Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Opowiadanie
Autor Wiadomość
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 06-08-2007, 21:06   

Na końcu której był murek. Oczywiście że pamiętam :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 06-08-2007, 21:20   

Ja się natychmiast usprawiedliwię:
Nie biegłem w pierwszej linii, bo nie miałem mana i nie przydałbym się, a chroniłem alchemiczkę na wale i potem w trakcie przeprawy aż do mostu na którym poległem strzałą w bark. Lewy bark. Dalej Abel pamieta tylko, że obudził się obok skrytobójcy w zajeździe, a duchy Zaświatów wciąż krążyły w jego głowie...
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 06-08-2007, 23:22   

wstęp do bitwy, bitwa w trakcie pisania :) poprawki do poprzednich wrzucę później, prosze nie krzyczeć :P

***

- Widzisz, co jest warta umowa z nimi?
- Co ci poradzę, jasny szlag! Widocznie woleli zaoszczędzić i pofatygować się osobiście.
- Gówno mnie to obchodzi! Nie po to marnowałem czas i narażałem tyłek. Omal cię nie zabił, sukinsyn!.....
- Uspokój się. Jest jeszcze Gildia.
-I co mianowicie z tego? Zamierzasz szturmować komandorię, żeby im to odebrać?
- Ja nie zamierzam. W każdym razie nie sama. Są tu inni, którym zależałoby bardziej na tym. A im będzie łatwiej to wydrzeć niż Zakonowi.
- Masz rację, ale...Psiakrew!!!
Yngvild otworzyła oczy, usiłując rozróżnić rzeczywistość od koszmarnego snu. Najwyraźniej zasnęła oparta o drewnianą karczemną ławę. Pierwszą rzeczą jaką zauważyła, było, że na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Musiało być tuż przed świtem. Rozmawiający umilkli, najwyraźniej niepewni, ile usłyszała. Tymczasem nie usłyszała nic. Albo prawie nic. A to co usłyszała, wydawało się jej wciąż częścią sennych majaków.
- Witaj, Borys - uśmiechnęła się blado - Candice. Rigo. Edricu.
Najemnicy spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem. Kozak położył doń na rękojeści szabli. Rigo wstał. Candice roztarła dłonie. Gwardzistka wyczuła niebezpieczeństwo bardziej odruchowo niż logicznie, wstała, ostentacyjnie wyciągając miecz.
- Coś się stało...? - zapytała.
- Dlaczego tu śpisz...?- zapytał kozak, najwyraźniej niepewny, czy powinien atakować.
- A co cię to obchodzi? - Yngvild poprawiła mundur wciąż jeszcze mokry po nocnej wyprawie - A wy co, warta?
Rigo i Borys spojrzeli po sobie.
- Tak właśnie - odezwał się najemnik, powolutku wyciągając miecz - I prywatne rozmowy...
Huknęły otwierane drzwi i do karczmy wszedł Kulbert.
- Zmiana warty, chłopaki - rzucił luźno. Rigo opuścił ręce. Yngvild schowała broń.
- Niech więc zostaną prywatne - powiedziała i wyszła, zanim obecni zdążyli zareagować.
Chłodne powietrze przedświtu przywróciło jej przytomność umysłu. O co chodziło kozakowi? Jakich konszachtów świadkiem przypadkiem się stała? Czy to ważne zresztą... Usiadła przed swoim namiotem, wpatrując się w szarzejące na wschodzie niebo. Wschód... Więc to dziś nastąpi początek końca. Dzisiaj ruszą. A ona zawiodła. Poczucie honoru i ambicja podpowiadały je, że trzeba pójść do komandorii i chociaż spróbować odebrać włócznię. Bohatersko zginąć w beznadziejnej walce byłoby łatwiej niż znów znosić brzemię hańby niewykonanego zadania. Jednak rozsądek i poczucie obowiązku mówiło co innego. Głosem chorążego i słowami "twój miecz będzie jeszcze potrzebny". Zdjęła mokre po wyprawie wysokie buty. Zapatrzona w niebo usiane gwiazdami zasnęła ponownie. Nie zdążywszy zauważyć, że za górami na południu niebo podświetliła łuna pożaru.

Poranną ciszę przerwał huk wystrzału. Yngvild zerwała się, poznając broń komendanta, chwilę później rozległ się dźwięk alarmowego rogu.
- Straż Pogranicza!!!! Alarm bojowy!!!! - rozległo się na zewnątrz. W namiotach zakotłowało się. Nie dalej niż dwie minuty po wystrzale na placu przed karczmą stał niemal komplet Straży. I spora część cywilnych najemników. Komendant w pełnym uzbrojeniu stanął przed nimi. Jego glos brzmiał inaczej niż zwykle gdy stwierdził:
- Zaczęło się - strażnicy zastygli w milczeniu - Trzy godziny temu niezwykle liczne hordy easterlingów przekroczyły granicę. Największe siły uderzyły na Kłodzko. Miasto wciąż się broni. Mniej liczne, ale liczące po kilkadziesiąt do kilkuset osób oddziały wtargnęły w nasze granice w kilkudziesięciu miejscach. Zniesiona z powierzchni ziemi została większość posterunków najbliżej granicy. My musimy ich zatrzymać. Najbliższe nam oddziały barbarzyńców dotrą do nas za niespełna dwie godziny. Macie czas na przygotowanie się skompletowanie broni - kapitan zawiesił głos - trzeba się liczyć ze stratami, przygotujcie zaplecze medyczne. I najważniejsze - zakończył poważnie - Co jest chyba oczywistym, ogłaszam stan wojny. Niniejszym wszystkie osoby cywilne noszące broń zostają zobowiązane do służby wojskowej, osoby niewalczące - do pomocy na zapleczu. Dowodzenie obejmuje osoba najwyższa stopniem.
Hodo wystąpił przed szereg, gotów przejąć dowodzenie, ale zatrzymał o głos Miji Pendragon.
- Chwileczkę! On już nie jest najwyższy stopniem!
Chorąży spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Bardka zmierzyła go z satysfakcją.
- Wicehrabia Fein Rasgalen jest oficerem rezerwy w stopniu podporucznika - wyszczerzyła zęby radośnie - wstąp do szeregu, panie chorąży.
Fein spojrzał na nią lekko rozkojarzonym spojrzeniem, jakby dopiero co przypomniał sobie, że rzeczywiście tak jest. Kapitan westchnął.
- Ma pani rację, panno Pendragon. Dowodzenie oddziałem przejmuje podporucznik hrabia Rasgalen.
Strażnicy spojrzeli po sobie. Każdy doskonale zdawał sobie sprawę, czym na polu bitwy grozi dowodzenie w rękach żółtodzióba, którego jedyny doświadczeniem bojowym były lekcje w szkole oficerskiej. A wicehrabia bez wątpienia był żótłtodziobem.
- Tak więc - kapitan przerwał rozlegające się w szeregach szepty - za dwie godziny jesteście gotowi do wymarszu. Jeśli nie zdołam do was dołączyć, nie czekacie na mnie. Zabezpieczacie teren północnych fortów i wszystkie umocnienia.
- Co ze strażnicą - zapytał chorąży. Kapitan spojrzał przeciągle
- Diabli z nią, w tej chwili liczy się zabezpieczenie obiektów strategicznych. Zrozumiano?
Chóralne "tak jest" odbiło się echem od stoków. I prezentowało się zdecydowanie bardziej pewnie, niż morale, którego było wyrazem.
- Czekam na rozkazy - odezwał się chorąży, gdy kapitan zniknął w budynku strażnicy. Wicehrabia rozejrzał się dookoła lekko spłoszonym wzrokiem.
- Nie mam doświadczenia... - zaczął. Hodo uniósł brwi.
- To pana problem.
- No niezupełnie - wtrącił się Zibbo - Nie idziemy na poligon doświadczalny. Pomijając nasze własne bezpieczeństwo, mamy zdaje się zatrzymać skórojadów, których jest dużo jak cholera. Wolałbym jednak, aby dowodził ktoś z większym doświadczeniem...
- Ja też... - dodał wicehrabia- Panie chorąży...
- Taaak?
- Dla dobra oddziału... wolałbym, aby w bezpośrednim starciu zachował pan dowodzenie...
Mija fuknęła gniewnie.
- Dałby pan rade, panie hrabio.
- Nie zamierzam tego sprawdzać kosztem życia ludzi - odparł Fein z niespodziewanym zdecydowaniem- Mija, to nie jest tylko kwestia moich ambicji.
Hodo spojrzał na niego z szacunkiem
- W miarę moich możliwości postaram się pomóc. Może pan na mnie liczyć, poruczniku - zasalutował z ukłonem. Mija westchnęła i odwróciła się na pięcie.
- Mięczak - mruknęła pod nosem, odchodząc w kierunku wartowni.
Na placu zostali Strażnicy.
- Zadbać o dostateczną ilość bandaży - rozkazał krasnolud - Za resztę pieniędzy oddziałowych zakupić eliksiry...
- Nie trzeba - uśmiechnęła się Mona Liebthal, oparta o słup karczmy - Idę z wami i wszystkie moje eliksiry są do waszej dyspozycji.
Chorąży ukłonił się w podziękowaniu.
- Naostrzyć broń, kto może zaopatrzyć się w tarcze. Za półtorej godziny widzę was tutaj gotowych do walki. Jasne?!
- Tak jest!!!
- Mam nadzieję, że idziesz z nami - odezwał się do gwardzistki, gdy zostali sami na placu. Yngvild opuściła głowę.
- Wydałeś rozkaz.
- Tak jakby to cos dla ciebie znaczyło - uśmiechnął się.
- Podobno mój miecz się przyda - odpowiedziała uśmiechem - Zresztą - dodała poważnie - Jakie szanse mogłabym mieć w komandorii? Jeśli cesarstwo ma upaść, a my z nim, to przynajmniej sprzedajmy życie jak najdrożej.
- Po co ten dramatyzm - zapytał - Jeszcze żyjemy, Kłodzko wciąż się broni, będzie co bogowie zdecydują. Ale - dodał - Zanim wyruszymy, kapitan powinien wiedzieć o wszystkim.

Obóz cały wrzał. Kapitan i reszta oficerów raz po raz pojawiali się, by wydawać kolejne rozkazy. Cywilni najemnicy gorączkowo przygotowywali broń, jedni ciesząc się z czegoś, co uważali za przygodę, inni pomstując na armię, która musi korzystać z pomocy ludności niemundurowej. Strażnicy ze względnym spokojem posilali się i zastanawiali nad przebiegiem walki. Broń mieli dawno gotową. Yngvild przyglądała się ich twarzom. Sigbert był spokojny i poważny jak zawsze. Starannymi ruchami gładził osełką ostrze Zerwikaptura. Illima nie tracił humoru nigdy i taki drobiazg, jak zbliżające się hordy, nie był w stanie zmazać mu z twarzy uśmiechu. Zibbo za to sprawiał wrażenie wystraszonego, czujnie rozglądał się dookoła i na każdy hałas przy wejściu chwytał za leżącą pod stołem broń. Varthanis jak zawsze mruczał pod nosem, wertując niezliczone skrypty i notatki. "Dobrze że mamy go po swojej stronie" pomyślała. Siedzący obok Borys zaglądał mu przez ramię w teksty. Candice szykowała strzały. Podobnie jak Neil, który z pieczołowitością i nieskrywaną satysfakcją kleił i prostował lotki strzał, ewidentnie ciesząc się ze zbliżającej się bitki. Yngvild poczuła czyjeś świdrujące spojrzenie i dostrzegła stojącego przy drzwiach Riga. "Poranna rozmowa w karczmie" - pomyślała - "O co do cholery chodzi...?" Najemnik nie spuścił wzroku gdy na niego popatrzyła. W jego spojrzeniu wyczuła groźbę. Nie było jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
Nagle jej uwagę zwrócił rumor przy drzwiach. Do karczmy weszło dwóch rosłych typów. Yngvild miała wrażenie, że widziała ich już przedtem. Zauważyła, że Zibbo zerwał się, jakby zamierzał uciekać, ale usiadł prędko. Bo dwóch typów wrzuciło do środka trzecią osobę. Yngvild poznała go, to był Rien, młody mistrz szermierki. Popchnięty od wejścia potknął się i prawie upadł na środku, ale wyprostował się, odgarniając zadziornym ruchem z twarzy niesforne ciemne kosmyki. Kapitan, rozmawiający akurat z kimś odwrócił się
- Co to ma być, do cholery?!
- Pan dowodzi tą placówką? - odezwał się jeden z ludzi głosem zupełnie wypranym z szacunku.
- Ja. A kto pyta?
- Moje nazwisko nie jest istotne. Istotne jest to, że w pana placówce ukrywa się przestępca.
- Wyjaśnij - głos kapitana nabierał znanej wszystkim barwy, która sygnalizowała nadchodzącą burzę.
- Ten człowiek... - zaczął cywil. Najwyraźniej nie rozpoznawał barw głosu komendanta.
- Nie do ciebie mówię, kmiocie! To jest teren placówki wojskowej! Więc milcz niepytany! - warknął kapitan. Cywil zamilkł - Rien, wyjaśnij.
Szermierz wyprostował się.
- Ci ludzie zostali przysłani przez księżną Eledhwen z Kamieńca. Usiłują mnie szantażować.
- Czego chcieli?
Rien spojrzał po obecnych niepewnym wzrokiem, obawiając się powiedzieć za dużo. Dostrzegł dyskretne skinienie Hoda.
- Abym im oddał cos, czego nie mam i nie miałem. Pewien artefakt.
Strażnicy spojrzeli po sobie. Yngvild stanęła obok Riga, blokując wyjście z karczmy.
- Doprawdy? - rzekł kapitan przeciągle. Drugi z cywili przerwał mu.
- Ten człowiek posługuje się fałszywym dokumentem! Nigdy nie skończył Akademii Miecza, choć tak twierdzi. Usiłował wyłudzić zapłatę od księżnej. Żądam, aby Straż wymierzyła mu sprawiedliwość należną za fałszerstwo i oszustwo!
- Skończyłeś?...- warknął kapitan przez zęby - Nie udzieliłem ci głosu, gnojku, to nie Kamieniec. Ten człowiek został rano przyjęty w szeregi straży i jest pod moja opieka, rusz go jeszcze raz i zawiśniesz – na sugestywny ruch dłoni kapitana cywil odsunął się co prędzej od Riena.
- Poza tym - kontynuował kapitan - od godziny mamy na pograniczu stan wojny. To oznacza, że obowiązuje prawo wojenne, a prawa cywilne zostają zawieszone. Ten człowiek będzie potrzebny w walce. Jeszcze coś? - dodał tonem groźby. Wyższy z gości najwyraźniej nie zrozumiał.
- W imieniu księżnej żądam, aby...
Kapitan skinął głową. Stojący najbliżej Borys i Arandir dobili mieczy i stanęli tuż przy nich. Yngvild i Rigo za ich plecami.
- Wynocha - syknął kapitan z naciskiem. Tym razem pojęli.
- Słucham, panie szermierz - powiedział kapitan spokojniejszym tonem, gdy już wyszli - To prawda?
Szermierz opuścił głowę.
- Nie zamierzam się usprawiedliwiać - odparł cicho - Niestety to prawda.
Kapitan uniósł brwi.
- Cóż. Nie poddał się pan szantażowi. To się chwali. Słowo się rzekło, przyjmuję pana zatem w szeregi straży. Proszę nie zwieść pokładanego w nim zaufania. A teraz - kapitan wbił spojrzenie w Hoda - Teraz chcę wiedzieć, jaki artefakt, panie chorąży!

***

Gdy Hodo doszedł do przebiegu poprzedniej nocy, wszyscy byli przekonani, że kapitan znów wyśmieje ich niekompetencję, zakpi z przegranej. W końcu rozbroiło ich tylko dwóch zakonników. Ale kapitan nie zakpił.
- Macie więcej szczęścia niż rozumu - skwitował, gdy chorąży skończył opowiadać - Zadarliście z Zakonem i najwyraźniej nie zdajecie sobie sprawy, co to znaczy. A pokazali wam tylko próbkę ich możliwości. Nie zdajecie sobie także sprawy, co to znaczy, nie poinformować przełożonego o sprawie tej wagi.
- Z całym szacunkiem, kapitanie ...- zaczęła Yngvild.
- Milczeć, nie udzieliłem ci głosu - warknął oficer.
- Nie wiedzieliśmy, czy można panu zaufać... - dokończył za nią chorąży.
- A teraz już wiecie, tak?
- Poręczono za pana.
- Taaak? Cóż za łaskawość. Co nie zmienia faktu, że większość czasu działaliście samowolnie, bez zgody dowódcy.
- Panie kapitanie – Yngvild wstała – Otrzymałam rozkaz od najwyższego dowódcy. Nie śmiałabym go nie wykonać, nawet wbrew pańskim rozkazom.
Kapitan zmierzył ją wzrokiem.
- A jednak pani go nie wykonała – rzekł dobitnie. Gwardzistka zacisnęła zęby.
- Jeden pana rozkaz, kapitanie, a pójdę do komandorii odebrać artefakt.
Kapitan roześmiał się kpiąco.
- Oczywiście. Ale na razie nic nie zrobimy nawet z artefaktem, jeśli wejdą tu skórojady. Na razie mamy ich zatrzymać. A potem ... Przyjdzie czas na wyrównanie rachunków z Zakonem. Północne Forty muszą zostać w naszych rękach. Ja z mniejszym oddziałem idę pod Dzikowiec, wy idziecie pod dowództwem porucznika Rasgalena. Choć wolałbym, abyś, panie chorąży, pomagał mu podczas bezpośrednich starć.
- To zostało już ustalone – potwierdził wicehrabia – Nie zamierzam udawać, że mam doświadczenie wojenne.
- Ale pan posiada, panie chorąży, prawda? – kontynuował kapitan – Brał pan udział w kampanii przeciw chanom, walczył pan na Wrotach?
Hodo potwierdził skinieniem i odruchowo spojrzał na stojącego pod ścianą Abla.
- Easterlingowie są groźniejsi niż wojownicy pustyni – rzekł kapitan – O Chanacie wiemy prawie wszystko. O nich – nic. Jeśli prawdą jest, co mówiliście przed chwilą, to ponad to są zdeterminowani i przepełnieni szałem bojowym – spojrzał poważnie po twarzach – Obyście zdołali ich zatrzymać. Chwała Cesarzowi!!!
***
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Grettir

Wysłany: 06-08-2007, 23:36   

Genialne, super się czyta ;-)
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 06-08-2007, 23:41   

Nie moge sie doczekać samej bitki :D
 
 
Varthanis 
Nekromanta z Północy


Skąd: Wrocław
Wysłany: 06-08-2007, 23:49   

Świetne :D czekam z niecierpliwością na odkrycie spisku :)
_________________
Jag tog mitt spjut jag lyfte mitt horn.
Fran hornets läppar en mäktig ton.
Hären lystrade marscherade fram.
De gav sig mitt liv, bergets stamm!

Dobry elf to martwy elf.
 
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 06-08-2007, 23:57   

Uch, moja kłótnia z Miją była taka długa i piękna, a ty ją tak spłyciłaś :P
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 06-08-2007, 23:59   

Wybacz, tłumaczyłam to już Rienowi. Ja po prostu nie pamiętam jej dokładnie. Pamiętam tylko, że zaczęła się od "plebsu" a skończyła wyzwaniem hrabiego :P A nie śmiem uzupełniać jej swoją twórczością, bo zaiste była zbyt piękna. Chyba że mi ją ze szczegółami przypomnisz :P albo sam opiszesz :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 00:03   

SAM OPISZ A NIE! PUSZKO JEDNA! PISZ!

xD
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 07-08-2007, 01:55   

coś tam mi nie pasowalo,ale podczas czytania zapomnialem co :D niemniej-jednym tchem przecyztalem :)
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 02:51   

jak zwykle wrzucam bez poprawki, więc krzyczcie o błędy :) kogo nie ujęłam, niech wybaczy, ale w bitwie i tak byłam w stanie zauwazxyc tylko najbliżej walczących :) W razie czego będę poprawiać :P

***
Ruszyli składnym szykiem tuż przed południem. Pospiesznie przekroczyli Bramę Polową, zmierzając w górę obszaru fortecznego. Yngvild szła przodem w zwartym szeregu tarczowników, zadowolona ze zdobytej tuż przed wyjściem okrągłej tarczy. Za nimi szła trójka łuczników, osoby nieuzbrojone szły w środku oddziału, osłaniane przez zbrojnych. Szyk zamykał Zibbo.
Kilkadziesiąt metrów przed oddziałem biegli zwiadowcy, patrolując okolicę. Minęli pierwsze umocnione wzniesienia, gdy Jarlos wrócił do dowódców.
- Jakieś sto metrów przed nami – wydyszał – Widać kilku, ale pewnie jest więcej. Siedzą na wzniesieniu, powyżej drogi z lewej strony.
Wicehrabia słyszalnie przełknął ślinę, patrząc pytająco na chorążego.
- Tarczownicy pójdą przodem – powiedział Hodo, widząc prośbę w oczach Feina – Podprowadzą łuczników tak blisko jak się da, osłaniając ich. Ostrzelamy ich, potem podejdziemy po najmniejszym nachyleniu.
Wicehrabia skinął głową.
- Tarczownicy przodem! – wydarł się – Za nimi łucznicy!
Hodo uśmiechnął się za tarczą. Porucznik zaiste trochę jeszcze musiał się nauczyć.
Do muru tarcz dołączyli Rigo i Zibbo. Nie musieli specjalnie szukać. Pierwsze pociski chemiczne poszybowały w ich stronę, gdy tylko wyszli zza zakrętu. Poszybowały strzały, z głuchym stukiem odbijając się od tarcz. Szereg szedł dalej. Trzymając zwarty szyk weszli na zakrzaczony stok pagórka, na szczycie którego widać było barbarzyńców.
- Strzał! – wrzasnął Hodo. Tarczownicy opadli na kolano, łucznicy wypuścili strzały. Na wzgórku rozległy się okrzyki bólu i złości. Zza krzaków wychynęły odziane w futra postaci, rozległy się wrzaski w niezrozumiałym języku. Kolejna salwa strzał, ktoś z tyłu wrzasnął, trafiony. W sam środek pierwszego szeregu wpadł pocisk trującego dymu. Krztusząc się skoczyli do przodu, ale poleciały kolejne pociski. Na wzgórku stanął człowiek z kosturem, na końcu którego widniała zwierzęca czaszka. Wykrzyczał coś chrapliwie, powietrzem wstrząsnęła eksplozja, siła uderzenia zwaliła z nóg tarczowników. Zanim zdążyli wstać, wojownicy z opętańczym wrzaskiem ruszyli biegiem na nich.
- Szereg! – krzyknął Hodo, stając pewnie na nogach. Pozostali dołączyli, składając tarcze na zakładkę. Pierwsi, którzy dobiegli, odbili się od ściany tarcz. Następni wyhamowali, siekąc z furią. Buzdygany i bojowe cepy głucho zadudniły o drewno.
- Naprzód!
Luźniejszym szykiem ruszyli, wspomagani przez łuczników. Z okrzykiem wpadli pomiędzy walczące w szale postacie. Barbarzyńcy jeden za drugim padali pod ciosami, reszta w pośpiechu wycofywała się ze wzgórka.
- Naprzód! Na nich! – wydarł się wicehrabia, dołączając do pierwszych szeregów i biegnąc za uciekającymi.
- Stój! – zdążyła wrzasnąć Yngvild. Ostatni barbarzyńcy zawrócili nagle i uderzyli na szarżujących bezładnie cesarskich. Kilku padło, wojownicy pobiegli za swoimi.
-Wracać! Do szeregu! – krzyknął Hodo – Opatrzyć rannych! Panie wicehrabio – rzekł ciszej z wyrzutem – To nie było mądre.
- Daliśmy im po tyłach – wyszczerzył się młodzieniec, najwyraźniej przepełniony euforią pierwszego w życiu bitewnego zwycięstwa – Będę mówił, kiedy będę potrzebował pomocy.
Chorąży zgrzytną zębami, ale zmilczał. Tymczasem Mona biegała od jednego do drugiego rannego, raz po raz rozlegał się syk eliksiru, który lecząc cięte rany, boleśnie palił skórę. Yngvild zauważyła chanackiego maga, opatrującego jednego z wojowników.
- Dlaczego właściwie tu jesteś? - zapytała podchodząc – Ciebie nie obejmuje prawo wojenne. Nie musisz.
Południowiec wbił w nią spojrzenie brązowych oczu. Wyczuwana intuicyjnie szczerość była jedną z przyczyn, dla której gwardzistka nie zabiła go na wieść o jego misji.
- Nie muszę – przyznał, patrząc jej prosto w oczy – Ale chcę doczekać czasów, gdy Styria padnie pod ciosami naszych saber i bułatów, a nie przez zdradę z rąk nieokrzesanych barbarzyńców. Mam nadzieję, że spotkam cię wtedy, gwardzistko.
Uśmiechnęła się z szacunkiem i sympatią.
- Gdy doczekamy tych czasów, poszukam cię na polach bitewnych – odparła salutując mieczem. Gdy już odchodziła, dobiegło ją ciche:
- „Chanysie”, nie „chanie”, do jasnej cholery!
Tymczasem padły rozkazy wymarszu. Ruszyła znów w pierwszym szeregu. „Gdzie poza pierwszym szeregiem mogłabym być?” – uśmiechnęła się w myślach. Ruszyli pośpiesznym truchtem przez trudny zakrzaczony teren, pełen niewielkich skarp i wąwozów. Wdrapując się na kolejne strome wały, osłaniali się wzajem od ostrzału. Dogonili uciekających po kilkuset metrach. Już nie uciekali.
Cesarscy weszli na sporą płaszczyznę i od razu przypadli do ziemi kryjąc się za wykrotami i pniami drzew, bo nad ich głowami syknęły strzały. Przed nimi piętrzył się blisko dziesięciometrowy wał, tak stromy, że nie sposób byłoby wejść bez użycia rąk. Z prawej strony widniał otwór sporego tunelu, nad którym wąziutka ścieżynka wiodła na górę wału. Po lewej ścieżka okrążała wał i znikała za nim.
Z góry poleciały pociski dymne i wybuchowe. Ci, którzy wpadli na płaszczyznę pierwsi, cofnęli się za ostatnią skarpę. W ślad za pociskami poleciały okrzyki w chrapliwym języku i kilka zaklęć. Z hukiem na środku łąki wybuchła ognista kula.
- Gdzie, do cholery, jest Rasgalen?! – warknął Hodo, osłaniając się tarczą przed płomieniem – Wystrzelają nas tu, trzeba ruszać!
Rigo wystawił głowę znad osmalonej tarczy.
- Wicehrabia zdaje się został z tyłu.
Krasnolud zaklął plugawie, wyrażając się niemiło o matce pana wicehrabiego, ale nad głowami śmignął kolejny pocisk i nim dokończył, zakrztusił się duszącym dymem.
- Nie czekaj na niego! – krzyknął Zibbo osłaniając rękawem twarz – Atakujmy, bo zaraz nie będzie miał kto tam iść!
Chorąży wstał, ignorując pociski, i rozejrzał się.
- Illima! Sigmar! Lewą stroną ścieżka chyba obchodzi ten wał – wskazał, gdy wezwani podbiegli – Musicie dostać się na drugą stronę.
- Na pewno obchodzi – odezwał się niespodziewanie Obieżyświat. Nawet nie zauważyli, kiedy dołączył do oddziału. Miał na sobie pocieszny przedpotopowy hełm, za duży na niego w dodatku, i podzwaniał zardzewiałą kolczugą – Poprowadzę.
- Teraz czy czekać na resztę? – zapytał Illima – I na dowódcę....?
Hodo spojrzał na niego z lekkim wyrzutem, po czym obejrzał się i dostrzegł wicehrabiego wdrapującego się na skarpę.
- Teraz – zdecydował – I to natychmiast.
Wojownik ruszył truchtem, a za nim wielki barbarzyńca i Obieżyświat. Po chwili zniknęli im z oczu, kryjąc się na załomami wału. Chorąży westchnął i podszedł do wicehrabiego.
- Trzeba jak najszybciej się tam dostać, bo inaczej nas tu wystrzelają – powiedział. Fein spojrzał na niego, na wał i znów na niego.
- Przecież tam się nie da wejść!
Hodo zacisnął zęby.
- Tam się musi dać wejść! – powiedział z naciskiem. Zapadła chwila milczenia, przerywana gardłowymi okrzykami przeciwników na wale. Nagle na górze zapadła cisza, usłyszeli skandowane słowa inkantacji, powietrze rozdarł przeraźliwy świst i za ich plecami rozległ się potężny wybuch. Ci, którzy zdążyli osłonić się przerzuconymi na plecy tarczami, zostali rzuceni o ściany ziemnych skarp. Pozostałych potężny podmuch odrzucił o kilka metrów, w kilku przypadkach łamiąc kości. Rozległy się jęki, Shamaroth i Mona zerwali się, by leczyć.
- Musi się dać wejść! – wrzasnął wicehrabia, pokonując dzwonienie w uszach - Tarczownicy! Na nich!
Tarczownicy zastygli w oczekiwaniu, patrząc wymownie na chorążego. Hodo uśmiechnął się półgębkiem z tajoną satysfakcją.
- Za mną! – krzyknął, ruszając. Podbiegli do wału, osłaniając się od gradu strzał, które posypały się z góry. Za plecami usłyszeli inkantację, wykrzyczaną z melodyjnym południowym akcentem. Nad wałem błysnęło błękitnie, usłyszeli serię huków. Wypuszczona przez Abla seria piorunów powaliła kilku barbarzyńców w dość nieprzyjemny sposób. Tymczasem prawą stroną ruszyli łucznicy i lekkozbrojni. Neil, osłaniany przez Gadjunga, wbiegł na ścieżkę nad otworem tunelu, posyłając w tłum barbarzyńców strzałę za strzałą. Kilku padło, kilku ryknęło z wściekłością, ruszając w kierunku nacierających. Zanim dobiegli do łucznika, na wał wskoczył Rien, wywijając długim mieczem. Dwóch odzianych w futra wojowników z jękiem padło na ziemię. Neil w międzyczasie trafił kolejnych kilku. Rien krzyknął z triumfem i ruszył naprzód. I wtedy trafił na berserkera. Potrafił radzić sobie z ludźmi w stanie szału bojowego, ale ten przewyższał młodego szermierza niemal dwukrotnie wzrostem i z pewnością ponad dwukrotnie wagą. Rien zastawił się przed ciosem okutej maczugi, ale sama siła uderzenia zmiotła go z wału. Z jękiem zjechał po skarpie, z ust pociekła mu strużka krwi. Neil cofnął się o krok i wpakował olbrzymowi strzałę prosto w brzuch. Ten nawet nie zauważył, ani tej, ani trzech kolejnych. Brzechwy strzeliły jak zapałki, gdy potężnym zamachem posłał na dół wału Gadjunga i ruszył na łucznika. Ten cofnął się i wystrzelił jeszcze raz. Bez efektu. Zrobił krok do tyłu... i runął w dół prosto na kamienie leżące w tunelu. Odgłos padającego z wysokości ciała usłyszeli nawet tarczownicy podchodzący pod wał.
- Bogowie! – krzyknął Rigo, odwracając się, zupełnie niepotrzebnie, bo w tym samym momencie łucznik wpakował mu strzałę w bark. Najemnik zaklął i wyrwał grot, krew zalała mu koszulę.
- Nie oglądaj się! Do góry! – wrzasnęła Yngvild. Tarczę niosła praktycznie nad głową i nie dostrzegła stojącego nad nią szamana. Przez zgiełk wybuchów nie usłyszeli inkantacji, zrozumieli dopiero gdy jęzory płomieni osmaliły im włosy zza krawędzi tarcz, a siła podmuchu rzuciła na ziemię u stóp wału. Łucznicy z góry doprawili dzieła zniszczenia. Kolejna strzała dosięgnęła chorążego, zostawiając mu krwawy ślad na ramieniu.
Yngvild nie zdążyła podnieść tarczy. Wystrzelona niemal pionowo z góry strzała syknęła i wybiła się jej w prawy obojczyk, prawie przybijając do ziemi. Chciała wyrwać strzałę, ale lewa ręka wciąż przymocowana była paskiem do tarczy. Zobaczyła, jak na górze łucznik znów naciąga cięciwę, celując w nią. Strzała syknęła ... i odbiła się od tarczy Riga, którą najemnik osłonił ja przed strzałem. Hodo, osłaniając ją drugą tarczą, wyrwał grot i podniósł ją z ziemi, odciągając za najbliższe drzewo.
- Dzięki – uśmiechnęła się do obydwóch, zębami przytrzymując wiązany na ramieniu bandaż. Odpowiedzieli skinieniem.
Jednocześnie z lewej strony wału rozległy się krzyki i odgłosy wybuchów.
- Cholera, zauważyli naszych – stwierdził Zibbo to, co było oczywiste. Hodo zebrał się z ziemi.
- Do góry, musimy im pomóc bo ich wytłuką!
Jakby w odpowiedzi na jego rozkaz usłyszeli tubalny głos Shamarotha. Inkantacja odbiła się echem. Olbrzymi berserker zachwiał się i złapał obiema rękami za głowę.
- Zabij najbliższego towarzysza! – krzyknął Sham tonem bezwzględnego rozkazu, najwyraźniej kontynuując zaklęcie przejęcia umysłu. Barbarzyńca zaszamotał się jak ktoś atakowany przez rój os.
- Atakuj!
Ale berserker opadł na kolana, podniósł leżący na ziemi krótki miecz i obrócił ostrzem ku sobie. Zanim Shamaroth zdążył wydać rozkaz, rzucił się na sztych broni i osunął na ziemię.
- Dobra szkoła – mruknął z podziwem Hodo – Tarczownicy! Do góry!
Podnieśli tarcze, ruszając jeszcze raz. Ostrzał był słabszy, z prawej strony nad tunelem na wał wtargnęli już inni, a część barbarzyńców odciągnęli Illima z Sigmarem. Tym niemniej na górze wału przywitały ich ciosy bojowych cepów. Huknęło po tarczach. Yngvild osłoniła tarczą głowę, tnąc szerokim cięciem po nogach stojącego nad nim skórojada. Zwalił się z wrzaskiem na drugą stronę wału. Wskoczyła na górę, opuściła tarczę i stanęła oko w oko z szamanem. Zdążyła osłonić się przed zaklęciem, ale rzuciło ją na ziemię. Nie zdążyła wstać, napastnik stanął nad nią, skandując kolejną formułę... Nie dokończył, kozacka szabla ze świstem opadła mu na plecy. Borys wyszczerzył się do gwardzistki i zeskoczył z wału na drugą stronę, w pogoni za uciekającymi skórojadami. Ruszyła za nim.
Na dole była już większość cesarskich, większość jednak popełniła ten sam błąd co poprzednio. Rzucili się w bezładną pogoń. I skończyło się podobnie jak poprzednio, zanim Hodo w ogóle zdążył zwołać ludzi z powrotem do szyku. Gdy barbarzyńcy zawrócili, większość tych, którzy pobiegli za nimi, padła raniona. Reszta stanęła w szereg przy chorążym.
Wpadli w nich z dziką furią i wrzaskiem, z taką siłą rozpędu, że naprędce ustawiony szereg rozpadł się. Yngvild cofnęła się o krok, ale jednego zatrzymała tarczą. Cięła poziomo znad tarczy, po szyi, napastnik padł. Następnego trzasnęła rantem tarczy w twarz, ale kolejnych miała już za plecami, bo reszta cesarskich cofnęła się pod naporem. Usłyszała świst i poczuła ukąszenie stali. Szabla o nieregularnym kształcie przejechała jej po lewym barku, z chrupnięciem zatrzymując się na kości. Tarcza opadła. Osunęła się na kolana, słysząc jak przez mgłę wykrzyczane swoje imię. Nie chcąc za wszelką cenę stracić przytomności, otworzyła oczy. Zobaczyła nad sobą uniesioną do ciosu włócznię, ale nie miała siły zasłonić się. Czyjaś krew chlusnęła jej na twarz i czyjaś tarcza zasłoniła ją przed ciosem. Zapadła ciemność.
Obudził ją okropny ból. Zrastające się z nienaturalną szybkością tkanki piekły i rwały. Nieświadomie krzyknęła i otworzyła oczy. Nad nią klęczała Mona z buteleczką eliksiru i chorąży, wciąż osłaniając ją tarczą. Gwardzistka zwinęła się z bólu.
- Dziękuję... – jęknęła, usiłując wstać – po raz drugi, panie chorąży.... - podniosła się na kolana. Hodo podał jej miecz.
- Kiepsko to wyglądało – powiedział z uśmiechem – Wstawaj, wciąż jesteś potrzebna.
Eliksir zadziałał tak, jak powinien. Po kilu minutach ból ustąpił, po następnych kilku o ranie przypominała tylko lekka sztywność ramienia. Gdy stanęła na nogi, okazało się, że nie była jedyną osobą, która ciężko oberwała. Illima i Sigmar z trudem zbierali się z ziemi, kilku następnych jeszcze było opatrywanych. Ale dowódcy nie pozwolili odpocząć zbyt długo. Wataha wycofała się za fosę, trzeba było natychmiast ruszać w pościg.
Wąskimi ścieżkami na krawędziach fos mogli poruszać się tylko jeden za drugim. Czołówka oddziału pobiegła truchtem między zaroślami, podchodząc pod kolejne strome skarpy. Wreszcie wyszli na płaszczyznę i ruszyli nieco szybciej. Nie wszyscy jednak wytrzymali tempo, ludzie byli zmęczeni i poranieni. Nie pomogły ani rozkazy, ani przekleństwa chorążego.
Ale barbarzyńcy czekali. Wąska ścieżka kończyła się pionowym kilkumetrowym murkiem z kamienia, po obydwu stronach ścieżki teren opadał stromo do fosy i na stok. I znów z góry posypał się grad strzał i pocisków dymnych.
- Cholera jasna – Hodo nie wykazywał specjalnego zrozumienia dla zmęczenia reszty oddziału – W ten sposób będziemy dalej obrywać! Szybciej tutaj!!!
Dobiegali kolejni, kryjąc się za wykrotami i pniami drzew. Szykowała się powtórka sytuacji spod wału. Krasnolud zmierzył wzrokiem murek i stok po lewej.
- Dacie radę utrzymać się tutaj dłuższą chwilę? – zwrócił się do Zibba i reszty tarczowników. Skinęli głowami – Nie atakujcie, bo was wybiją. Blokujcie tylko tych, którzy stoją na górze, niech myślą, że zamierzacie szturmować.
- A my zajdziemy ich lasem – dokończył Arandir, gotów do biegu. Po chwili dołączył Rien i Sigbert z Obieżyświatem, obydwaj podzwaniając kolczugą. Arandir ruszył zwinnie i niemal bezszelestnie po stromym stoku. Nie mieli szans za nim nadążyć. Zanim ruszyli, niespodziewanie dołączyła do nich Mija Pendragon.
Tymczasem tarczownicy podeszli pod mur. Kolejne pociski padały dookoła, odbijane tarczami, bądź skopywane nogami. Na przemian podchodzili i uskakiwali przed zaklęciami. Po dłuższej chwili z lewej strony dobiegł ich wrzask, świdrujący uszy aż do bólu. Potem okrzyki atakujących. Spojrzeli po sobie.
- Do góry – zdecydował Zibbo - Ja prawą, ty lewą – wskazał gwardzistce wejście po osypanych kamieniach. Niosąc tarcze nad głową, powoli brnęli do góry. Neil usiłował osłaniać ich z łuku, ale i tak potężne uderzenia buzdyganów omal nie zrzuciły ich z muru. Ale odgłos walki zbliżał się.
Dostrzegła Borysa, który w biegu wpadł na wymachującego dwoma mieczami barbarzyńcę. Kozak w pośpiechu podniósł leżącą obok najbliższego zabitego broń i zamachną się dwoma ostrzami na raz, najwyraźniej tylko wkurzył skórojada. Ogarnięty szałem bojowym wojownik zaatakował wściekle, Borys zanurkował pod ostrzami i błyskawicznym zwrotem umknął za najbliższy pień. Jak na życzenie, zza drzewa wyskoczył Sigmar. Wielki młot bojowy ze świstem spadł na szarżującego skórojada. Barbarzyńca z jękiem uderzył w drzewo. Kilka metrów dalej.
Tymczasem Yngvild wypróbowanym na wale ciosem po nogach usunęła broniącego wejścia skórojada i stanęła na rozległej płaszczyźnie. Przed nią barbarzyńcy w pośpiechu formowali szereg, z dołu biegli już cesarscy. Po chwili dwa szeregi zwarły się z łomotem. Rzuciła się do walki, wpadając z boku w zdezorientowanych wojowników. Uderzając na boki tarczą zrobiła wokół siebie trochę miejsca i zaczęła ciąć tych, którzy w porę nie zorientowali się, z której strony ich atakują. Rękojeść miecza zrobiła się śliska od krwi. Po chwili spotkali się na środku polany z resztą oddziału. Pozostali przy życiu barbarzyńcy w panice zrywali się do ucieczki.
Tym razem nie próbowali gonić ich w bezładzie. Hodo ciężko dysząc zbierał ludzi do szyku. Wyszli z potyczki prawie bez szwanku, więc natychmiast ruszyli w pościg.
- Co to było? – zapytała pokonując zadyszkę – Ten wrzask?
Hodo roześmiał się.
- To Mija – odparł – Ona jest niesamowita!
Po chwili wpadli na szeroką drogę. Przed nimi widniał most przez fosę. A po drugiej stronie mostu czekała wataha. Pierwsi stali w regularnym szeregu, trzymając przed sobą włócznie i topory. Za nimi stało kolejnych kilkudziesięciu.
- Stopniały trochę ich szeregi – mruknął Rigo dołączając obok Yngvild do szeregu. Gwardzistka uśmiechnęła się. Tarczownicy znów ruszyli pierwsi zwartym szykiem. Łucznicy zajęli pozycje na wałach po bokach mostu. Do pierwszego szeregu dołączył Sigbert z Zerwikapturem. I Obieżyświat.
Zwarli się na środku mostu. Żelazo uderzyło o drewno z łomotem, poleciały drzazgi i iskry. Barbarzyńcy natarli z dzikim wrzaskiem, zagłuszając niemal zupełnie wydawane rozkazy. Więc siekli bez rozkazu, dbając jedynie, by nie wyjść przed zbawienny szereg. Ranieni padali, stojący w tylnych szeregach odciągali ich poza strefę walki. Pierwszy padł Obieżyświat, zgarnięty ciosem okutej żelazem maczugi. Stoczył się z wału do fosy. Po chwili Borys padł trafiony włócznią. Hodo zwinął się z bólu, trafiony w ramię strzałą. Szereg wycofał się poza most.
W pośpiechu opatrywali rannych, bo barbarzyńcy nie zamierzali na nich czekać. Krok za krokiem parli naprzód, powstrzymywani tylko ostrzałem łuczników. Tarczownicy natarli znowu. Tym razem impet ataku odrzucił skórojadów z powrotem na środek. Walka zawrzała na nowo.
Od uderzenia buzdyganu rozpadła się tarcza Yngvild. Odrzuciła niepotrzebne deski i ujęła miecz w obydwie dłonie. Obok niej Rigo wrzasnął z bólu, trafiony ciśniętą włócznią i zjechał do fosy po stromym stoku. Yngvild została na lewej flance bez tarczy. Obok niej Hodo osunął się na ziemię, trafiony włócznią. Widząc straty w szeregach cesarskich barbarzyńcy przypuścili wściekły atak. Jednocześnie Yngvild z przerażeniem usłyszała krzyk na tyłach. Skórojady przedarły się tyłem przez fosę i uderzyli w bezbronnych za plecami walczących. Kątem oka zobaczyła Abla broniącego się desperacko przed kilkoma napastnikami. Za jego plecami Mona usiłowała wciąż leczyć rannych. Chanacki mag dokonywał cudów waleczności, ale przed łukiem nie był w stanie się obronić. Wystrzelona z odległości kilku kroków strzała przebiła mu lewy bark. Sabera wypadła mu ze zmartwiałych dłoni, krew, rozrzedzona jak u każdego maga, chlusnęła na jasną koszulę. Osunął się na kolana i padł na twarz. Mona krzyknęła i lekceważąc strzały i uniesione nad jej głową ostrza, przypadła do leżącego na ziemi chana, w panicznym pośpiechu szukając eliksiru tamującego krwawienie. Nie przeżyłaby tego, gdyby nie bardka. Mija, widząc co się dzieje, ciosami długiego miecza obaliła dwóch napastników, po czym wpadła między nich. Jej potworny wrzask powalił na ziemię najbliższych, inni dobili ich błyskawicznie. Fein Rasgalen, osłaniany przez Riena, pogonił kolejnych skórojadów do diabła. Neil i Arandir posyłali w tłum jedną strzałę za drugą. Neil klęczał, nie mogąc ustać na ranionej podczas upadku nodze. Po chwili zostały im tylko puste kołczany.
Tymczasem w pierwszy szereg walczących wpadli kolejni. Yngvild, uderzona obuchem topora, runęła do fosy, ciężko uderzając plecami o kamienie. Z trudem podniosła się, plując krwią, ale dołączyła na powrót do walczących. Coraz trudniej było im utrzymać pozycję na środku mostu. Kolejne natarcia spychały och do tyłu. Dołączyli Hodo i Neil. Obok niej stanął Arandir. Elficka klinga zaśpiewała w zetknięciu z żelazem przeciwnika. Wzmocniony szereg ruszył do przodu.
Nagle w powietrzu rozległ się świst rzucanego pocisku dymnego. Cesarscy przygotowali się do cofnięcia. Ale pocisk nie upadł. Umykającym oczom ruchem Arandir ciął powietrze. klinga odbiła pocisk, który poszybował prosto w szereg przeciwnika. Zanim zorientowali się, co się stało, kilku leżało przyduszonych trującym dymem. Reszta cofnęła się w panice.
- Teraz!!! – wrzasnął chorąży, ruszając biegiem naprzód. Szaloną szarżą ruszyli za nim, tnąc zapamiętale. W szeregach skórojadów zakotłowało się. Ci najbardziej z brzegu umarli, zanim padły rozkazy odwrotu. Reszta rzuciła się do ucieczki, zostawiając ciała kilkudziesięciu poległych.
Zatrzymali się na rozkaz, zaniechując pościgu. Trzeba było opatrzyć licznych rannych. Część trzeba było nieść. Mona nie zdążyła z eliksirem. Abel zdążył się wykrwawić.
Neil usiadł ciężko na ziemi. Krew z ranionego kolana wypływała mu dołem nogawki. Yngvild rozejrzała się za pomocą, ale Mona leczyła innych. Gwardzistka westchnęła i uklękła przy łuczniku.
- Nie trzeba – odezwał się, ale przerwała mu.
- Nie możesz opóźniać pościgu - rozcięła nogawkę i westchnęła ponownie. W szerokie rozcięcie na kolanie wbite były kawałki kamieni i ziemia. Początkowo chciała tylko zatamować krew, ale Neil obruszył się.
- To trzeba oczyścić!
- Będzie bolało – ostrzegła.
- No i co? – odparł zawadiacko z lekceważącym uśmiechem. Wyciągnęła myśliwski nóż, zdezynfekowała go nad płomieniem i delikatnie otworzyła ranę, wydłubując kawałki skały. Łucznik nawet się nie skrzywił. popatrzyła na niego z niemym szacunkiem. Zdezynfekowała ranę mocnym alkoholem. Musiało boleć, ale twarz Neila nawet nie drgnęła. Pokręciła z niedowierzaniem głową, wiążąc bandaż.
- Niezwykły z ciebie człowiek – uśmiechnęła się z szacunkiem.
- To nic takiego – odpowiedział z uśmiechem – nie pierwsza, nie ostatnia rana.
Po chwili wrócili wysłani przodem zwiadowcy. Pościg dobiegał końca.
- Zabarykadowali się na forcie Widmo.
- Stamtąd nie ma wyjścia – stwierdził w zamyśleniu Hodo – Szybciej, ruszcie się! Przy odrobinie szczęścia tam ich dopadniemy!
Dopadli ich rzeczywiście. Fort Widmo był otoczony z każdej strony kilkumetrowej głębokości fosą, miał tylko jedno główne wejście. Stali tam, zagradzając wąskie przejście, w większości ranni, ale wciąż groźni. Kolejni stali na wałach, naciągając łuki. Pozostało ich kilkunastu.
- Nie będzie to łatwe – ocenił Hodo, gdy rozłożyli się przed fortem. Chwilowo zyskiwali liczebną przewagę, ale w wąskim wejściu nie miało to znaczenia.
- Jest lepiej niż myślisz, panie chorąży – odezwał się niespodziewanie Obieżyświat. Zamiast starego hełmu miał teraz na głowie zakrwawiony bandaż i zaiste wyglądał jak wojenny bohater – Na ten fort jest wejście od tyłu, mało znana wąziutka ścieżynka. Wyznacz lekkozbrojnych, a zaprowadzę ich tam.
Arandir wstał bez rozkazu. Dołączyli do niego Rien i Mija oraz Omus. Tarczownicy znów mieli ruszyć frontem z głównym uderzeniem. Yngvild zeszła do fosy i zaraz przywitał ją świst dymnego pocisku. Skoczyła na bok w pokrzywy i po chwili dołączył do niej, krztusząc się, Zibbo. Nim opadł dym, na dole byli także Rigo i Hodo. Z góry schodzili kolejni, by pomóc rannym lub zastąpić ich w szeregu.
- No dobrze, jak dobrze pójdzie to będzie ostatnia bitka – westchnął Zibbo – No dalej, psie końcówki! – wydarł się w kierunku przeciwników – Możecie nam na kant...!!!
W odpowiedzi posypał się grad strzał. Odczekali schowani za tarczami, po czym ruszyli pod górę. Ukształtowanie terenu uniemożliwiało szturm. Stromy stok kończył się barykadą z gałęzi, za którą stali wojownicy barbarzyńców. Z górnego wału leciały kolejne pociski. Huknęło o tarczę i Rigo, który najwyraźniej nie miał tego dnia szczęścia do łuczników, wrzasnął nagle i osuną się na ziemię. Strzała, która odbiła się od krawędzi tarczy, uderzyła go prosto w oko. Krew zalała mu twarz. Pozostali odciągnęli go do tyłu i wyciągnęli na krawędź fosy. Tarczownicy ruszyli naprzód, ale szturm wydawał się być beznadziejny. Każde podejście do barykady kończyło się zażartym starciem, ostrzałem i koniecznością wycofania. Wreszcie jednak z góry wałów usłyszeli krzyki.
- Weszli – szepnął Hodo – Naprzód!
Skórojady na barykadzie spojrzeli za siebie z obawą, ale nie ustąpili. Z wału dochodziły odgłosy zawziętej walki. Uderzyli więc z całą siłą, na jaką było ich stać po kilku godzinach walki i pościgu. Neil i Sigbert, którzy dołączyli do szturmujących, wpadli w końcu na barykadę, siekąc długimi mieczami cofających się w panice obrońców. Błysk światła na ostrzu zwrócił jej uwagę i Yngvild spojrzała w górę. Na krawędzi wału dostrzegła Arandira. Elf trafił wreszcie na równego sobie przeciwnika. Barbarzyńca, podobnie jak elf zbrojny w krzywe ostrze, wydawał się być równie szybki jak on. Ruchy kling umykały oczom. Wreszcie Arandir pełnym gracji zwinnym ruchem zanurkował pod ostrzem przeciwnika i wpakował mu ostrze w brzuch aż po rękojeść. Zastygli na chwilę w tej pozycji, barbarzyńca osunął się martwy na ziemię. Elf znieruchomiał, opuścił szablę i opadł na kolana.
- Arandir!!!- wrzasnęła i ruszyła biegiem na górny wał. Nie dostrzegła już, jak elf padł na ziemię.
Na wale wciąż trwała walka. Na wąskich ścieżkach walczono o każdy metr. Gwardzistka zaklęła, gdy drogę do przeciwników zatarasowali jej właśni towarzysze. Zeskoczyła ze ścieżki w sięgające jej ponad szyję trawy i zarośla, i kilkoma szybkimi ruchami przecięła sobie drogę. Wskoczyła pomiędzy zaskoczonych barbarzyńców. Niewysoka kobieta z futrem na ramionach skoczyła na nią z okutym żelazem bojowym cepem. Przyjęła cios na tarczę i cięła płasko w brzuch. Krew chlusnęła jej na dłonie. Omal nie poślizgnęła się zresztą na nasiąkniętej krwią ścieżce. Zanim dobiegła do walczących, większość barbarzyńców padła martwa, bowiem samo jej wtargnięcie na tył odwróciło ich uwagę, dając cesarskim możliwość zadania ciosu. Ostatni, broniąc się desperacko, padli na górnych wałach.
Zatrzymali się, ciężko dysząc, ma środku fortu. Brudni od błota i krwi, nieludzko zmęczeni. Borys stanął nad ostatnim zabitym i wytarł klingę w futro.
- Sława!!!! – wrzasnął triumfalnie roweńskim zwyczajem.
- Sława!!! – odpowiedzieli mu odruchowo okrzykiem, w którym ulatywała wściekłość i strach, nienawiść i chęć mordu.
Elfa znaleźli na zachodnim wale. Żył jeszcze, ale cięcie było tak głębokie, że pomimo zastosowania eliksiru i opatrunku nie odzyskał przytomności. Omusa nie udało się uratować. Ciało jego, Abla i skrytobójcy Dinina zdecydowali więc zanieść do obozu. Zbyt wielu niezgodnych z logiką wskrzeszeń byli świadkami, by lekceważyć tę szansę. Ciała poległych na forcie wrogów znieśli na stos, który podpalili.
- To tylko jeden z ich oddziałów – odezwał się Hodo, patrząc w zamyśleniu w płomienie – Dobrze walczyli.
- Trzeba odzyskać artefakt – rzekł Borys, świdrując chorążego spojrzeniem – Nic nie zrobimy bez niego.
- Wiem – odparł krasnolud – Ale zdobycie komandorii graniczy z cudem. Albo raczej z samobójstwem.
- Boisz się, Hodo? – uśmiechnął się złośliwie Rigo.
- Nie sądzę, by się bał – wtrąciła niespodziewanie Mija Pendragon, stając obok chorażego – Przecież już zdecydował, że pójdziemy na komandorię. Prawda? – uśmiechnęła się zalotnie. Hodo zmrużył oczy podejrzliwie.
- Nie czas i nie miejsce na ta rozmowę. Ustawiać szyk i do strażnicy!

***
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 07-08-2007, 03:09   

Po stokroć genialne, przeszłaś samą siebie, aż mi sie chce komuś wtłuc :D
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 03:20   

Ślicznie dziękuję :) [trzepot rzęs zupełnie nie licujący z przedstawioną powyżej postacią :P ]

[ Dodano: 2007-08-07, 03:14 ]
Spróbowałam popoprawiać różne wskazane przez was szczegóły. Z pewną dozą kompromisu :P , bo usiłuję jednocześnie jakoś złagodzić wyłaniająca się tu i ówdzie specyfikę gry na konto minimum realizmu. Poprawki są tak cztery opowiadania wstecz, ale drobne :)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 07-08-2007, 10:18   

Poza tym, że mam brązowe oczy, a nie niebieskie, a na wale rzucałem pioruny i ich serie pod naciskiem chorążego, poza tym to świetne ;-)
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 11:58   

hmmm, zawsze mi się wydawało że masz niebieskie oczy :) Najwyraźniej się nie przyglądałam :)
Serii piorunów nie zapamiętałam lub nie zauważyłam, a nie przypomniałeś :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Varthanis 
Nekromanta z Północy


Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 12:50   

A strzały Alathien na nasypie? :P Ogólnie super, robie próbnie jedną stronkę komiksu.
_________________
Jag tog mitt spjut jag lyfte mitt horn.
Fran hornets läppar en mäktig ton.
Hären lystrade marscherade fram.
De gav sig mitt liv, bergets stamm!

Dobry elf to martwy elf.
 
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 14:08   

Kurcze no super i jak to czytam to zjednej strony mnie motywuje do pisania a z drugiej odechciewa mi sie syzyfowej pracy z mojej strony :P
Jeśli chodzi o szczegóły to na tył fortu poszedłem ja, Arandir, Rien i obieżyświat. :)
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 15:08   

Varthanis napisał/a:
A strzały Alathien na nasypie?


Cholera, zdawało mi się, że parę postów wczesniej sama napisała, że nie brała udziału w tej bitwie :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 07-08-2007, 16:07   

Hmm, to trochę dziwne. Na pewno raz powaliłem piorunem Łozę, jak stał i próbował podejść do jakiejś grupki. Drugi raz to na samym początku jak zaszarżowali na nas z góry to wtedy też jeden poszedł. Nie żebym się czepiał, ale umierając miałem tylko 6 pkt mana życiowych, tych z maga już wykorzystałem
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 16:13   

Przecież nie zaprzeczam. Niestety fabularny piorun rzuca sie w oczy dużo mniej niż prawdziwy i z wyczajnie umknęły mojej pamięci te zaklęcia. Widzę że ci na tm zależy, więc wieczorem spróbuę dorzucić także i to do opowiadakna :)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 07-08-2007, 16:15   

Nie, że zależy, ale w ten sposób czytelnik będzie się zastanawiał: "Skoro mieli tam taki problem na moście, to czemu ten mag nic nie zrobił?", a mag nic już nie mógł zrobić... bo nie mógł
 
 
Varthanis 
Nekromanta z Północy


Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 17:10   

aaa, sorewicz? Strzały były przy spotkaniu z wodzem kły noszącym XD ja w takim razie tej bitwy nie kojarzę, widać mnie nie było XD
_________________
Jag tog mitt spjut jag lyfte mitt horn.
Fran hornets läppar en mäktig ton.
Hären lystrade marscherade fram.
De gav sig mitt liv, bergets stamm!

Dobry elf to martwy elf.
Ostatnio zmieniony przez Varthanis 07-08-2007, 17:10, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
Rigo 
Mroczny Strażnik Rosołu


Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 17:34   

nie mam pytań poprostu... :mrgreen: Pięknie:D
mały szczególik : pamiętasz Hoda i moją bohaterską zastawe ciebie jak strzałą dostałaś pod wałem? patrzcie ludzie dwóch facetów sie wysila i pomaga bezbronnej niewiaście a ta nawet nie podziękuje :-P :mrgreen:

p.s. mała proźba Indi, uwzględnij w kolejnych opowiadaniach, że straciłem oko. bo z tego co pamiętam walka z jednym okiem i z opaska na drugim była CHOLERNIE trudna :->
 
 
 
Abel 

Wysłany: 07-08-2007, 17:36   

Ja to pamiętam, jak stałem z tyłu to było to przepięknie widać.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 17:54   

Bezbronna niewiasta :D DZIęKUJę obydwu bohaterskim facetom :* :* ;)
Dopisuję do listy poprawek do wniesienia wieczorem :)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 18:22   

Varthanisa wtedy nie było? W takim razie ja swoje tez musze zmienić :)

[ Dodano: 2007-08-07, 16:28 ]
mam zamiar opisać samą bitwę, jeśli chodzi o jej przebieg to zapomoge się opowiadaniem Indiany, ale mam tą samą prośbę co ona. Jeżęli chcecie, żebym coś uwzględnił to dajcie znać jak najszybciej :)
 
 
Abel 

Wysłany: 07-08-2007, 19:17   

To ja poproszę o to samo co u Indi.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 19:45   

A do której sytuacji? Też piszesz bitwę? W bitwie za siebie mogę powiedzieć dokłądnie to co napisałam.
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 20:18   

Uwzględniam wszystko co widziałem. O tyle o ile Indiana opisuje wszystko tak jak w opowiadaniu, tak ja poprostu przelewam moje myśli, więc nie zawre czego nie widziałem. Ale akurat pamiętam pioruny Abla :)

[ Dodano: 2007-08-07, 19:10 ]
Mam pytanie. Kto mi wręczył jeden z moich mieczy w drodze między wałem a drugim wzniesieniem, z którego przeszliśmy na most? Narazie wplątałem w to Gadjunga, ale moge się mylić ^^
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 08-08-2007, 01:21   

Kolejny kawałek. Wybaczcie, ale nie czułam się na siłach szczegółowo opowiadac przebiegu pewnego rytuału :D :D :D

***
Po powrocie zapanowała euforia, jakby co najmniej udało się zmieść z powierzchni ziemi polowe barbarzyńskich hord. Polało się chłodne piwo, karczmarka Sara z radosnym entuzjazmem krzątała się przy zmęczonych wojakach. Opatrzono rannych, rozpoczęto rytuały przywracające dusze ciałom. Wzniesiono liczne radosne krzyki zwycięstwa i toasty. Wszystko wskazywało na to, że mają się z czego cieszyć.
Kapitan nie wracał z patrolu.

Yngvild nie cieszyła się. Mijające minuty i godziny oddalały ją od celu, od wyprawy na zakonną komandorię. Jednocześnie nie chciała iść z beznadziejną misją, sama, zwłaszcza, że w profesji skrytobójcy czy złodzieja nie czuła się specjalnie dobrze. Jej profesją był pierwszy szereg. Kilka osób podzielało zresztą jej nastrój. Arandir, obolały po ciężkiej ranie, z której nawet eliksir z trudem g uleczył, siedział samotnie w rogu karczmy sącząc coś z kuflla. Dyskretnie i spode łba przyglądał się urokliwej karczmarce podobnym nastroju siedział Zibbo, oparty plecami o ścianę, z mieczem na kolanach. Na drugim końcu stołu Varthanis przepisywał jakieś notatki. Za barem Mona podgrzewała na palenisku jakiś eliksir. Powoli zbliżał się wieczór, Opadały emocje przygasała euforia zwycięstwa. Pojawiało się zmęczenie.
Hodo usiadł obok gwardzistki, odkładając lekko wyszczerbiony w bitwie miecz na sąsiednią ławę.
- Kapitana nadal nie ma - stwierdził cicho - Obawiam się, że pod Dzikowcem nie poszło równie dobrze jak tutaj.
- Jak długo czekamy? - zapytała.
- Nie wiem - przyznał - Ale gdybym miał decydować, to wolałbym iść w nocy. Mimo wszystko.
- Nawet jeśli kapitan nie wróci do nocy?
- Ciasteczko? - uśmiechnęła się hobbitka, z wdziękiem zbierając sprzed nich brudne naczynia. Hodo wziął i podziękował.
- Trzeba się liczyć z tym, że nie wróci, ale nie mamy czasu - wtrącił się Arandir, nie zmieniając nonszalanckiej pozycji - Musicie w końcu zrozumieć, że nie ma chwilowo ważniejszych spraw niż ta.
Yngvild spojrzała na niego z irytacją.
- Wiem o tym, Arandirze. Ale wokół zaczęła się wojna. Artefakt w ręku Zakonu jest przynajmniej bezpieczny przed skórojadami. Kiedy wpadnie tu horda... Co przyjdzie cesarstwu z artefaktu, jeśli zginiemy z nim w ręku?
- Niczego nie rozumiesz - fuknął elf z wyższością - Z artefaktem w ręku nie zginiecie.
- Dobrze więc- przerwał Hodo - ruszymy w nocy. Co z placówką? Zostawimy cywilnych bez opieki?
Yngvild uśmiechnęła się.
- Są aroganccy i niewdzięczni, może przydałaby im się lekcja...Żartuję - przerwała pod zirytowanym spojrzeniem chorążego - Weźmy więc tych, którzy zechcą iść, czy to z oddziału czy z najemników. Reszta uzbrojona będzie strzec placówki.
- Pójdę z wami w nocy - odezwał się milczący dotąd Zibbo - ale nie wrócę.
- Co? Dlaczego? - wyraził zdziwienie wszystkich chorąży- Co się dzieje, do cholery?
Zibbo przygryzł wargę.
- Dogonili mnie.
- Kto?
- Gildia.
- Zamierzasz nadal to taić czy może powiesz w końcu o co chodzi? - zirytował się Hodo.
- Po co wam to?
- Może żeby ci pomóc, tak dla przykładu...?- mruknęła gwardzistka - I może jeszcze dlatego, że nazwa Gildii Kupieckiej jest nam znana skądinąd i wolelibyśmy wiedzieć.
Krasnolud westchnął.
- Pracowałem dla nich kilka lat. Jako przewodnik karawan.
- I za to cię ścigają?
- Jako przewodnik na ich zlecenie zabiłem całkiem sporo osób - dokończył Zibbo, opuszczając głowę.
- Chwila, to jest organizacja kupiecka, nie mafia - zdziwił się Arandir
- Oni w sposób bezwzględny kontrolują handel, niewygodne osoby, konkurencja, giną na bagnach lub w płomieniach, z rąk takich jak ja - rzekł Zibbo - Po jakimś czasie miałem tego dosyć. Ale z Gildii się nie odchodzi. Zabiłem kilku z nich i uciekłem, ścigali mnie dłuższy czas. I znaleźli tutaj. Wczoraj.
- Co?! - zapytali prawie chórem.
- Wczoraj - powtórzył - otrzymałem ultimatum, albo zrobię co zechcą albo zginę. I wy razem ze mną.
- Czego chcieli? - zapytał poważnie Hodo. Zibbo podniósł głowę.
- A jak sądzisz?
- Artefaktu - dokończył Arandir - Do kiedy dali ci czas?
- Do teraz.
Zamilkli, rozglądając się dookoła, jakby za chwilę miały się karczmie pojawić wynajęte zbiry. Zrobiło się straszliwie cicho. Yngvild nagle zdała sobie sprawę, że nie słyszy dźwięku, który od dłuższego czasu był tłem ich rozmowy. Brzdęku wycieranych ceramicznych naczyń...
- Hodo... - zaczęła, wstając. Jej słowa zagłuszył nagły huk. Wybuch przewrócił ławę na której siedzieli. Zerwali się natychmiast, by zobaczyć sporej wielkości kulę błękitnego dymu, rosnącą w oczach. Nim zdążyli zareagować, trujący opar wypełniał pomieszczenie. Krztusząc się i dusząc Yngvild usiłowała dostrzec Zibba. Dostrzegła za to kilka postaci, usłyszała krótką inkantację. Znała to zaklęcie. Rzuciła się w bok, ale unieruchomienie i tak ją dosięgło. Padła na ziemię, mobilizując całą siłę, by zerwać blokadę. Ale to było mocne zaklęcie. Od trującego dymu niemal się udusiła. Dotarł do niej dźwięk tłuczonego szkła, odgłos szamotaniny i uderzeń, potem głuchy stuk ciężkiego ostrza o blat stołu. Potem wszystko ucichło.
Zaklęcie było sile, ale krótkie, blokada puściła po minucie. Gwardzistka zachłysnęła się powietrzem i wstała ciężko kaszląc. Obok niej zbierał się z ziemi Varthanis, przeklinając pod nosem. Mona, która zbierała spod baru resztki stłuczone fiolki, podniosła się gwałtownie.
- Bogowie! - krzyknęła, podbiegając do leżącego obok stołu krasnoluda. Z blatu krople krwi kapały na klepisko. Zibbo podniósł się ciężko, przyciskając do siebie prawe ramię. Ubranie miał całe zalane krwią. Hodo i Arandir wpadli do karczmy biegiem.
- Zniknęli - warknął ze złością elf - Nie zdołałem ich dogonić. Jakby się, rozpłynęli w powietrzu.
- Może zrobię wam chłodnego napoju? – odezwała się usłużnie śliczna hobbitka, która nagle z powrotem znalazła się za barem – Co tu się właściwie stało?
- Nie teraz, Saro. Co z tobą? – Hodo dostrzegł zakrwawione ubranie Zibba. Ten usiadł ciężko, blady jak ściana. Mona lekko drżącymi rękami podniosła buteleczkę, w której przed chwilą zmieszała dwa eliksiry. Alchemiczka rzadko przejmowała się widokiem ran i krwi, ale kiedy podeszła do krasnoluda, zbladła. Lewa ręka, którą Zibbo przyciskał kurczowo do tułowia, nie miała dłoni. Eliksir zasyczał na ranie, krasnolud słyszalnie wciągnął powietrze. Przez chwilę myśleli, że zemdleje, ale wytrzymał. Yngvild rzuciła się w kierunku baru, złapała dzban z wodą i szmatkę.
- Oberwałeś jeszcze gdzieś? – zapytała gorączkowo. Zibbo spojrzał na nią jakby z wyrzutem.
- Sam się opatrzę – mruknął.
- Pomogę ci – zaofiarowała się Mona.
- Nie! – prawie krzyknął. Spojrzeli na niego zdziwieni – Sam się opatrzę. Czy możecie....
Yngvild dostrzegła krew kapiącą z nogawki płóciennych spodni krasnoluda. I dostrzegła miejsce, gdzie były rozcięte. Uniosła brwi.
- Wyjść. Oczywiście - odparła ze zrozumieniem - Gdybyś potrzebował pomocy... - fuknął gniewnie w odpowiedzi. Wzięła więc alchemiczkę pod rękę i wyszły na chwilę przed karczmę. Wydawało się, że nikt niczego nie zauważył. Większość siedziała w wartowni, kilka osób snuło się po placu. „To i dobrze” pomyślała „Biedny krasnolud”
Wróciły do środka po dłużej chwili. Panowie siedzieli w pochmurnym nastroju przy stole.
- Następny będzie ktoś z was – rzekł Zibbo ponuro – Zdaje się, że muszę się stąd wynosić natychmiast...
- Spokojnie – zmitygowała go – Czego od ciebie chcą?
- Draig-a-haearna – odparł, patrząc w blat – I medalionu. Za pierwszym razem kazałem im iść w cholerę. Nie doceniłem ich.
- Trochę dużo o nas wiedzą, nie sądzisz? – odezwał się Hodo – Wiedzieli nawet takie szczegóły, jak to, że jesteś leworęczny... - spojrzał przeciągle w kierunku baru. Arandir i Yngvild powędrowali wzrokiem tam, gdzie patrzył, na rudowłosą hobbitkę, polerującą właśnie ceramiczne talerze. Jak mogli być tak głupi!!! Wszyscy troje przypomnieli sobie toczoną niegdyś z hobbitką rozmowę, wiedzieli przecież, że miała kontakt z Gildią Kupiecką, choć ona twierdziła, że tylko kupuje od nich towar.
- Przemytnik...! – przypomniał sobie Arandir. Człowiek, przyłapany na przemycie broni, zmuszony zaklęciem przez Varthanisa i Candice przyznał, że pracował dla Gildii. I wspomniał, że Gildia w Silberbergu jest silna. Potem było coś o skrzynce kontaktowej w zajeździe Villsvin...
- Jasny szlag!!! – syknęła Yngvild – To ona!
Wtedy Zibbo wstał i zrobił coś, czego wszyscy najmniej chyba oczekiwali. Yngvild zamierzała schwytać hobbitkę i wyciągnąć od niej trochę informacji. Tymczasem krasnolud zdrową ręką podniósł z ławy miecz i podszedł do karczmarki. Bez słowa przyłożył zdziwionej hobbitce ostrze do gardła i zanim zdążyli zareagować, pociągnął. Sara złapała się rękami za gardło, ciemna krew buchnęła jej spomiędzy palców. Upadła na podłogę za barem. Zibbo z niemą satysfakcją wytarł ostrze o i tak zakrwawione ubranie.
- Cholera! – krzyknął choraży, gdy odzyskali mowę – Co najlepszego narobiłeś!!!
Zibbo spojrzał na niego chłodno.
- To ona mnie wydała – rzekł, jakby to miało wyjaśnić jego zachowanie – Przez nią zostałem okaleczony i muszę uciekać.
- Mogliśmy wydobyć z niej informacje – mruknął Arandir – martwa się nam nie przyda.
- A dlaczegóż to – zapytał Varthanis, od dłuższej chwili ze spokojem obserwujący zajście – Z martwego ciała, gwardzistko, łatwiej wyciąga się informacje, niż z żywego. I mniej drastycznie – uśmiechnął się nieco demonicznie. Yngvild zadrżała. Widzieli to już raz, właśnie wtedy, gdy wypytywał trupa zabitego przemytnika. Nie było to miłe wspomnienie....
- Dobrze, informacje to jedno – Mona sprowadziła ich na ziemię – Ale zdaje się, że znów zabiliście cywilną osobę, winną czy nie, ale mogą być problemy. Przypomnijcie sobie giermka.
Przypomnieli sobie. Mona stanęła przy wejściu, pilnując by nikt nie wszedł. Hodo z Arandirem wynieśli ciało tylnym wyjściem na stok powyżej zajazdu. Varthaniszostał w karczmie.
- Ech, partacze – westchnął z wyższością, wskazującą ewidentnie na pewne doświadczenie w tym temacie. Stanął w pobliżu miejsca, gdzie krew hobbitki zalała klepisko za barem. Wyrecytował inkantację. Yngvild przyglądająca się wszystkiemu, miała wrażenie, że powietrze drgnęło lekko, gdy zakończył. Ślady krwi zniknęły.
- Co to było? – zapytała – zaklęcie czyszczące podłogę...? – Varthanis spojrzał na nią jak na kompletną ignorantkę. którą zresztą w kwestii magii była.
- Pamięć miejsca została wymazana. Ktokolwiek zechce szukać hobbitki, to miejsce nic mu nie powie. Teraz czas na pozbycie się ciała.
- Czyli co dokładnie?
- Rozkawałkowanie. Przyspieszenie rozkładu tkanek. I wymazanie pamięci miejsc, gdzie je zakopiecie – rzekł nekromanta bez najmniejszej emocji w głosie. Gwardzistka popatrzyła na niego z lekkim wstrętem.
Po kilkunastu minutach było po wszystkim. O całym zajściu przypominało tylko zakrwawione ubranie krasnoluda i zabandażowana ręka.
- No dobrze – uśmiechnął się szeroko Varthanis, najwyraźniej zadowolony ze swojej roboty – teraz czas na niesforną duszyczkę.
Przywołanie duszy zajęło nekromancie kilka sekund. Yngvild nie mogła wyjść z podziwu, choć w naturalny sposób zabiegi maga budziły w niej lekką odrazę.
- Przyjdź i odpowiedz na pytania ...- zakończył mag inkantację. Znów poczuli coś w rodzaju drgnienia powietrza, jakby poruszyła nim niewidzialna fala.
- A figę! – usłyszeli całkiem wyraźnie Znikąd. Spojrzeli po sobie lekko zdziwieni. Varthanis uniósł brwi.
- Mów, bo będzie bolało!
- Wypchaj się! – rozległ się piskliwy głosik, po chwili przechodzący w piskliwy jęk, gdy nekromanta dorzucił kolejną formułę – Dobrze, no, ała! Przestań, boli!! CO chcesz wiedzieć, zly człowieku?
- Wydałaś mnie Gildii, prawda? – odezwał się Zibbo, odruchowo szukając potwierdzenia dla swoich podejrzeń.
- Wcale nie... Ała!!! No....Auć! Tak, wydałam tego głupiego krasnoluda! On zdradził Gildię!
Zibbo fuknął ze złością. Nieco bezsilną, zważywszy na fakt, że więcej już hobbitce zrobić nie mógł.
- Po co Gildii artefakt....?- zapytał nieco bezsensownie. I taka tez dostał odpowiedź.
- Dla władzy, oczywiście. Bo kto go ma, ma cesarstwo. I kto go ma, dyktuje warunki.
- Cholera, przypomnij sobie jakieś ważniejsze pytania – mruknął Varthanis. Na czole nekromanty pojawiły się kropelki potu, kolejne rzucane z rzędu zaklęcie najwyraźniej go męczyło. Zibbo zamilkł na chwilę.
- Po co Gildii pełne zboża magazyny? – zapytał wreszcie – Po co gromadzicie takie ilości zapasów?
Głos na chwilę ucichł. Gdy się odezwał był już mniej piskliwy.
- Głupi krasnoludzie! Już wkrótce spłoną wszystkie pola i wszystkie zapasy. Po przejściu hord nie zostanie nic. Wtedy to my będziemy decydować, kto przeżyje, a kto zdechnie z głodu!
- Idź do piekła ...- mruknęła Yngvild. Varthanis stęknął cicho.
- Nie utrzymam jej dłużej… - rzekł tonem usprawiedliwienia. Usłyszeli dziewczęcy chichot, dochodzący z nieokreślonej oddali. Po chwili wszystko umilkło.
- Magazyny zboża...?- zaczął Hodo – Skąd to wiesz?
- Mówiłem, pracowałem dla nich... – Zibbo usiadł na ławie – Ostatnie zlecenia, które dostawałem, dotyczyły przejęcia transportów ze zbożem i dostarczenia ich do podziemnych magazynów.
- Gildia uczestniczy w spisku – stwierdziła Yngvild rzecz oczywistą – Ilość poważnych przeciwników rośnie... Musimy odzyskać artefakt...
- Zaraz zacznie się ściemniać – odparł Hodo – Wyruszymy przed północą.
- Chyba ci się nie przydam w tej walce, panie chorąży – westchnął Zibbo, ponuro patrząc na owinięty bandażami kikut dłoni – w ogóle w walce na niewiele się przydam.
- Bzdura – zaprzeczył Hodo – Jedną ręką też można walczyć.
- Chwila – uśmiechnął się Arandir – Nie takie cuda tutaj widywałem, zawrócono mnie zza progu śmierci i żyję. Myślę, przyjacielu, że niepotrzebnie rozpaczasz...
Jakby w odpowiedzi na słowa elfa drzwi karczmy otwarły się z hukiem i wszedł radosny jak pierwiosnek kapłan Shamaroth.
- Co jest...? – skrzywił się, widząc ich nieciekawe miny – Znów coś zbroiliście...?

„Gdyby nas ktoś teraz widział”.... pomyślała. Siedziała na pieńku, nawet nie usiłując tłumić targającego nią śmiechu. Chwilę wcześniej za ten śmiech Zibbo omal nie wybił jej zębów. No, ale jak do cholery miała się nie śmiać, obserwują grupkę, stojącą w kręgu, powtarzającą śpiewnie jak mantrę „Jądro... Ręka... Zibbo... rośnij...”
Po zajściach w karczmie, o których dokładnym przebiegu wiedzieli tylko obecni przy nich, okazało się, że w zasięgu mocy kapłańsko magicznych leży przywrócenie krasnoludowi utraconej kończyny. Jak również... innej części ciała, okazało się bowiem, że cięcie, które przeszło przez część uda i krocze, poharatało mu... to i owo. Nie zamierzała nawet dociekać, na której z tych części ciała Zibbowi bardziej zależało. Chociaż... gdy w karczmie podawano kolację, podbiegła do krasnoluda urocza jasnowłosa dziewczyna, z radosnym uśmiechem wręczając mu koszyk pełen gotowanych jaj.
- To dla ciebie, Zibbo! – wyszczerzyła ząbki w ślicznym uśmiechu. Krasnolud omal się nie rozpłakał.
Rytuał, który Yngvild właśnie oglądała, trwał już dobre pół godziny. Nie miała pojęcia, w jaki cudowny sposób uczestniczącym w nim osobom udało się zachować powagę, bo ją właśnie łapały skurcze mięśni brzucha od ciągłego śmiechu. Zresztą, z uczestników rytuału raz po raz ktoś wybuchał tłumionym śmiechem, tylko Zibbo jakoś był śmiertelnie wręcz poważny.
- Nie widziałaś czasem Sary?
Pytanie zaskoczyło ją i z trudem zachowała kamienną twarz.
- Nie – odparła, nie odwracając się nawet do Candice, która zadała to pytanie – Od popołudnia nie widziałam jej na oczy.
Półelfka westchnęła i odwróciła się. Yngvild od razu odechciało się śmiać. Przypomniała sobie poranne spięcie w karczmie, gdy przypadkiem usłyszała coś, czego nie miała usłyszeć. „Może to jednak przypadek” pomyślała, patrząc za odchodząca psioniczką „Ale tak czy owak trzeba uważać na plecy”.
***
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,21 sekundy. Zapytań do SQL: 13