Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Opowiadanie
Autor Wiadomość
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 31-07-2007, 02:42   

a w ryj chcesz,Indiana?! spytaj Illime, albo Agnara,ktory rzucal we mnie kamieniami! :angry: :angry: :angry: :angry: :angry: :angry: :-P
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 31-07-2007, 02:47   

A ten od razu chce bić... :roll: W opowiadaniu nie stoisz tam cały czas. W rzeczywistości pewnie stałeś :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 31-07-2007, 02:59   

Yngvild napisał/a:
pewnie




?!?!?! zabije cie w tym wrzesniu,no! xD a bic sie chce bo jeszcze tkwia we mnie resztki dwudniowego pogo ;)
 
 
Abel 

Wysłany: 31-07-2007, 11:32   

Indi, on stał, bo jeszcze byłem przy tym jak Maciek rzucał z Ulą kamykami w niego i Illimę, a sam ich denerwowałem tym, że są takie pyszne gołąbki i w ogóle.
Tak więc Sham stał na pieńku i modlił się o cud dla Varthanisa, który chyba się wtedy udał. Nie udał się jak zaatakowali was zakonnicy, bo Indra nie wspomógłby w takim wypadku... chyba
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 31-07-2007, 13:18   

i sprobuj mi jeszcze raz powiedziec ze PEWNIE stalem,lub w ogole!


Ablu,mimo ze wolisz otulinowce,ptfuuuu,to dzieki :P
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 31-07-2007, 20:18   

Jeju jeju, ales się obruszył :P Zobaczymy, co się da zrobić :P

Pytanie:
Kto pofatygował się z nami w nocy do obozu banitów?
Z tego co pamiętam, był Arandir, Hodo, Zibbo, Kulbert, Rien - to na pewno.
Chyba był Varthanis, Jarlos, Borys, Rigo i Sigbert.
Jeszcze ktoś...? :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Alathien

Wysłany: 31-07-2007, 20:39   

Ja byłam w nocy u banitów, Vartanis, Borys i Rigo tez na pewno byli.

Doszło do nieporozumienia, Yngvild, Sham, przepraszam wasz bardzo. Nie wiedziałam (albo mi się pomyliło) o które wskrzeszenie Vartanisa pytała Indi... Ja go wskrzesiłam puźniej...
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 01-08-2007, 04:19   

****
Deszcz lał jak z cebra. Wewnątrz malutkiego myśliwskiego domku zachęcająco trzaskało ognisko. Na zewnątrz kopyta zamlaskały w miękkiej od deszczu ziemi. Zakapturzona postać, grzejąca się przy ogniu, wstała powoli z niskiej ławy. Wiedziała, że straż czuwająca w ukryciu wokół chatki, nie przepuści nikogo niepożądanego. Ale i tak położyła dłoń na rękojeści ozdobnego sztyletu. Drzwi chatynki otwarły się i wszedł mężczyzna otulony w czarny, ociekający woda płaszcz. Ukłonił się w wejściu. Spod płaszcza ukazał się srebrzysty medalion w kształcie stylizowanego trójpromiennego słońca. Zakapturzona zdjęła płaszcz. Była to kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat, odziana w ciemnozieloną aksamitną suknię. Delikatny makijaż podkreślał jej ogromną urodę, gładko zaczesane ciemne włosy zdobił wąziutki diademik, a palce - liczne pierścienie.
- Spóźniłeś się – odezwała się pierwsza dźwięcznym, ale chłodnym głosem.
- Przybyłem później – odparł mężczyzna zdecydowanym głosem – Mów, pani, po co chciałaś się spotkać.
Kobieta usiadła, najwyraźniej delektując się jego niecierpliwą ciekawością.
- Wczoraj został zabity jeden z moich ludzi, giermek mojego syna – zaczęła po chwili.
- Jakie to ma znaczenie ...- zaczął mężczyzna, ale przerwała mu ostro.
- Wysłuchaj do końca, zanim zaczniesz doszukiwać się znaczenia. Jego śmierć nie jest istotna, wkrótce zginie wiele więcej. Ale na miejsce wysłałam dziś mały oddział. Oddział ten przypadkiem natrafił na grupkę oberwańców, najwyraźniej wyjętych spod prawa. Moi ludzie rozpoczęli atak, a tamci zamiast uciec, zaczęli zacięcie bronić przejścia. Człowiek, który nimi dowodził, nosił pewien pierścień.
- Wielu nosi pierścienie...
- Ale taki pierścień jest jedyny. Błękitna gemma z białym rysunkiem kobiety...
- Eithel dar Nirna! – mężczyzna zerwał się, chłodna obojętność zniknęła z jego twarzy – Więc tutaj się skrył!
- Usiądź, nie skończyłam – uspokoiła go kobieta – Tak, z opisu moich ludzi sądząc, to był dar Nirna we własnej osobie. Jednak nie on był tym, którego oddział usiłował chronić. Jeden z moich ludzi ranił z łuku jednego z nich. Ów z pierścieniem wówczas krzyknął „Chrońcie cesarza!”, zasłonił go i oberwał podobno drugą strzałą.
Mężczyzna w czarnym płaszczu wbił wzrok w twarz kobiety, mrużąc oczy.
- Co ty mi usiłujesz powiedzieć, Eledhwen? – zapytał w końcu po dłuższej chwili milczenia – Że Justyn, w którego pogrzebie sam uczestniczyłem, żyje...?
- Usiłuje ci powiedzieć, co wiem. Doceń to – odparła spokojnie kobieta – Moi ludzie wycofali się stamtąd, bo z przeciwnej strony nadszedł oddział Straży.
- Kto o tym wie?
- Gdybym chciała aby wszyscy wiedzieli, powiedziałabym o tym na spotkaniu Braterstwa. Ale to jest przeznaczone dla twoich uszu. Jeśli to przez przypadek okaże się prawdą... – zawiesiła głos – to znaczy, że spartaczyliście robotę. A on musi zginąć. Zrozum jedno – głos kobiety przeszedł w ton groźby – wszystko co robię, robię dla Amaveta, jeśli nie zapewnisz mu korony, zdradzę cię bez wahania. Rozumiesz?
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
- Zawsze rozumiałem. Ale jeśli to jest prawda, to znaczy, że mamy problem. I to większy, niż Draig-a-haearn.
- Rozwiąż go więc. Zanim hordy Złotego Lisa tu wtargną, bo wtedy nic nie będziemy w stanie zrobić.
- Hordy nie ruszą ani Kamieńca, ani Zakonu, Eledhwen. Armie podejdą pod Styrgrad, zniszczą miasto i wszystko co im stanie na drodze. Wtedy twój syn, z Żelaznym Smokiem w ręku, zniszczy ich, a nad resztkami obejmie władzę Złoty Lis, wybawca resztek swojego ludu. I pośle obecnego wodza do diabła w jakiś wyszukany sposób, bo niczego innego nie pragnie bardziej.
- Tego, który nosi kły – szepnęła kobieta w zamyśleniu.
- Proszę, znasz i przepowiednię Najstarszych. Ich też w końcu dopadnę. Ale póki co, jutro wydobędę artefakt.
- Tak...? – zapytała przeciągle – Przecież nie masz medalionu.
- Nie mam. Ale wiem kto ma. Medalion i wszystko inne, by obudzić smoka.
- Doprawdy, nie rozumiem. Dlaczego nie odebrałeś medalionu, kiedy miałeś w ręce tą kobietę...
- Ja nadal mam ją w ręce. Tylko na smyczy. Nie miała go przy sobie. Odczytaliśmy wszystko, o czym wiedziała. Wszystko łącznie z tym, jak cesarz dał jej medalion. Ale nie zdołaliśmy odczytać tego, co z nim zrobiła. A to gwardyjska szkoła, nie powiedziałaby nic.
- Jasne - fuknęła kobieta – Gdy już dobędziesz Smoka, daj mi te gwardzistkę, pokażę ci, jak wydobywa się informacje z ludzi. A najlepiej daj mi kogoś, na kim jej zależy.
Mężczyzna spojrzał na nią wzrokiem pełnym szacunku mieszanego ze wstrętem.
- Żegnaj, pani – rzekł po chwili – Muszę wracać do obowiązków. Za dwie noce tam gdzie zwykle, do zobaczenia.
Ukłonił się oszczędnie i wyszedł. Kobieta, Eledhwen dar Kirian, księżna kamieniecka, usiadła na powrót przy ogniu. W zamyśleniu wyjęła strzałę z opartego o ławę kołczana. Przyjrzała się jej z uśmiechem. Blisko lotek widniał wypalony znak. Stylizowany herb Rasgalenów.

****
Wyruszyli przed północą, w lejącym deszczu. W komplecie o dziwo. A nawet więcej niż w komplecie, bo zupełnie niespodziewanie dołączył do nich Rien. Rien był zawodowym nauczycielem szermierki i trzeba było przyznać, że miał spore umiejętności. Nie chciał jednak oddać swego miecza na usługi Cesarstwa. Yngvild zdziwiła się, gdy poprosił o pozwolenie na udział w tej wyprawie, a jeszcze bardziej zdziwiło ją to, że chorąży mu na to pozwolił.
Reszta oddziału była w różnej kondycji, ale była, co zważywszy na popołudniową sytuację, zakrawało na cud. Yngvild zastanawiała się, jaki wpływ na to wszystko miał Shamaroth, który spędził dobrych kilka godzin na medytacji i modlitwie. Nie była w stanie ocenić stopnia wpływu sił nadprzyrodzonych na wydarzenia, ale fakt, że bez problemów udało się przywrócić do życia Varthanisa, przywrócić mu siły, nekromancie zaś również bez problemów udało się odwołać z zaświatów Hoda, już był zastanawiający. A potem jeszcze Varthanis podjął się odprawienia rytuału wskrzeszenia półelfki, która po ciosie kapitana wykrwawiła się na podłodze karczmy. Nekromanta, zastanawiając się nad tym, przyznał otwarcie, że właściwie nie zdarza się, aby jednym i tym samym miejscu dość było energii magicznej, aby wskrzesić trzy osoby.
„Cóż” – pomyślała gwardzistka patrząc spod krawędzi kaptura na krasnoludzkiego kapłana „Niewykluczone, że potrafi dużo więcej, niż obłędna i bezsensowna szarża na wrogów”.
Szli dwójkami przy migotliwym świetne pochodni. Przestało padać, ale przy każdym potrąceniu gałązki lały się na nich strugi chłodnej wody. Na szczęście było ciepło. Ze stoków zaczęły unosić się białe opary, nadając okolicy niesamowity wygląd.
Pierwszy szedł Arandir, kryjąc się poza obrębem światła pochodni, które raziło go w oczy. Elf doskonale orientował się w terenie i szedł właściwie „z pamięci”, z rzadka wspomagając się mapą. Szedł tak cicho, że Yngvild, idąca za nim, w nocnej ciszy lasu nie słyszała jego kroków.
Doszli nad urwisko, u stóp którego rozciągał się znany im wąwóz. Zeszli powolutku wąziutką zwierzęcą ścieżką w poprzek stoku, pilnując każdego stąpnięcia. Każdy nierozsądny krok mógł skończyć się kilkunastometrowym lotem w dół. W połowie ścieżka zaniknęła na dobre i dalej zeszli na przełaj przez zarośla. Wyszli dokładnie w miejscu, gdzie Szlak Zębaty wchodził pomiędzy skaliste ściany. Yngvild z uznaniem skłoniła głowę w kierunku Arandira. Elf uśmiechnął się lekko.
Przed wymarszem rozważali dość długo ryzyko wpakowania się w zasadzkę. Słuszne argumenty głosiły jednak, że gdyby grupa banitów chciała ich pozabijać, zrobiliby to wtedy podczas bitwy. Dlatego też zrezygnowali z podejścia z obydwu krańców wąwozu i zdecydowali się iść główną drogą, zgodnie z wcześniejszą umową. Nie zmniejszało to jednak ani trochę faktu, że wszyscy byli przygotowani na ewentualność zasadzki.
- Dwóch na górę – zarządził szeptem chorąży – Arandirze, cichcem na przód, Zibbo – tylna straż.
Ruszyli, skupieni i gotowi na atak. W pełnym wysokich zarośli wąwozie niesione pochodnie bardziej przeszkadzały niż oświetlały teren, niewiele więc widzieli poza kręgiem światła. Podłoże, pełne luźnych odłamków łupkowej skały, nie pozwalało iść cicho. Mogli zatem domyślać się, że łatwo będzie ich zaskoczyć, tym niemniej podskoczyli wszyscy na dźwięk zwykłego:
- Witajcie.
Z osłoniętej krzakiem leszczyny wnęki skalnej, którą pierwsze osoby już minęły, wyszedł na ścieżkę zakapturzony mężczyzna. Otulony był w ubłocony i zużyty płaszcz burej barwy. Zanim zrozumieli, że jest sam, wszyscy niemal zdążyli wyciągnąć miecze. Jak duch spod ziemi wyrósł za nim Arandir, światło pochodni błysnęło na ostrzu elfickiej szabli. Złość malująca się w oczach elfa świadczyła, że nawet on minął to miejsce, nie zauważywszy intruza.
-Opuście broń – poprosił cicho banita – Mam was gdzieś zaprowadzić.
Nie czekając na ich odpowiedź, ani na wykonanie prośby, odwrócił się i kilkoma zwinnymi ruchami wydostał się na górę skalnego wału. Spojrzeli po sobie. Hodo, któremu tarcza wcale nie ułatwiała sprawy, ruszył zaraz za przewodnikiem.
Czekała ich długa droga przez mokry od deszczu las. Przewodnik najwyraźniej kluczył i plątał drogę, prowadząc ich zygzakami, raz z góry, raz pod górę. Wreszcie grząskim korytem strumienia zeszli na dno doliny.
- Dym – szepnął Arandir. Rzeczywiście, po kilku kolejnych minutach zobaczyli światła ognisk. Przewodnik wprowadził ich w środek licznego obozowiska. Yngvild zdążyła rozpoznać kilku spośród kręcących się przy ogniskach ludzi. Przy głównym ognisku rozłożony był prowizoryczny namiot, reszta obozowiska również wyglądała tak, jak gdyby nocujący tu ludzie mieli rankiem natychmiast stąd odejść. Policzyła szybko tych, których mogła dostrzec, było ich trzynaścioro. Na powitanie wyszedł ów brodaty herszt, który rozpoznał jej medalion. Medalion cesarski, poprawiła się w myślach. Przewodnik podszedł do niego.
- Co z nim? – szepnął z troską w głosie. Herszt opuścił głowę.
- Zdążyliście w ostatniej chwili. Witajcie – odezwał się do stojących lekko niepewnie na ścieżce strażników – Ty tutaj dowodzisz? – zwrócił się do Hoda. Krasnolud skinął głową – Podejdź więc. I ty też, nosząca medalion. Właściwie, wszyscy podejdźcie.
Podeszli posłusznie do niewielkiego namiociku. Na posłaniu z futer leżał blady jak ściana młody mężczyzna. Rozrzucone obok bandaże i opatrunki świadczyły o tym, że przyczyną jego stanu jest rana. Gdy podeszli, mężczyzna otworzył oczy. Na dłoni, spoczywającej na futrzanym przykryciu Yngvild dostrzegła pierścień z dużą błękitną gemmą. Widziała już kiedyś ten pierścień. Przyjrzała się uważniej twarzy mężczyzny, ale jej zastanawianie przerwał on sam.
- Jestem Eithel dar Nirna – szepnął z widocznym trudem.
- Pamiętam cię, panie – powiedziała Yngvild przyklękając przy posłaniu – Widywałam cię w Styrgradzie.
- To było dawno – głos mężczyzny łamał się i zanikał, więc z trudem rozróżniali słowa – Cesarz Justyn był moim przyjacielem.... Wpadłem na trop spisku...Ale byli zbyt potężni. Zostałem wrobiony w bzdurne zarzuty... i skazany... na śmierć. Cesarz mnie ułaskawił, ale skazano mnie na wygnanie....
- Jak możemy ci pomóc, panie? – zapytał Hodo, nachylając się nad rannym.
- Nie możecie...- szepnął ten w odpowiedzi – Oni mają swoich ludzi wszędzie, na najwyższych stanowiskach w kraju.... Dano ci medalion – zwrócił się do gwardzistki – abyś wydobyła artefakt... i uratowała Smoka....
Yngvild opuściła głowę.
- Zrobiłam, co było w mojej mocy – szepnęła.
- Ale czegoś ci nadal brakuje – odpowiedział. Sięgnął pod posłanie i wydobył niewielki kawałek papieru, złożony i zapieczętowany. Na laku widniał cesarski herb ze smokiem – To jest to, czego nie masz, a co powierzono mnie... Jest tu też treść pewnej przepowiedni. Przeczytaj ją uważnie, bowiem zaczęła się sprawdzać.... – mężczyzna przerwał i zaniósł się kaszlem. Stojący obok brodacz i jakaś kobieta pochylili się, by podać mu wody – Pospieszcie się – szepnął jeszcze.
- Jak możemy pomóc tobie? – odezwała się Yngvild niepewnie – Trzeba leków? Opatrunków?..
Mężczyzna nie odpowiadał. Kobieta stojąca u wezgłowia uklęknęła i pochyliła się nad nim. Gdy się podniosła, miała oczy pełne łez. Pokręciła głową patrząc na brodacza. Ten westchnął.
- Już nie możecie mu pomóc. Nie żyje.
- Jak to się stało? Kto...? – zapytał stojący u wejścia do namiotu Rigo. Brodacz popatrzył na niego, jak na kogoś, kto nie wie oczywistych rzeczy. Schylił się i podniósł zza poły namiotu ułamany kawałek strzały. Miała czerwone pierzaste lotki i stylizowany znaczek, wyryty na drzewcu. Herb Rasgalenów. Rien rozpoznał go natychmiast, a jego mina świadczyła o zdziwieniu i zmieszaniu.
- Zginął od strzały – powiedział brodacz to, czego już się domyślili – Takiej. Zbrojni, z którymi się starliśmy, strzelali z takich strzał.
- Dlaczego? Jaki konflikt jest między wami a ludźmi hrabiego? – zapytał Hodo. Herszt westchnął.
- Macie w rękach medalion, od którego zależą losy Styrii, a tak mało wiecie. Eithel powiedział wam o spisku, którego ofiarą padł niegdyś. Tutaj, w tych górach, w których ukryto Żelaznego Smoka, są również. A może raczej, zwłaszcza tutaj. Resztę dopowiedzcie sobie sami. Byliście na tym forcie?
Popatrzyli na sobie z zakłopotaniem.
- Mieliśmy pewne problemy... – powiedział w końcu chorąży – CO zatem jest na tym forcie?
- To miejsce, gdzie się spotykają. Czasem. Powiadomię was, kiedy zechcą się znów zebrać. Ale nie próbujcie rozwiązać tego mieczem, są dużo potężniejsi, niż możecie sądzić. A teraz... wybaczcie – westchnął znów – mamy pewien przykry obowiązek do spełnienia. Góry Srebrzyste bogatsze będą o jeden grób...
- Jesteśmy wdzięczni za informacje. Może możemy dopomóc...
- Proszę wybaczyć, panie chorąży, ale wolimy pozostać we własnym gronie. Przed wami ważniejszy dużo obowiązek, jutro ważna noc.
- Wiemy – kiwnął głową krasnolud – Powiedz tylko, jak mamy się stąd wydostać... Wasz przewodnik trochę skomplikował drogę...
Odprowadzono ich z powrotem na leśna drogę, ten sam banita, który przyprowadził ich do obozowiska, ruszył z nimi w las, wciąż mokry od deszczu. Wszyscy byli już tak przemoczeni, że bagnisty strumień, którego korytem poszli, nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Przewodnik wskazał drogę wzdłuż strumienia, nakazując znaleźć wejście do tunelu, i zawrócił. Chcąc nie chcąc ruszyli w górę, ślizgając się na błotnistej stromiźnie. Tunel rzeczywiście ukazał się ich oczom po kilkuset metrach. Ale wejście do niego było raczej rozmiarów psa, niż człowieka.
- Pięknie...- mruknęła Yngvild. Każdy kolejny podchodzący do tunelu powielał jej komentarz z mniej lub bardziej wulgarnym zabarwieniem. Ale przed nimi był zupełnie nieznany teren i stromy, błotnisty stok.
Przeprawa zajęła im dobrą godzinę. Yngvild poszła pierwsza, wnosząc pochodnie, które zapaliła w środku. Potem wnieśli tarcze i broń. W końcu udało się i wszystkim wojownikom przedostać wąziutkim przejściem. Ostatni z tunelu wydostał się Zibbo, tarmosząc ciężką tarczę. Z sapaniem i stękaniem wylazł na powierzchnię.
- Prawie jak orgazm....- sapnął. Yngvild nawet nie próbowała tłumić śmiechu, ruszając dalej do góry. Po dłuższej chwili marszu znaleźli się na powrót na znajomej ścieżce, którą zeszli nad wąwóz. Do strażnicy było już niedaleko.
Wreszcie zasiedli na powrót w karczmie. W obozie czuwała już tylko warta. Hodo bez słowa położył na stole otrzymane od banity zapieczętowane pismo. Złamali cesarską pieczęć i rozłożyli kartkę. Ze środka wypadła druga karteczka, zapisana pięknie kaligrafowanym pismem. Shamaroth zaczął czytać.

bicz boży nad wami
jak falą powodzi zaleją nasze ziemie
poprowadzi ich kły noszący
słońcem was spalą
sprzymierzą się z lisem by kąsać smoka
a lis z nimi by kąsać swoich
w dniu gdy smok upadnie
łza szukać będzie łzy
gdy miecze zostaną złamane
bliski bliski koniec smoczego władania

- Przepowiednia Najstarszej... – odezwał się Rien. On jako jedyny w tym gronie był u tajemniczej Czuwającej.
- I zaczęła się sprawdzać...
- Smok upadł... – szepnęła Yngvild – a miecze zostały złamane. Medalion ma kształt łzy – odezwała się głośniej – a nam zagraża słońce Indry. To już się dzieje....
Zamilkli. Wciąż nie znali miejsca ukrycia Draig-a- Haearna. Wciąż nie mieli elementów potężnego rytuału, który miał go obudzić.
- Wezwanie Żelaznego Smoka, zaklęcie wg zasad magii Akademii Arhebar...- Arandir odczytał na głos fragment drugiego arkusza. Varthanis poderwał się i wyrwał mu papier. Błyskawicznie przeleciał wzrokiem treść.
- Zaklęcie wydobycia! – powiedział podekscytowany – Zaklęcie dla rasy ludzkiej, by wydobyć na powierzchnię Żelaznego Smoka. A więc mamy wszystkie!
Arandir i Shamaroth skinęli głowami. To oni byli w posiadaniu zaklęć starszych ras, rasy te przysłały ich tu bowiem, by uchroniły artefakt przed zachłannością tych, którzy nie mieli do niego prawa. Yngvild wolała na razie nie myśleć, jakie rozkazy otrzymali obydwaj w kwestii artefaktu i co zamierzają zrobić, gdy Draig-a-Haearn będzie już w ich rękach. Na razie należało go wydobyć. A termin był jutrzejszej nocy/
- Więc mamy już wszystkie zaklęcia?- zapytała – Pozostaje tylko znaleźć miejsce...
- Prawie już znamy miejsce – odparł Borys – U Obieżyświata zamówiliśmy mapę. Powinna być na jutro. Droga była...
- Oddam wam... – westchnęła gwardzistka – Względnie odda wam przyszły cesarz – dodała cichutko, tak by najemnicy nie usłyszeli.
- Dobrze więc – odezwał się tonem głównodowodzącego Varthanis – Do jutra każdy z was, panowie – zwrócił się do Shama i Arandira – ma znać inkantację na pamięć razem z gestami. Ja zajmę się wszystkimi akcesoriami. Wyruszamy wieczorem, choćby nie wiem co.
Arandir wzruszył ramionami.
- Lasto beth lammen! Angren Lhug Draig – a – Haearn... zaczął recytować elf – Znam już inkantację – zakończył – A co jeśli wasz dowódca jednak znajdzie nam zajęcie na jutro?
Hodo zagryzł wargę.
- Wtedy będziemy się zastanawiać. Na razie – spać też trzeba. Do namiotów.
Po chwili w karczmie zostało raptem kilka osób. Rien usiadł przy stole, naprzeciw Hoda.
- Panie chorąży – zaczął – Doceniam i dziękuję za zaufanie, którym mnie pan obdarzył, zabierając na tę wyprawę – Hodo kiwnął głową – Dużo się dowiedziałem, ale jest jedna rzecz...
- Domyślam się – odparł krasnolud – Hrabia Rasgalen...
- Nie znam hrabiego i nie zamierzam za niego ręczyć – rzekł poważnie szermierz – Ale wicehrabia Fein... Nie wierzę, że bierze w tym udział... Naprawdę za niego mogę poręczyć...
- Ja też nie wierze, że wicehrabia mógłby w tym maczać palce – odezwała się niespodziewanie Yngvild.
Hodo spojrzał uważnie na Riena, ale dostrzegł tylko szczerość. Przynajmniej tak sądził.
- Wierzę. Ale mimo wszystko... Proszę zachować to dla siebie...
- Nie mogę tego panu obiecać – odparł szermierz wprost – Wobec wicehrabiego wiąże mnie słowo.

***
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 01-08-2007, 14:50   

Fajnie że dałaś motyw z księżną ;)
A Eithel nie powiedzial nam że daje nam przepowiednię, dowiedzielismy sie o tym jak otworzyliśmy ją w małym gronie (bo umówilismy się że ukryjemy ten zalakowany papier przed innymi) powiedział nam tylko o braterstwie
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 01-08-2007, 15:00   

Wiem, ale pomyślałam, że w sumie taka zmiana tylko rozjaśni trochę sprawę, a dużo nie zmienia.
A z księżną - może się w końcu niektórym rozjaśni, skąd na końcu wziął się cesarz :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 01-08-2007, 20:44   

Chwila, to ja już nic nie łapię... lepiej by było bez tego fragmentu chyba, ale się nie znam, bo mnie nie było
 
 
Airis 


Skąd: Warszawa
Wysłany: 01-08-2007, 21:53   

Twoje opowiadanie, Indi, ratowało mi życie w pracy ^^ I wypada mi podziękować za zwiększenie roli Riena, bo ja sobie nie przypominam, żebym coś konstruktywnego robił/mówił podczas tego wyjścia, poza chodzeniem obok Zibbo w tylnej straży.

Moim zdaniem scenka z księżną jak najbardziej na miejscu.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 01-08-2007, 22:17   

Ależ nie ma za co :) Powiedzmy, że byłam dłużna :P ;)

Czegóż nie rozumiesz, chanie nasz ulubiony? ;) :P Toż po to to wrzuciłam, by wyjaśnić...:D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 01-08-2007, 22:23   

Uznajmy, że jestem głupi jak Shamaroth w tym miejscu, bo nie kojarzę w ogóle tej sceny z zalakowanym listem(choć starałem sie nie opuszczać waszej dwójki na krok) o przepowiedni nie wspomnę, bo pierwszy raz ją na oczy widzę.
Ale nie bierz tego do siebie, to tylko takie chanackie dygresje.
I chanys do cholery!!
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 01-08-2007, 22:38   

a ja wiedzialem o zalakowanym liscie i bylem wtajemniczony,hahaha xD
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 01-08-2007, 23:09   

Wiesz... Niekoniecznie chcieliśmy informować chanackiego agenta o przepowiedni upadku Cesarstwa :D :P Znaczy, że dobrze się kamuflowaliśmy, a scena działa się dość późno w nocy. Poza tym, nie wiem, czy byłeś z nami u tego banity. Bo mi wychodzi, że chyba nie... Chanie :P :P :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 01-08-2007, 23:14   

cham,chan,chanys,co za roznica ^^? anyway tak jak Inmdiana mowi,kamuflowanie sie bylo niezle,o lscie wiedzialy tylko osoby ktore byly blisko tego goscia co lezal...tego przyjaciela cesarza xD
 
 
Abel 

Wysłany: 01-08-2007, 23:15   

Nie byłem i nie żałuję, bo im mniej przebywałem z cesarskimi kundlami tym zdrowszy jestem... Następny odcinek mojego opowiadania przesunie sie nieco w czasie ze względu na awarię prądu...
 
 
Airis 


Skąd: Warszawa
Wysłany: 02-08-2007, 01:40   

Co mnie ucieszyło, a nie wspomniałem wcześniej:
Yngvild napisał/a:
- Wielu nosi pierścienie...
- Ale taki pierścień jest jedyny.

:)
A w ogóle to nie w porządku, że zabraliście pierścień Miji :P A już miałem szansę zostać cesarzem ...
Ostatnio zmieniony przez Airis 02-08-2007, 01:43, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Alathien

Wysłany: 02-08-2007, 15:16   

No, Indi, to czekamy teraz na ciąg dalszy ;)
 
 
Abel 

Wysłany: 02-08-2007, 15:23   

spokojnie Alathien, może w międzyczasie sama coś napiszesz?
 
 
Alathien

Wysłany: 02-08-2007, 15:29   

Hmm ale nie miałabym o czym ;) już tyle pięknych opowiadań powstaje. Za to moze wreszcie wezme się za rysowanie.
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 02-08-2007, 15:32   

O to to ! :D
 
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 02-08-2007, 15:45   

jestem za rysowaniem!! :]
 
 
Alathien

Wysłany: 02-08-2007, 15:53   

No, Sham, to bierzesz ołowek (tudziesz farby) i rysujesz, przeciez tez umiesz :D
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 02-08-2007, 18:18   

pffff :P najpierw to ja napisze opowiadanie :P
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 03-08-2007, 08:47   

/wybaczcie małą mistyfikację, ale pozwoliłam sobie poprawić nieco przebieg rytuału na Grochowej. Przyjmijmy, że tak właśnie było :P Znowu nie pamiętam szczegółów personalnych, więc jak przypomnicie, kto co robił, to poprawiam.
Co do sceny z Ablem, pamiętam, że to było sporo wcześniej, ale jakoś tak mi wylądowało, a nie chce mi się już zmieniać w tamtym tekście.
Miłego czytania/



***
Po wyjściu Riena zostali w karczmie w czwórkę, Zibbo, Arandir, Hodo i Yngvild. Gwardzistka położyła na stole zwinięty kawałek papieru.
- Omus wykonał nasze zlecenie – uśmiechnęła się – Chociaż teoretycznie może nie być już potrzebne.
- Jesteś tego pewna? – powiedział Zibbo – Sądzisz, że nasz chanacki przyjaciel nie wywinie nam żadnego numeru?
No właśnie, chanacki przyjaciel. Abel, mag z dalekiego południa. Nie od dzisiaj wiedzieli, że miał konszachty ze skórojadami po drugiej stronie granicy. Nie wiedzieli tylko, czy powiedział im całą, albo choćby część prawdy. Bo właściwie też i dlaczego miałby. A przecież z łatwością mógłby przekazywać barbarzyńcom informacje, mógłby bez trudu wpakować ich w zasadzkę. Co prawda, gdy dowiedzieli się, czego Abel szuka na pograniczu, przyczepili mu ogon w postaci Arandira. Ale jednak elf nie mógł chodzić za chanem zawsze, czego najlepszym dowodem była sytuacja podczas polowania na sylwana, kiedy to Abel po prostu oddalił się na chwilę niezauważony. Kilka dni temu zamierzali więc zastawić na śniadolicego czarodzieja pułapkę. Zdobyć podpis i pieczęć hetmana. Wystawić rozkaz informujący o jakiejś rzekomej arcyważnej przesyłce. I czekać. Omus wykonał dla nich pieczęć i podpis na czystej kartce. Ale w międzyczasie udało im się poczęstować Abla mikstura prawdomówności alchemiczki Mony. Oświadczył, że nie jest zdrajcą.
- Oczywiście, że nie jestem pewna – odparła – Oczywiście, że przy panującym wtedy zamieszaniu chan mógł nawet nie przełknąć tej cholernej mikstury. Ale z drugiej strony...
- Yngvild, nie ma drugiej strony – powiedział Hodo zdecydowanie – Pojutrze idziemy wydobyć coś, na czym ważą się losy Styrii. Chcesz ryzykować?
Opuściła głowę.
- Nie, oczywiście, że nie. Ale tak na dobra sprawę, nie wiesz nawet, komu we własnym oddziale możesz zaufać.
Hodo spojrzał po twarzach obecnych.
- Wam mogę – oświadczył z rozbrajającą szczerością – Ale wiem, do czego zmierzasz i masz rację. Jeśli mamy wybierać się po artefakt, czas sobie nawzajem zaufać. I wyeliminować tych, którym ufać nie można. Hrabia Rasgalen ma jeszcze miksturę.
Fein Rasgalen prawie płakał, kiedy Hodo tłumaczył mu konieczność użycia jego drogo zakupionej mikstury. Ale w końcu dał się przekonać. Usiedli wokół ogniska w wartowni. Jeśli jednak chcieli posłużyć się eliksirem w małej grupie... to im nie wyszło.
Ustalili precyzyjne pytania, każdemu sprawdzanemu zabierali broń i zapobiegliwie uniemożliwiali ucieczkę. Zaczęli oczywiście od własnego grona. Nikt nie przyznał się do zdrady czy działania przeciwko drużynie. A wtedy nawinął się chan.
- Siadaj i pij – rozkazał chorąży, gdy zabrali mu saberę – Uważać na jego dłonie, to mag. Słuchamy. Co robisz na pograniczu?
Czarodziej spojrzał mu śmiało w oczy.
- Mogłem ci to powiedzieć bez eliksiru. Przysłano mnie tutaj.
- Kto?
- Mój władca.
- Po co?
- Aby nawiązać kontakt ze szczepami barbarzyńców, które nazywacie skórojadami. Aby zawiązać z nimi sojusz i zniszczyć Styrię.
Zapadła długa cisza. Yngvild wstała powoli i wyciągnęła miecz.
- Podaj mi jeden powód, dla którego miałabym cię teraz oszczędzić, chanie – warknęła.
- Podam ci więcej niż jeden. Bo nie nawiązałem owego kontaktu, gdyby nie to, żaden eliksir by tego ze mnie nie wydobył. Bo w obecnej sytuacji jestem po waszej stronie. Bo w danej chwili jestem wam potrzebny.
- A kiedy już wydobędziemy artefakt? Co zrobisz?
- Nie wiem – odparł rozbrajająco – To co będę musiał i mógł zrobić. Z pewnością dowie się o nim mój władca.
- O ile zdołasz stąd wyjechać.... – warknęła gwardzistka, ale odsunęła ostrze od jego twarzy. Chan rzeczywiście mógł na razie być przydatny. Poza tym, na razie nie był winien żadnej zdrady, a zabicie kolejnego cywila nie byłoby szczególnie mądrym posunięciem. Puścili więc maga.
Ona sama była ostatnia spośród przesłuchiwanych. Wypiła łyk i poczuła rozchodzące się po ciele ciepło. Wyjęła miecz i oddała chorążemu. Zaczęli pytać. Nie, nie zdradziła drużyny. Nie wiedziała, co powiedziała na przesłuchaniu w komandorii zakonnej. Nie, nie zabiła cesarza. Tak, historia otrzymania przez nią medalionu jest prawdziwa.
- Czy w przyszłości zamierzasz zdradzić drużynę?
Spojrzała po twarzach.
- Tak – odpowiedziała, sprawiając, że kilka ostrzy skierowało się w jej stronę – Jeśli tylko zwrócicie się przeciwko Cesarstwu, zdradzę was bez wahania.
***
Zabiegi z eliksirem prawdy tylko w niewielkim stopniu poprawiły stopień zaufania w oddziale. Nadal ufała sobie wąska grupka osób. A i w tej grupie, w obrębie oddziału zaufanie miało swoje granice. Tym niemniej chwilowo wszelkie animozje i podejrzenia zostały odłożone na bok. W nocy bowiem mieli obudzić smoka.
A w dzień zjawił się Neil. Neil był tropicielem, zwiadowcą, traperem i diabli wiedzą czym jeszcze. Ale nade wszystko Neil był łucznikiem i to zawołanym. A potem pokazał co potrafi w turnieju szermierczym.
Turniej trwał właściwie cały dzień, ogłaszany był od dłuższego czasu. Obiecaną nagrodą był elegancki miecz, fundowany podobno przez hrabiego Rasgalena. Yngvild i Hodo wystartowali więc, licząc, że ewentualne zwycięstwo pozwoli nieco wzbogacić fundusze oddziału, które były opłakane. Zwłaszcza po tym, jak kapitan anulował wypłatę żołdu po wczorajszej awanturze. Wspomaganie się nawzajem w turnieju nie pomogło, umiejętności rywali były zbyt wysokie. Nagroda przeszła koło nosa, wędrując do kieszeni Neila, który wygrał w wielkim stylu. Choć Yngvild i Hodo zgodnie uznali, że przydałby się taki w oddziale, Neil nie zamierzał jednak oddać swego miecza ani łuku na usługi Cesarstwa.
Cały dzień lało.
Wyszli wieczorem, spodziewając się czterogodzinnego marszu. Wyszli w mieszanym składzie, bowiem osoby z grupy cywilnej wyraziły zainteresowanie, przejęcie i chęć pomocy. I zgodziły się w przypadku ataku podporządkować rozkazom. Wokół owego podporządkowania wyniknęła cała awantura, podsycona pogardliwie rzuconym przez Hoda pod adresem cywili określeniem „plebs”. Mija Pendragon, niespodziewana rzeczniczka interesów wicehrabiego, nie zgodziła się przyjąć komendy krasnoluda. Nie zgodziła się z łomotem i hałasem, mniej czy bardziej słusznie, ale w rezultacie spora grupa osób zdecydowała się zostać w obozie.
Wyruszyli w czternaście osób. Arandir wziął na siebie trud znalezienia drogi przez mokry od deszczu las. Po dłuższym czasie wyszli na polne drogi, na których utknęli w błocie po kostki, a nieraz wyżej. Deszcz padał cały czas. Niebo było ciężkie od ołowianych chmur, wiszących niziutko nad horyzontem. W oddali, niczym dumna twierdza, wznosiła się ponad równiną samotna góra. Masyw Smoczy Grzbiet, cel ich wędrówki. Po ponad godzinie minęli sporą osadę. Za nią trafili na brukowany trakt, który doprowadził ich pod sam niemal masyw. U jego stóp minęli sporą faktorię handlową. I to był koniec łatwych dróg.
Masyw Smoczy Grzbiet pocięty był dróżkami i ścieżkami, które nic wspólnego położeniem na mapie nie miały. Kilkakrotnie więc zagłębiali się w las, bo Arandir był pewien, że to właśnie jest ta właściwa. NO, albo prawie pewien. Gdy po raz kolejny, po dłuższym marszu w mokrej trawie, ścieżka zaczęła skręcać w niewłaściwym kierunku, elf przystanął i zaklął głośno. Jako, że rzadko to robił, spojrzeli na niego zdumieni.
- Co się gapicie – mruknął – Na tej cholernej mapie Obieżyświata nic się nie zgadza. Szlag mnie trafi. Jesteśmy prawie u celu, a od ponad godziny błądzimy po masywie. Jak tak dalej pójdzie, nie zdążymy.
Rozłożyli mapę na tarczy Hoda, elf osłonił ją płaszczem od deszczu. Usiłowali przeanalizować narysowane tam drogi, ale rzeczywiście nijak miały się do rzeczywistości.
- A w cholerę z taką mapą – odezwał krasnolud – Wracajmy do głównej drogi.
- Czemu niby?
- Moja kobieca intuicja – uśmiechnął się chorąży – tak właśnie mi podpowiada.
Arandira żart najwyraźniej nie rozbawił. Za to innych owszem.
- Wiesz co – burknął elf – Tą twoją intuicję należałoby chyba przywiązać do drzewa i przesłuchać, bo coś za dużo wie. Może jak przypalimy jej pięty, to powie nam jak trafić...
Ale okazało się, że intuicja chorążego niespodziewanie miała rację. Wróciwszy do drogi, weszli w następną ścieżkę. I teren wreszcie zaczął przypominać ten właściwy. Ścieżka zrobiła się węższa, obok niej pojawił się strumień. Poszli wzdłuż niego.
Zapadający zmrok zmusił ich do zapalenia pochodni. I jak zwykle przestali widzieć cokolwiek poza obrębem światła. Ale po kilkudziesięciu metrach ich oczom ukazało się niewielkie jeziorko. Jego brzegi były zarośnięte trzcinami. Czarną taflę marszczyły drobne krople deszczu. Nad powierzchnią wody unosił się delikatny opar, nadając miejscu nieco niesamowitości. Ruszyli w milczeniu wzdłuż brzegów.
- Patrzcie – odezwała się Candice, która szła pierwsza. Stała nad niewielką kamienna płytą. Na płycie wyryty był znany im już znak Czuwającej i jej imię – Iath. Znaleźli.
Już po kilku minutach w przemoczonych ubraniach zaczęli się trząść z zimna. Chwilowo więc kwestia przetrwania przysłoniła ratowanie Cesarstwa i zarządzono rozpalenie ogniska. Poszukiwanie rozpałki dało także dodatkowy pretekst dla przeszukania okolicy. Kilka osób zostały wyznaczonych do wartowania na prowadzących do jeziorka drogach.
Tymczasem Varthanis, Sham i Arandir zaczęli kreślenie kręgu. Nakreślone solą linie dziwnym trafem nie rozpuszczały się w deszczu. W wyznaczonych miejscach ustawili świece. Za znak smoka posłużył karwasz ze znakiem Straży. Wreszcie przyszło do wyznaczania osoby, która pełnić będzie role przeznaczoną dla cesarzy.
- „Kto z rąk cesarskich wziął medalion i w ręce cesarskie go odda” – przeczytał Shamaroth – Wypada, Yngvild, że to ty.
- Kuszące- odparła z przekąsem – Ale ja nie mam żadnego prawa reprezentować cesarzy. Wystarczy mi, że podejrzewa się mnie o zabicie ostatniego cesarza, nie chce jeszcze podejrzeń o jakieś ciągotki do tronu.
- Więc powinien to być najwyższy stopniem wojskowy – odezwał się Varthanis – Logicznie rzecz biorąc, zgodnie z prawem to on jest najbliżej cesarskiego tronu. Hodo?
- Nie chcę się wtrącać – wyszczerzył się Illima – Ale to chyba chodzi o człowieka, a chorąży jest krasnoludem...
- Cholerka – uśmiechnął się Hodo – A już miałem nadzieję, że zostanę cesarzem.
- Następny stopniem jestem ja – rzekł radośnie Kulbert. Hodo przestał się uśmiechać. Nie było tajemnicą, że uważał podchorążego za donosiciela i zdrajcę.
- Niezupełnie – wtrącił niespodziewanie Edric – Najwyższym stopniem wojskowym jest wicehrabia. Ukończył szkołę wojskową w stopniu porucznika. Prawda?
- Prawda – skrzywił się Fein Rasgalen – To znaczy, że mam wejść do tej wody, prawda....?
- Prawda – potwierdził Varthanis – Zatem ustalone – dorzucił, nie czekając na decyzję wicehrabiego – Do roboty, bo już czas.
Yngvild zdjęła z szyi medalion i podała wicehrabiemu. Reszta drużyny stanęła wzdłuż brzegu jeziorka. Magowie stanęli na swoich miejscach, w sypanych solą kręgach. Któryś z gnomich czasometrów cichutko wybił północ. Dziesięć uderzeń serca....
- Ferra Dragne! Draig - a – haeaern! – rozległ się uroczysty i mocny głos Varthanisa - Appedicare Rumex! Panedeme a Bellam a Umbra ad nem. Edell Kora! Dwergar Kora! Tembere Kora! Repensar nem de vespiam! Impera Reghi Attenaurum tea! Ellevar a Atrium
Cisza. Czas przewidziany dla Najstarszej.
- Rin a dor dragir, Dreig – a –haearn! Vedeme noror rrin nadan rotyn warta te barak te samman te rodeb! salvet nadan thudul ta! Mrin a lurgh! – wyrecytował Shamaroth w chrapliwym dialekcie Mortheimu. Po chwili śpiewnie zawtórował mu po elficku Arandir:
- Lasto beth lammen! Angren Lhug Draig – a – Haearn! Nennade beleg kano et nar et dae et dagor! Amarth te! Rommen lin!
Wicehrabia podniósł się z klęczek i powoli wszedł w wody jeziorka. Zanurzył się niemal po pas. Ale nic się nie stało.
- Cholera! – syknął Varthanis – Wicehrabia nie jest Styryjczykiem.
- Ja jestem! – rzekł Klubert i szybkim ruchem zrzucił płaszcz. Nie przekraczając granic kręgu wszedł do wody.
Jednocześnie magowie, wiedzeni jakąś niespodziewaną równoczesna myślą, zawołali
- Draig – a- Haearn! Przybądź!
Nie wiedzieli, czy spowodował to zaimprowizowany okrzyk, czy wejście do wody podchorążego, czy tez po prostu tak miało być. Woda zasyczała, przed oczami stojącego po pas w lodowatej toni ukazały się bąbelki. Przez chwilę przemknęło im przez myśl, że ich oczom za chwilę naprawdę ukaże się smok. Ale usłyszeli tylko cichy plusk. Wicehrabia w geście triumfu podniósł w górę ręce z jakimś przedmiotem. Skrzyneczką.
Starannie wygasili krąg, zmywając wodą solne linie. Skrzyneczkę zanieśli na brzeg, do ogniska, przy którym od razu grzali się dwaj zmoczeni oficerowie. Yngvild chciała podejść, ale zastąpił jej drogę Edric. Rigo i Candice stali obok niego, otaczając ściśle skrzynkę.
- Nie da się otworzyć – oświadczył kozak, tarmosząc gniewnie wierzchnią płytę skrzynki. Hodo podszedł bliżej, a po chwili przez krąg przepchnął się także Kulbert z medalionem w ręce.
- Ślepi jesteście? – mruknął – tu jest wycięcie w kształcie łzy- Ułożył medalion w zagłębieniu. Coś szczęknęło w środku. Nieruchoma przedtem czarna wierzchnia płytka drgnęła. Przesunął ją bez trudu, wyjął medalion i oddał Yngvild. Na dnie skrzyneczki leżało zawiniątko. Odpakowali mokre szmaty i ich oczom ukazał się grot włóczni, grawerowany w dziwne znaki, krasnoludzkie runy, elfie litery. I ze znakiem smoka. Varthanis przepchnął się przez tłumek, a przysuwając rękę do artefaktu, aż drgnął.
- To ma spora moc – oświadczył. Hodo podniósł włócznię do góry.
– To właśnie jest Draig-a- Haearn. Wybawienie Styrii. A teraz zwijajmy się stąd, zanim...
W pół słowa przerwał mu huk. Kulbert z niesłychaną przytomnością umysłu wyrwał mu grot z dłoni i wrzucił w swoje szarawary, po czym zatrzasną skrzyneczkę. I zrobił to w ostatniej sekundzie, bo z ręką na skrzynce znieruchomiał. Od strony, skąd doszedł huk, zbliżało się dwóch zakonników. Yngvild rozpoznała jednego z nich.
- Komtur...! – słowa uwięzły jej w gardle, bo zakonnik wykonał krótki gest ręką. Poczuła wiążące ją niewidzialne pęta. Nie mogła się ruszyć! Mało nie udusiła się wściekłością. Anzelm Aubrycht wszedł między nich powolnym dostojnym krokiem.
- Proszę – rzekł cynicznie- Jednak nie zabrakło wam odwagi, by obudzić smoka. Znakomicie. Warto było wypuścić was na tej smyczy. Co prawda i tak zawiśniecie, ale może jeszcze nie dzisiaj. Zabierz im go.
Drugi z zakonników był młodszy i najwyraźniej bardziej gadatliwy. Podszedł do Kulberta i wyrwał mu zamkniętą skrzynkę.
- Indra będzie panował nad tym krajem – wyrecytował egzaltowanym głosem – Wreszcie będzie odbierał należną mu cześć. Wasze nieprawości zmyje powódź, gdy jutro o świcie jak fala ruszą hordy barbarzyńców. A Indra tę powódź zatrzyma, rękami naszego zakonu. Uzbrojonymi w Dregahern.
- Dość – przerwał mu komtur, podchodząc do gwardzistki. Yngvild szarpnęła się w bezsilnej próbie zerwania zaklęcia, ale na próżno. Zakonnik wziął w rękę wiszący na jej szyi medalion i szarpnął. Zabolało, mocny łańcuszek wgryzł się jej w skórę na karku i pękł – To nie należy do ciebie – rzekł chłodno. Schował medalion i w pośpiechu odwrócił się. Młodszy zakonnik ruszył za nim. Komtur zrobił kolejny ruch ręką i między gałęziami rozbłysnął świetlny prostokącik. Gdy w niego weszli, jasny błysk oślepił obecnych. I chyba jednocześnie osłabił zaklęcie.
- Gdzie jest włócznia?! – Yngvild podbiegła do grupy, która trzymała skrzyneczkę. Kulbert dwuznacznym gestem wsadził rękę w spodnie, poszperał i wyjął grawerowany grot.
- Tutaj – wyszczerzył się jak dzieciak, zadowolony z psikusa. Hodo spojrzał na niego z szacunkiem.
- Dobra robota – przyznał – A teraz w drogę.
Las nagle przestał być cichy. Opar nad jeziorkiem zgęstniał, dookoła zaroiło się od szelestów. Coś jęknęło upiornie w zaroślach. Raz. I drugi.
- Wynośmy się stąd... – jęknął niepewnie Shamaroth, który właśnie wrócił, wygoniony przez Yngvild po próbie publicznego nasikania na ognisko – tam coś się dzieje...
- Coś się tu budzi... – Hodo rozejrzał się z obawą – Szyk marszowy i w drogę!
Ruszyli prawie błyskawicznie, minęli wąziutka groblę i odpływ z jeziorka... Ale i tak byli za wolni. Światło rozbłysło ponownie.
Pamiętając unieruchamiające zaklęcie, Kulbert rzucił się w dół stoku, reszta nie zdążyła. Komtur najwyraźniej stracił cały swój zimny spokój. Trzymając jedna dłoń gotową do rzucania zaklęć, drugą dobył miecza i podszedł do wicehrabiego
- Włócznia.
- Nie mam...- szepnął Fein, z trudem łamiąc zaklęcie.
- Natychmiast, albo będę zabijał was po kolei! Włócznia!
- Nie było ... – młody Rasgalen nie dokończył, komtur wbił mu miecz sztychem między żebra. Wicehrabia padł na ziemię. Kilka osób szarpnęło się w gniewie, łamiąc więzy zaklęcia, które tym razem najwyraźniej było słabsze. Dlatego Vatrhanisowi udało się je zerwać. Skoczył do tyłu i wrzasnął zaklęcie rozproszenia, unosząc dłonie w górę. Komtur był jednak szybszy. Błyskawicznym ruchem wyprostował rękę, z dłoni wystrzeliła czerwonawa kula, z trzaskiem uderzając maga w brzuch. Nekromanta, trafiony w splot słoneczny, jęknął głucho i osunął się na ziemię. Krew popłynęła mu z ust i stracił przytomność.
Drugi zakonnik podszedł do Mony.
- Włócznia!
Alchemiczka nie zdołała odezwać się przez zaklęcie blokujące. Zakonnik pchnął. Kobieta padła na błoto. Komtur podszedł do chorążego.
- Włócznia – krasnolud zmrużył oczy, ale nie opuścił wzroku.
- Nie mam – odpowiedział głośno.
- Zabiję ich wszystkich.
- I tak to zrobisz.
Komtur ciął z rozmachem przez bark, krasnolud osunął się na kolana, po czym padł na twarz. Zakonnik podszedł do Candice. Stojący obok Borys szarpnął się. Drugi zakonnik podbiegł, przykładając mu ostrze do gardła. Komtur podniósł miecz nad psioniczką, ale nie ciął. Nie wypuszczając broni zamachnął się i mocno uderzył dziewczynę w brzuch. Półelfka zwinęła się w pół i opadła na kolana. Borys nagłym szarpnięciem zerwał zaklęcie, uderzeniem łokcia trzasnął w zęby zakonnika i doskoczył do komtura, usiłując wyszarpnąć szablę. Nie zdążył, zakonnik posłał go na ziemię pchnięciem energii i płytkim cięciem przejechał Candice po brzuchu. Rozrzedzona krew psioniczki buchnęła jasnym strumieniem. Borys zerwał się natychmiast, ale zatrzymał się przed ostrzem miecza przyłożonym sztychem do gardła. Rozłożył ręce w geście poddania, choć wściekłość aż nim trzęsła. Ukląkł przy Candice, drżącymi rękami usiłując zabandażować cięcie i zatamować krwawienie.
- Nie trudź się- rzekł komtur chłodno, stając nad półelfką z mieczem skierowanym sztychem w dół. Borys znieruchomiał, gotów skoczyć na niego pomimo wiszącego nad nim ostrza – Włócznia, albo przybiję ja do ziemi!
- Stój!- krzyknął Kulbert, wychodząc z zarośli – Zostaw ją!.
- Nie...- jęknęła Yngvild przez blokadę. Podchorąży zignorował ją i wyciągnął do komtura rękę z grotem.
- Bierz i zostaw ich – warknął. Zakonnik dotknął włóczni z wahaniem, bez słowa zacisnął na niej rękę z widoczną satysfakcją, jak ktoś, kto długo marzy, by coś zdobyć i chce się delektować chwilą triumfu. Ktoś z żołnierzy znów szarpnął magiczne więzy, budząc komtura z rozmarzenia. Obrócił się bez słowa, znów rozbłysnął prostokąt, błysnęło oślepiające światło. A potem nastała cisza. I ciemność.
Yngvild osunęła się na kolana w geście zrezygnowania. Shamaroth doskoczył do rannych, ukląkł nad Candice rozpoczynając inkantację. Dzięki błyskawicznej reakcji kozaka psioniczka jeszcze żyła, ale nie odzyskała przytomności. Pozostałych opatrzono konwencjonalnie lub eliksirami, ale potrzebowali dłuższej chwili, by móc podjąć marsz.
W otaczającym jeziorko lesie rozległy się szelesty. Coś znów przeciągle jęknęło. Upiorne odgłosy zaczęły się nasilać. Zapalili wszystkie pochodnie, pomagając iść rannym ruszyli przez las. Znów zaczęło padać, ale nie robiło im to już specjalnej różnicy.
Wyszli z powrotem na pola. Wiał lekki wiatr i zrobiło się zimno, wszyscy byli kompletnie przemoczeni. Kulbert trząsł się z zimna, wicehrabia dodatkowo jeszcze od świeżej rany. Borys wziął na ręce wciąż nieprzytomną i bezwładną Candice, co wcale nie ułatwiło mu marszu. Hodo ledwie szedł, zaciskając dłoń na ranionym barku. Arandir obejrzał się.
- Jeśli nie przyspieszymy, będzie źle – odezwał się do Yngvild, patrząc na szczękających zębami towarzyszy – Albo dojdziemy do obozu szybko, albo wcale.
- Wiem – przytaknęła gwardzistka. Ruszyli szybkim tempem, które dla zmęczonego oddziału było niemal mordercze. Mokre ubrania krępowały ruchy i obcierały, mokre buty doskwierały, trąc niemiłosiernie stopy. Miecze i tarcze zaczęły straszliwie ciążyć. Ale fakt, że po godzinie marszu większości nie było już tak dramatycznie zimno. Choć wszyscy byli wyczerpani do granic możliwości. A zanim dotarli do strażnicy, przekroczyli te granice kilkakrotnie. Weszli w obręb obozu po drugiej w nocy, po trzech godzinach ciężkiego marszu w błocie, wodzie i zimnie.
W czasie marszu nie rozmawiali niemal ze sobą. Gdy usiedli w karczmie, mrużąc oczy od ostrego światła, też właściwie nie mieli ochoty rozmawiać. Zbywali milczeniem pytania oczekujących w obozie. Chociaż właściwie ich miny mówiły same za siebie.
Podczas drogi Yngvild cieszyła się w zasadzie, że padało. Przynajmniej deszcz zmywał jej z twarzy łzy. Wściekłość, rozpacz i dojmujące poczucie przegranej. Poczucie, że zawiodła w najważniejszym zadaniu, jakie postawiono przed nią kiedykolwiek. Gdy w karczmie chorąży zapytał:
- Co dalej? – była już spokojna. Popatrzyła na niego.
- Przegrałam – odpowiedziała smutno – Słyszałeś sam. O świcie ruszają hordy, które zaleją mój kraj. A ja utraciłam jedyną rzecz, która mogła go uratować. Nie wiem, pozostaje chyba tylko zginąć w walce.
- Daj spokój – powiedział, ale bez przekonania.
- Pójdę jutro do komadorii – stwierdziła.
- Po co? Sądzisz, że zdołasz im go odebrać? - wtrącił się Shamaroth.
- Nie wiem – odparła – Może zdołam. A jeśli nie, to nie będzie miało znaczenia.
- Przestań – zirytował się Hodo – Jeśli nadchodzą hordy, twój miecz jeszcze będzie potrzebny. Więc daj spokój, bo w ten sposób niczego nie zdziałasz.
Nie odpowiedziała. Po chwili była w karczmie sama.
***
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 03-08-2007, 11:39   

no i jak zwykle pieknie :) co prawda ja wyciagalem wlocznie ze skrzynki i ja ja rozwijalem z tamtych szmat,ale ok :]
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 03-08-2007, 12:37   

jeszcze nie wszystko przeczytane tak więc to ja szedłem do banitów jeszcze. Poza tym nie został uwzględniony mój udział we wskrzeszaniu Varthanisa :P
Nie musze chyba wspominać o tym, że bardzo mi siępodoba, prawda? : )
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 03-08-2007, 12:44   

Cytat:
Odpakowali mokre szmaty

Sham, zastosowałam ogólnik, bo naprawdę nie widziałam. Widziałam tylko, jak Globous mocuje się z pudełeczkiem :)

Illima, wybacz, twój udział oczywiście pamiętam, jest nawet na zdjęciach ujęty. Spróbuję poprawić. A w wyprawie do banitów chyba nie podawałam dokładnego składu, można więc przyjąć ze tam byłeś.
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,12 sekundy. Zapytań do SQL: 15