecali, a teraz znów bolało! Obiecali że będzie silna, obiecali ją bronić! Zabili nawet dla niej tego człowieka, który do niej ciągle przychodził...
Poczuła nagle zimny dotyk na gardle, a po chwili szarpnięcie. Znów zabolało. Ale tylko na chwilę. Wszystko zaczęło mięknąć, tępieć. Po chwili już nic nie czuła. „Więc jednak już nie będzie bolało...”. Z taką myślą odeszła Elenora z rodu Daka, ostatnia potomkini władców Dakonii.

Klęcząca kobieta otworzyła krwiście czerwone oczy. Pokręciła głową.
-On cię nie usłyszy. Jego tu nie ma – powiedziała w przestrzeń Córa Honoru, Walkiria, ostatnia opiekunka świątyni Modwithauser – Ale może ona zaniesie mu twoje życzenie – uśmiechnęła się smutno i powróciła do swojej trwającej wieczność mantry.

Ferdynand dar Aldersberg, paladyn w służbie Modwita skończył modlitwę. Modlitwę głuchą i pustą, jak każda od miesięcy. Nie pamiętał już, jak brzmiał głos jego boga. Nie pamiętał jak to było czuć łaskę swojego pana. Pamiętał jednak słowa, które usłyszał pamiętnej nocy na Modwithauser. Ta istota... Dzieło samego Modwita, nawet ona go nie słyszała, nawet ona w Niego wątpiła. Ale przecież wykonała swój rytuał, zaniosła duszę przed Jego boskie oblicze! Dziedzicka wzięła w swe ręce Świętość! Czy to nie jasny dowód, że bogowie nas nie opuścili?
Jego rozterki przerwało pukanie do drzwi. Chwilę po tym poprowadzono go w milczeniu na dziedziniec. Beirad ponownie zebrało się w obronionym Barenburgu i tam też prosto z okolic Hohensteinu udał się Ferdynand. Na środku placu stał wianuszek ludzi. Kiedy usłyszeli, że nadchodzi, rozstąpili się. Na ziemi leżało ciało okryte płótnem. Paladyn przeraził się, że oto poległ jego krewniak, Siegwald, jednak nikt nie lamentował i nie rozpaczał, tym bardziej była to zagadka.
-Ferdynandzie, tylko ty możesz potwierdzić kto to jest, ty jeden z nas widziałeś tą kobietę – teraz serce kapłana prawie stanęło, nie chciał by podniesiono płótno, nie chciał by ta chwila nadeszła, bo wiedział, że będzie niczym podmuch, który zgasi dopiero co rozpalony płomyk nadziei.
Dziewczyna miała głowę prawie oddzieloną od tułowia. Szyja była rozszarpana, w sposób charakterystyczny dla nabijanych obsydianem zapołudniowych mieczy. Paladyn upadł na kolana. Dla otaczających go osób była to wystarczająca odpowiedź. Pochyliły się głowy i wręcz można było usłyszeć, jak w każdym coś pęka. Liczyli na dziedziczkę, liczyli, że ona ich wyzwoli od okupanta. A teraz nie żyła. Nie odnaleziono też artefaktów – najwyższej świętości Dakonii. Te krótkie chwile nadziei, ten drobny płomyczek w sercach zebranych tu Daków... Wszystko przepadło wraz ze śmiercią tej jednej dziewczynki. Jednej, biednej dziewczynki.
Ferdynand dar Aldersberg, paladyn w służbie Modwita skończył modlitwę. Pytał czemu to dziecko musiało umrzeć? Dlaczego pogrzebano ich nadzieję? Dlaczego Modwit ich opuścił?! Dlaczego, dlaczego, dlaczego... To nawet nie była cisza. Pustka. Dokładnie to odczuwał modlący się w tej chwili kapłan. Pustka po czymś, co całe życie było, a teraz zniknęło. W tym momencie to w nim coś pękło. Zapłakał. Zapłakał łzami smutku i beznadziei, bił pięścią w ziemię jak dziecko, bezsilny, zostawiony samemu sobie. Opuścił go bóg, opuściła go władczyni, opuściła go nadzieja.
Tego wieczoru wylał wszystkie łzy. Podjął też decyzję. Stał teraz zapatrzony w przestrzeń przed nim, a jego ręce wykonywały ruchy jakby bezwiednie. W końcu skończył. Wziął głęboki oddech, skierował oczy ku niebu, ale jego bóg dalej milczał. Ferdynand dar Aldersberg, paladyn w służbie Modwita, zarzucił więc pętlę na szyję, po czym zeskoczył z pieńka.

Anioł przyglądał się jak upada dziewczyna o jasnych włosach, dzierżąca tarczę z trzema księżycami. Była taka podobna do ostatniego widma. Widma które wykorzystał, by żywić się cierpieniem śmiertelnych. Odkąd przestał oglądać swego pana stracił wiele siły i tylko to potrafiło na nowo napełniać go energią, tylko to zastępowało docierające niegdyś modły. Jego czarne oczy wpatrzone były w umierającą właśnie dziewczynę. Czy ściągnęła go tu tylko chęć napawania się nadchodzącym bólem konających? Nie, to było coś więcej, czuł to. Ta tarcza i ta chorągiew. Czuł od nich potężną moc, potężniejszą niż kiedykolwiek od czasu kiedy Swart umilkł. Najchętniej sam by nimi zawładnął. Wyobrażał sobie, jaką potęgę by zyskał gdyby tylko...
Wyczuł to w ostatniej chwili. Czarny kształt śmignął obok niego. Gdy się odwrócił ujrzał, że na zwalonym pniu przysiadła czarna pantera, a raczej czyjś duch opiekuńczy o takiej postaci. Pantera wyprężyła się i ponownie skoczyła, ale anioł ponownie się uchylił. Zauważył też mężczyznę w kolorowym pióropuszu i jarzących się błękitem tatuażach, niewątpliwie szamana, który tańczył i podskakiwał, najwyraźniej będąc w transie. Rozpostarł skrzydła i ruszył, by zabić człowieka, kiedy ten jest bezbronny. Nie zdążył jednak, gdyż pantera przegrodziła mu drogę i rzuciła się na niego. Tym razem był przygotowany. Utkana z cienia włócznia przebiła totemiczne zwierze, które przeleciało obok anioła i upadło na bok. Wysłannik Swarta uniósł rękę, by zadać zadać cios szamanowi, jednak kły zacisnęły się na jego przedramieniu. Otworzył usta, i wydał niemy krzyk, jego spokojną niczym maska twarz wykrzywił okropny grymas. Odrzucił od siebie przeciwnika. Z jego ręki skapywały gęste czarne krople, które wyparowywały jeszcze zanim zetknęły się z ziemią. Gdyby tylko miał ta tarczę, zgniótłby szamana i jego totem jednym skinieniem.
Krążyli z panterą po kole. Dwa czarne kształty. Jeden prawie przyciśnięty do ziemi z drgającym ogonem, drugi wysoki, z rozpostartymi skrzydłami. Dwóch majestatycznych wojowników. Czarne oczy wpatrywały się w żółte ślepia. Pierwsza skoczyła pantera. Anioł wzleciał i z wysokości cisnął kolejną włócznią, która wbiła się w ziemię, i rozpłynęła się niczym czarna mgła. Odbijając się od drzew pantera doskoczyła do unoszącej się postaci i rzuciwszy się na nią, obaliła. Gruchnęli w ziemię. Z okolicznych drzew posypały się igły. Chwilę szamotali się po ziemi, po czym szamański totem został odrzucony silnym wybuchem energii. Jak każdy kot spadł na cztery łapy. Anioł miał złamane skrzydło, a z ran po pazurach sączyła się czarna krew. Postanowił jeszcze raz zaatakować szamana. Głośno wykrzyczał zaklęcie. Od kiedy stracił połączenie ze swoim bogiem, każde wykorzystanie danej mu przy stworzeniu mocy nadszarpywało jego własne zasoby energii. Teraz włożył w zaklęcie praktycznie większość zgromadzonych przed paroma dniami sił. Był emanacją bólu, cierpienia i ciemności, i wszystko to włożył w jedno zaklęcie. Próbował porazić śmiertelnie szamana.
Pantera znów stanęła jego drodze. Pomimo trwającej już chwilę walki, duch wciąż pozostawał zadziwiająco szybki. Śmiertelne zaklęcie napotkało na totem i... przepadło. Zniknęło, rozproszyło się. Zanim anioł zdołał się zdziwić temu zjawisku, czarny kot skoczył. Osłabiony anioł nie miał już siły, by wykonać szybki unik. Spróbował więc zatrzymać panterę. Ta przebiła wyczarowaną pośpiesznie barierę i ułamek sekundy później kły wbiły się w gardło jej przeciwnika.
Anioł umierał, nie dosłownie, nie był śmiertelny, ale tak można opisać stan, w jakim się obecnie znajdował. Zobaczył, że teraz szaman tańczy i podskakuje wokół niego samego, leżącego na ziemi. Wiedział, że odchodzi. Może to i lepiej? Może nicość jest lepsza niż ta pół-egzystencja bez kontaktu ze swoim panem? Zobaczył jeszcze ludzi płaczących nad dwoma ciałami. Tyle... smutku... W trawie leżała zakrwawiona chorągiew, a obok niej tarcza. Gdyby tylko je zdobył... Gdyby tylko posiadł ich moc... Nie tylko zniszczył by tego śmiertelnika i jego totem, oraz każdego jemu podobnego, ale też mógłby egzystować w tym wymiarze nie martwiąc się o energię... Taaaaaaaaak... Osiadł by tutaj i z taką siłą może nawet stałby się nowym bogiem? Bogiem, kroczącym pośród śmiertelnych...
Jarzący się na błękitno sztylet opadł w samo serce skrzydlatej istoty.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,03 sekundy. Zapytań do SQL: 9