Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Opowiadanie
Autor Wiadomość
Rin 

Skąd: W-wa
Wysłany: 25-07-2007, 13:37   

Z tego co pamiętam i mi mówiono, z cywili wyczytany byłem ja, Rien i Omus
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 25-07-2007, 13:39   

ale czy to jest naprawde az tak wazne...? :P
 
 
Angantyr 
Stary druh Lann :]


Skąd: Alba
Wysłany: 25-07-2007, 15:44   

Dobrze pamiętasz, bo sam wparowałem do karczmy i Wam o tym szybko powiedziałem. :D
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 25-07-2007, 15:52   

Już, nie krzyczcie, poprawione :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 25-07-2007, 18:20   

hmm, w końcu wiem co się działo jak łaziliśmy po górach i szukaliśmy Wiedzącej, a potem jak zajadaliśmy klopsiki z kaszą. Ładne opowiadanie, ładne, za jakiś czas wrzucę kolejny kawałek, może trochę dłuższy.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 02:29   

***
„Nie wyrównałam” pomyślała, wpatrując się w sklepienie wartowni „ I możliwe, że już tego nie zrobię..” Zibbo na belce obok chyba zasnął. Arandir nadal trwał nieruchomo przy oknie. Deszcz nadal padał.
Na zewnątrz powoli zapadał zmierzch. Dochodziły rozmaite odgłosy rozmów, trzaski, okrzyki. W karczmie ktoś śpiewał. Yngvild na powrót pogrążyła się w myślach i wspomnieniach.
***
Wpakowali się w to przez forsę. Przez cholerny brak pieniędzy. A to był bardzo głupi powód by umierać.
Pojawił się w karczmie po kolacji. Niepozorny, niewysoki mężczyzna, otulony w czarny płaszcz, pod którym nosił kaftan ze skórzanych płytek. Pytał o tego chana...
- Wysoki, dobrze zbudowany – opisał – Potrzebuję go, jest dla niego zlecenie.
Ale Hattima nie było w pobliżu. Był za to drugi z obcokrajowców, Abel. I ten zainteresował się natychmiast. Rzecz była prosta. 40 lintarów. Za zabicie wampira. Banalne.
Dyskretnie zaczęli zbierać chętnych. Abel. Hodo. Zibbo. Shamaroth. Rigo. Borys. Sigbert. Sigmar. Yngvild. Doborowy skład najlepszych wojowników, jak im się wydawało. I tylko jeden mag. Ale w końcu łowca wampirów uznał, że zabije bestię sam, a oni go tylko wcześniej ogłuszą.
Potem był cały zestaw wskazówek, co ze sobą zabrać i jak się zabezpieczyć. Srebro. Światło. Czosnek. Łowca kazał posmarować nim klingi. Shamaroth posmarował nim Shamarotha... I zjadł parę chyba główkę, po czym z rozbrajającym uśmiechem zajął miejsce zaraz za Yngvild w kolumnie.
- Shamaroth... – jęknęła gwardzistka, gdy tylko wciągnęła otaczającą krasnoluda woń – Głupi jesteś!
Krasnolud wyszczerzył zęby i chuchnął. Yngvild zaklęła.
Wyruszyli przed północą, wszyscy ze złymi przeczuciami, ale pustą sakiewką. Gdyby wtedy znali cenę tej wycieczki...
Prowadzeni przez tajemniczego zleceniodawcę po pół godzinie dotarli na miejsce. Pomiędzy czarnymi pniami ogromnych drzew widać było kilka nagrobków przykrytych piaskowcowymi płytami. Część była stłuczona, jeden grób był otwarty i pusty. Uważnie przyjrzeli się nagrobkom, ale nie byli w stanie stwierdzić niczego dziwnego. Za rzędem grobów widniał kamienny niski mur i brama. W pełnym napięcia milczeniu minęli bramę i znaleźli się na terenie cmentarza. Spośród sięgających pasa pokrzyw wystawały omszałe tablice, poczerniałe figury aniołów, ściany grobowców, majaczące wśród zarośli w migotliwym świetle pochodni. Z pewnością od dawna nikogo tu nie chowano. Przeszli parę kroków wydeptaną ścieżką i zobaczyli ją. W pierwszej chwili wzięli ją za jeden z szarych posągów. Gdy poruszyła się, odruchowo złapali za broń.
- Kto tu jest...? – głos chorążego, choć lekko drążący, rozładował trochę pełną strachu ciszę. Kobieta podniosła się, w rękach trzymała niewielki nożyk. Odziana w burą suknię w kolorze brudnej ściery, miała na ramionach szarą wełnianą chustę.
- Zakłócacie tu spokój – rzekła bezbarwnym głosem – A spokój temu miejscu się należy.
Hodo uniósł brwi.
- Nie zakłócamy spokoju. Kim jesteś i co tu robisz?
- Sprzątam groby.
- W nocy...? – wtrącił się ktoś z tyłu.
Kobieta wzruszyła ramionami i wróciła do cięcia pokrzyw.
- W dzień mam inną pracę – odparła – A wy mi przeszkadzacie.
Spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem, przy czym nikt nie musiał dodawać, że mają wątpliwości względem tej kobiety.
- Te nagrobki, które minęliśmy – Hodo opuścił miecz – to jedyne groby poza terenem cmentarza?
- A po co wam to? – kobieta nawet nie podniosła głowy.
- Szukamy czegoś – wtrącił się z tyłu Abel – Czegoś co może być i dla ciebie niebezpieczne.
Kobieta uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Ja się nie boję cmentarnych upiorów. Taka banda dzielnych wojów, a uganiają się po cmentarzach za upiorami...
- To są jeszcze groby poza cmentarzem czy nie ma? – zniecierpliwił się Sham.
- Są – odparła kobieta po chwili milczenia – Tam – wskazała ręką - Tam pochowano kiedyś kogoś... złego. Nie chcieli chować go w świętej ziemi. Ani nawet w pobliżu. Szukajcie za drzewami.
- Wycofać się! – rozkazał Hodo. Zaczęli posłusznie wycofywać się ścieżką, choć właściwie krasnolud nie miał podstaw, by w tej grupie wydawać rozkazy. Sam wycofał się ostatni, uważnie obserwując tnącą pokrzywy kobietę.
Minęli mur i szpaler wielkich drzew. Za nimi światło pochodni oświetliło płaską pustą półkę w stoku. Pośród zarośniętego bujną zielenią terenu wydawała się łysa, jakby ktoś sypał solą ziemię w jakimś niewiadomym celu. Nad płaszczyzną unosił się delikatny obłok mgły, najpewniej znad pobliskiej wilgotnej łąki.
Powoli, w zwartej grupie weszli na płaszczyznę. Po prawej stronie wznosiła się stroma skarpa, po lewej teren opadał pomiędzy krzakami malin i tarniny. na wprost niknął w mroku. Doszli do krawędzi, za która zaczynały się gęste zarośla i zatrzymali się. Żadno z nich za skarby świata nie przyznałoby się do tego, jak bardzo się bali. Chorąży odwrócił się do towarzyszy.
- Dalej czy wracamy...?
Yngvild wzruszyła ramionami.
- Skoro doszliśmy aż tutaj ...
- Dalej są chaszcze... – Rigo podszedł bliżej z pochodnią – Szukanie tam nagrobka...
- Co to jest? – odezwał się Borys, podchodząc powoli do dużego płaskiego kamienia widniejącego w ścianie skarpy – Patrz, jest wy.....
Nie zdążył dokończyć. Rozbłysły iskry i oślepiające światło. Kamień odskoczył do góry, Borys odskoczył do tyłu, wywracając się. W obłoku białej mgły i w bladosinym promieniu światła koś stał. Znieruchomieli na chwilę. Odziany w długi kontusz osobnik powoli zszedł na płaszczyznę, powoli krok za krokiem zbliżał się do nich. A oni stali.
Pierwszy ocknął się Hodo.
- W szereg! - wrzasnął, cofając się. Rigo i Borys doskoczyli do niego. Sigbert spokojnym krokiem stanął w szeregu i zawinął nad głową Zerwikapturem aż zaświszczało powietrze. Nieznajomy szedł. Pierwszy nie wytrzymał Rigo, wyrwał się z szeregu z okrzykiem i z uniesionym mieczem skoczył na napastnika. To, co nastąpiło później, stało się tak szybko, że ich oczy nie były w stanie dostrzec szczegółów. Z oszałamiającą szybkością i precyzją mężczyzna w kontuszu uchylił się przed ciosem i złapał rękę najemnika. Z nienaturalną szybkością zawinął ręką, tak że Rigo obrócił się jak szmaciana laleczka. Napastnik przyciągnął go do siebie, rzucił na ziemię. Dostrzegli błysk oczu i usłyszeli mlasknięcie, od którego podniosły im się włosy na głowie. Nieznajomy podniósł głowę znad szyi Riga i uśmiechnął się szeroko. Usta miał pełne krwi. Spod uniesionej w uśmiechu wargi błysnęły szpiczaste kły. Shamaroth zaklął plugawie.
Wampir przeskoczył nad leżącym ciałem najemnika i wpadł w szereg. Pochodnia upadła na ziemię, szereg rozpadł się. Usiłowali uderzać na oślep, w ogólnym zamieszaniu słychać było tylko wrzaski i raz po raz odgłos ciała padającego na ziemię. Yngvild doskoczyła do leżącej pochodni. Podnosząc ją uskoczyła przed atakującym jak cień wampirem i nagle zdała sobie sprawę, że krzyki słyszy z innego miejsca. Był więcej niż jeden! Podniosła pochodnię. Na nogach trzymali się tylko Sigbert, Hodo, Zibbo, Abel i Borys. Osobnik w kontuszu z upiornym uśmiechem krążył wokół nich. Chciała krzyknąć, że jest jeszcze ktoś, ale w tej chwili ktoś wskoczył jej na plecy. Wrzasnęła usiłując się uwolnić. Pochodnia znowu upadła, w zamieszaniu gwardzistka straciła orientację. Kopnęła na oślep, trafiła, jakiś kształt potoczył się po ziemi. W panice złapała pochodnię i wpadła między towarzyszy. Nie musiała już nic mówić. Stali plecami do siebie na środku placu, a wokół nich krążyły wampiry sycząc i obnażając kły po kociemu. Trzy wampiry. Wysoki chudy osobnik w kontuszu. Kobieta sprzątająca groby. I ich zleceniodawca, rzekomy łowca potworów. Roześmiał się radośnie, gdy go dostrzegli.
- Nie kazaliście się specjalnie zapraszać. Bracia i siostry, kolacja przyszła sama!
Kobieta roześmiała się bezgłośnie.
Borys wyszarpnął zza pasa główkę czosnku, którą wziął ze sobą i cisnął nią w wampira w kontuszu. Ten roześmiał się chrapliwie, złapał czosnek i wgryzł się w niego.
- Głupcy! – syknął – Starsze pokolenia były mądrzejsze! Uwielbiamy czosnek... macie coś jeszcze...?
Spojrzeli po sobie desperacko. Wampir skoczył do przodu, Yngvild machnęła przed sobą pochodnią. Roześmiał się znów, doskoczył do pochodni i dmuchnął. Jęzor płomienia osmalił brwi gwardzistki.
- Do skarpy – odezwał się Hodo. W ciszy nie musiał specjalnie krzyczeć – Plecami do skarpy i walczyć!
Borys skoczył do przodu zawijając młyńca szablą. Trafił wampira w kontuszu w łeb, ten zachwiał się. Kozak błyskawicznym sztychem wpakował mu szablę w gardło do połowy długości... ale nic to nie dało. Wampir wyszarpnął ostrze, złapał roweńczyka i po chwili usłyszeli chrupnięcie. Ciało kozaka osunęło się bezwładnie na ziemię.
Zibbo ruszył, osłaniając się okrągłą tarczą. Odepchnął łowcę i ciął go po plecach. Ten odwrócił się, złapał dłońmi za miecz krasnoluda i szarpnął. Na oczach przerażonych wojowników przecięta prawie do połowy dłoń zrosła się w przeciągu sekundy.
- To się mnie nie ima – syknął. Zibbo trzasnął go tarczą i podbiegł do skarpy. Dołączyli do niego i oparli się plecami o stromą gliniastą ścianę. Zostało ich pięcioro.
- Abel!- syknęła Yngvild – stawaj za naszymi plecami i rób coś!
- Co, do cholery?! – warknał chan, nerwowo ściskając saberę w spoconych ze strachu dłoniach.
- Nie wiem, zaklęcie, egzorcyzm, cokolwiek!
- To nie są demony!- odparł ze złością, ale cofnął się za plecy wojowników i wyszarpnął z sakwy jakieś kartki. Wampiry krążyły. I śmiały się, nieśpiesznie zawężając koło. Chan rzucił na ziemię zwoje, złożył dłonie do gestu zaklęcia. Huknęło, błysk oślepił wszystkich na sekundę. Miejsce, gdzie uderzył piorun przywołany przez chana, było osmalone. Ale puste. Wampir w kontuszu szczerzył zęby dwa metry dalej. Chan zaklął w swoim języku i wyciągnął niewielki nożyk.
- Srebro – szepnął – Jeśli to nie zadziała....
Yngvild spojrzała na broń. Ostrze było króciutkie, trzeba byłoby podejść... Abel stanął w szeregu i wtedy skoczył ten w kontuszu. Ruch był tak szybki, że umykał oczom. Śniadolicy chan wrzasnął, machnął przed siebie sztylecikiem, który z brzdękiem padł na ziemię. Wampir szarpnął go, obrócił się piruetem i rzucił na ziemię. Sigbert rzucił się pomocą, ale dwoje pozostałych spadło mu prawie na kark. Rycerz cofnął się pod ścianę, trzymając ich na dystans ostrzem ogromnego miecza. Kobieta schwyciła Abla i nieprzytomnego zawlokła poza krąg światła. Usłyszeli wrzask...
Srebrny sztylecik leżał na ziemi, dwa metry od nich. Spojrzeli po sobie. Zibbo podniósł tarczę, Sigbert miecz. Yngvild stanęła między nimi. Zanim zdążyli zrobić krok, usłyszeli szelest za sobą i stłumiony wrzask Hoda. Wampir zeskoczył ze skarpy prosto na kark krasnoluda.
W trójkę ruszyli do przodu, Sigbert podniósł sztylet. Stanęli na środku plecami do siebie. Strach i panika ustąpiły zimnej desperacji. Nie mieli już nic do stracenia. Równocześnie skoczyli na cmentarną kobietę. Zibbo obalił ją tarczą. Sigbert doskoczył i wbił jej w serce srebrne ostrze. Zadymiło się, kobieta wrzasnęła tak przeraźliwie, że fala dźwiękowa obaliła ich na ziemię. Zerwali się błyskawicznie, nad nimi wisiał już ten w kontuszu. Yngvild trzasnęła go pochodnią, oślepiając na sekundę. Zibbo poprawił potężnym cięciem. Wampir przewrócił się.
- Łap!- wrzasnął Sigbert, rzucając gwardzistce sztylecik. Yngvild, gdy potem o tym myślała, nie miała pojęcia w jaki sposób udało jej się odrzucić miecz i złapać migoczący w świetle pochodni sztylecik. Ale wbiła go wampirowi w serce aż po rękojeść. Znieruchomiał, ale nie zasyczało jak poprzednio. Zibbo kopnął go, ale ten nie drgnął. Gwardzistka poprawiła cios dla pewności. Został jeden.
Fałszywy łowca sycząc i warcząc cofał się. Nagle odwrócił się w miejscu, zawinął obszernym płaszczem i wbiegł na ścianę skarpy. Rycerz ruszył za nim, ale nie miał szans. Zsunął się po pierwszych metrach. Nim stanął pewnie na nogach, szelest traw za uciekającym już umilkł.
Stanęli we trójkę na środku placu zasłanego ciałami ich towarzyszy. Spojrzeli na siebie pytająco i bezradnie. Zapadła cisza.
Rozdzierający jęk przestraszył ich tak, że Yngvild mało nie wypuściła z rąk pochodni. Pośród leżących na ziemi ktoś się poruszył.
- Rigo – rozpoznała gwardzistka, wbiła pochodnię w ziemię i podbiegła do leżących. Najemnik podniósł się, wodząc wokół nieprzytomnym wzrokiem, ciemna krew ciekła mu z rany na szyi, zalewając koszulę. Yngvild wyszarpnęła z sakwy bandaż i zawiązała krwawiącą ranę. Kolejno podchodziła do leżących, z ulgą przekonując się, że żyją. Sigbert i Zibbo przynieśli do światła leżących najdalej. Gdy schyliła się nad chanackim magiem, złapał ją za nadgarstek. Był przytomny.
- Mamy cztery godziny – szepnął z trudem.
- Co? – Zibbo nachylił się nad nim – Cztery godziny do czego?
- Najdalej po czterech godzinach każdy z nas dołączy do grona wampirów.
Yngvild znieruchomiała z bandażem w ręce.
- Jak to zatrzymać?
- Nie wiem – odparł Abel, opadając na ziemię. Krew obficie zalewała mu część twarzy – Cała moja wiedza nie przydała się na nic.
- Nieprawda – zaprzeczył Zibbo – Tego największego zabiliśmy srebrem, leży....
Krasnolud umilkł w pół zdania z ręką wyciągniętą w kierunku miejsca, gdzie leżało ciało. Pochodnia jasno oświetlała tą część placu. Była pusta. Zibbo zaklął. Abel roześmiał się z widocznym trudem.
- Przykro mi – rzekł – Nie potrafię nic zrobić.
Yngvild opatrzywszy mu szyję wyprostowała się. Większość pogryzionych była już przytomna, ale rany najwyraźniej sprawiały im ból.
- Cztery godziny to dużo – rzekła głośno – W obozie jest Varthanis. On coś wymysli.
- Chcesz nas zabrać do obozu? – odezwał się Hodo opierając czoło na zakrwawionej dłoni – To zagrożenie dla wszystkich.
- Nie ma innego wyjścia – zaprotestowała
- Jest – odparł poważnie. Fuknęła gniewnie w odpowiedzi.
- Nie ma mowy, panie chorąży. Jeszcze żyjecie. Jeszcze jest jakaś szansa. A w razie czego – zawiesiła głos na chwilę – zrobię co będzie trzeba.
- O ile zdołasz – odparł cicho krasnolud.
- Zdołamy – odezwał się Sigbert, stojący spokojnie z mieczem zarzuconym na ramię. Yngvild spojrzała na niego z nadzieją.
Wyruszyli z cmentarza kolumną, w milczeniu. Pokąsani szli jeden za drugim. Zdrowi – bokiem, obserwując, z bronią gotową do ciosu. Zibbo szedł ostatni. W zupełnej ciszy. Nie licząc psów, które zaczęły opętańczo wyć, gdy mijali zagrodę.
Minęli skrzyżowanie dróg na Srebrnej Przełęczy. Pochodnie zgasły i nie zapalali ich więcej. Szli w ciemności.
- Gdy przyjdziemy do obozu – odezwał się cicho chorąży – opatrz sobie rękę.
Yngvild drgnęła.
- Co?
- Masz krew pod karwaszem.
- Opatrywałam rannych.
- Twoją krew, jesteś ranna.
Yngvild przełknęła ślinę i podniosła miecz. Krasnolud uśmiechnął się.
- Jeszcze nad sobą panuję.
- Zaraz będziemy w strażnicy... – odezwała się niepewnie.
- Jeśli będzie tak daleko – rzekł Hodo cicho – Nie możesz się zawahać. Proszę. Nie chcę żyć jako...
- Mowy nie ma – przerwała ostro – Varthanis coś wymyśli, będziesz żył.
Światła strażnicy były tuż przed nimi. Powoli zeszli stromymi schodami. Karczma była pełna ludzi.
- Wchodzimy i wszyscy idziecie na koniec pomieszczenia. Zibbo, pilnujesz ich. Sigbert, po Varthanisa – wydała jednym tchem serię komend – Już!
Wojownicy posłusznie weszli do karczmy, siedzący na ławach zdziwionym wzrokiem mierzyli kolumnę. Yngvild szybko uprzedziła wszelkie pytania
- Zostać na miejscach!- wrzasnęła – Nie podchodzić! Czy ktokolwiek tutaj zajmuje się magią? Jest kapłanem? Druidem?...
Wstała młoda kobieta w skromnej podróżnej sukni.
- Ja jestem alchemiczką – odezwała się – Jakiej pomocy potrzebujecie i co się stało?
Yngvild obawiała się wyjawienia prawdy wszystkim zgromadzonym. Obawiała się ich reakcji i słusznego poniekąd strachu. Obawiała się, że nie powstrzyma ich przed zabiciem ich towarzyszy. Wzięła alchemiczkę za ramię i odciągnęła pod ścianę.
- Wampir – powiedziała krótko. Alchemiczka bez zdziwienia skinęła głową.
- Jak dawno?
- Godzina.
- To będzie bolało – rzekła bez ogródek – I kosztowało. Wzmocniona mikstura oczyszczająca. Będą po niej rzygać jak koty, będzie boleć głowa i masę innych nieprzyjemnych dolegliwości. Ale usunie toksynę z krwi.
- Ile?
- Piętnaście lintarów.
Yngvild wciągnęła powietrze. Miała dwa.
- Dobrze. Ile czasu?
- Daj mi, pani, pół godziny. Przy okazji, na imię mi Mona – rzekła alchemiczka. Gwardzistka uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Yngvild. Spiesz się, więc, Mona. Czas ucieka.
Zibbo zdążył odebrać broń wszystkim pokąsanym. Siedli na ławach, wyraźnie zmęczeni i osłabieni, niektórzy wyglądali na śpiących. Tylko Hodo wstał.
- Zwiążcie mnie – zażądał. Zibbo spojrzał na niego uważnie.
- Jesteś tego pewien...?
- Jak się zacznie, nie poradzicie sobie – odparł poważnie krasnolud – Wiąż.
Przywiązali ich grubą konopną liną do jednego z centralnych słupów. Zibbo stanął na straży. Yngvild stanęła przy krasnoludzie, nic nie mówiąc i zdjęła z lewej ręki skórzany karwasz. Cienka strużka krwi, niewidoczna spoza osłony, ciekła z niewielkiej rany na łokciu. Gwardzistka zadrżała.
Po dłuższej chwili pojawił się zaspany Varthanis, którego Sigbert brutalnie wyciągnął z łóżka. Dłuższą chwilę zajęło Ynvild wytłumaczenie nekromancie, o co chodzi. Następną chwilę zajęło wymyślenie, co właściwie należy zrobić. Ale gdy już oprzytomniał, wybiegł na powrót do namiotu po zwoje i zasiadł nad nimi, opracowując egzorcyzm. Yngvild gorączkowo zastanawiała się, kto jeszcze może pomóc. Kapłan... Shamaroth siedział przy słupie i wyglądał jakby spał. W tym momencie wróciła Mona.
- Yngvild! – krzyknęła od wejścia- Mikstura oczyszczająca!
Trzymała w rękach spory kubek parującego napoju.
- Shamaroth – zdecydowała szybko gwardzistka. Zibbo podniósł kapłanowi głowę i na wpół śpiącemu wlali miksturę do gardła. Krasnolud zaprychał i zakrztusił się, ale przełknął. Wyplątali go z więzów. Parę sekund siedział nieruchomo, wreszcie podniósł głowę, spojrzał na nich bardziej przytomnym wzrokiem i stwierdził.
- Niedobrze... – po czym zerwał się, podbiegł w kąt i gwałtownie zwymiotował.
- Działa – uśmiechnęła się z satysfakcją alchemiczka – Dawaj następnych.
Po chwili Borys dołączył do wymiotującego już przed karczmą Shamarotha. Yngvild przemknęło przez myśl, że za dobrze idzie. I właśnie wtedy przestało iść dobrze.
- Pierwszy oberwał Rigo – odezwała się. Okazało się, że Rigo był nieprzytomny, Hodo również. Wyciągnęli ich na środek i położyli na klepisku.
– Daj je.... – zaczęła gwardzistka.
Nie dokończyła, bo potężny najemnik odepchnął z ogromną siłą trzymającego go Zibba i wstał. Uśmiechał się. Wykonał krótki ruch ręką i przez zęby szepnął:
- Niewidzialność.
I zniknął. Yngvild wyszarpnęła srebrny sztylecik zza paska, nerwowo przyglądając się podłodze. Na próżno. Najpierw skoczył na Monę, wytrącając jej kubek z napojem, który rozlał się z rozmachem po klepisku. Gwardzistka spróbowała podbiec, ale obalił ją na ziemię. Poczuła dotyk zębów i wrzasnęła z przerażeniem. Na szczęście Zibbo i Sigbert byli dość szybcy. Krasnolud złapał na oślep tam, gdzie powinien być kark i kołnierz najemnika, podniósł go do góry. Sigbert podniósł wypuszczony przez Yngvild sztylet i na oślep przyłożył Rigowi do twarzy. Zasyczało, i najemnik ukazał się na powrót im oczom, wrzeszcząc z bólu. Odciągnęli go do kąta.
Zdążyło już dołączyć kilkoro spoza grona uczestników nieszczęsnej wyprawy. Bardka Mija przyglądała się z kąta krytycznym wzrokiem. Do Yngvild podszedł szczupły ciemnowłosy młodzieniec
- Może to się przyda? – uśmiechnął się podając srebrny łańcuszek. Gwardzistka pozbierała się z ziemi.
– Wszystko się przyda – uśmiechnęła się – Dzięki, panie.
Owinęła dłoń łańcuszkiem. Pozostali usiłowali pokąsanych przywiązać do słupa. Ale coraz więcej z nich budziło się. Z takim samym uśmiechem.
- Varthanis! – wrzasnęła do czarodzieja – Co z tym egzorcyzmem?!
- To musi potrwać!- odkrzyknął z drugiego końca sali.
- Cholera – mruknęła. Do karczmy wszedł, słaniając się na nogach Shamaroth.
- Całe szczę.... – zaczęła Yngvild. Usłyszała rumor za plecami i uskoczyła w porę. Hodo uśmiechnął się.
- Mówiłem, żebyś opatrzyła rękę!
Wszyscy odskoczyli na boki. Chorąży z niezwykłą szybkością wyminął Zibba, który usiłował stanąć mu na drodze, przeskoczył przez ławę i rzucił się do wyjścia. Nie dobiegł.
W drzwiach stanęła długowłosa półelfka. Na końcach palców jeszcze migotały iskierki po rzuconym zaklęciu paraliżującym. Krasnolud padł na ziemię, ale zaczął się podnosić. Yngvild doskoczyła i przyłożyła mu do policzka pięść owiniętą srebrnym łańcuszkiem. Wrzasnął z bólu i spojrzał na nią przytomnym wzrokiem.
- Skończ to – szepnął – Nie wytrzymam...
- Wytrzymasz! – odparła przez zaciśnięte zęby – Musisz!
- Nie chcę... Nie mogę – szeptał chorąży – On do mnie mówi, rozumiesz?! Nie chcę być tym, czego ode mnie chce. Jedno cięcie, Yngvild, proszę...
Spojrzała na niego. Po brudnych od pyłu policzkach spływały mu łzy. Zaklęła pod nosem.
- Oddaję ci dowodzenie – odezwał się głośniej
- Mowy nie ma – warknęła z bezsilną złością - Będziesz żył, rozumiesz? Wytrzymasz! Varthanis!!!
- Jeszcze nie! – odkrzyknął znów mag. Podeszła Candice.
- Mogę ich usypiać na chwilę. Da wam to więcej czasu – rzekła cicho. Yngvild skinęła głową. Psioniczka powoli podchodziła, usypiając kolejnych. Po chwili dołączył do niej Shamaroth, chociaż wciąż ledwie stał. Sigbert pilnował przywiązanych do słupa. Wyglądali, jakby spali. Tylko Abel był w pełni przytomny, z głową opartą o słup szeptał modlitwę. Nie usypiali go.
Rigo pierwszy wybudził się z zaklęcia Candice. Więzy, którymi przywiązano go do słupa, puściły niemal natychmiast. Zerwał się, ale tym razem Zibbo był szybszy. Dotknięciem srebra powalił najemnika na ziemię.
- Ani drgnij – warknął do miotającego się i syczącego Rigo
Sigmar wyglądał jakby spał naprawdę. Siedział z opuszczoną głową pod słupem. Abel nadal się modlił, choć modlitwa coraz bardziej zaczynała przypominać wpół przytomną mantrę. Candice i Shamaroth chodzili pomiędzy pokąsanymi, usiłując usypiać ich z powrotem, ale każde kolejne rzucone zaklęcie działało krócej. Wreszcie przestały działać w ogóle. Rigo, mimo, że przyciśnięty przez Zibba, szarpał się i próbował kąsać. Abel coraz szybciej i coraz bardziej nieprzytomnie powtarzał słowa modlitwy. Sigbert stał nad nim z uniesionym mieczem. Hodo leżał wpatrzony w sufit, zerkając na srebrny łańcuszek w ręce gwardzistki. A Varthanis wciąż pisał.
Ciemnowłosy młodzieniec, który uprzednio podał Yngvild łańcuszek, siedział na ławie obok Sigberta.
- Panno Mijo – odezwał się nagle – pani śpiew....
- Co z moim śpiewem... – ziewnęła bardka. Zamieszanie najwyraźniej nie robiło na niej wrażenia.
- Potrafi pani hipnotyzować, może to ich uspokoi – młodzieniec odgarnął włosy, malowniczymi falami opadające mu na twarz. Siedząc wspierał się na sporej wielkości mieczu z dużym jelcem.
- Ich trzeba zabić, bo są niebezpieczni – odparła Mija – I to zanim kogoś skrzywdzą.
Yngvild podniosła się. Stłumiła w sobie chęć ostrej riposty. Bardka była jakąś nadzieją.
- Panno Pendragon – odezwała się cicho – Dopóki jest szansa, że przeżyją, nie pozwolę nikomu ich tknąć. Proszę – opuściła głowę – Proszę spróbować hipnozy...
Mija zmierzyła ją z wyższością, ale nie odpowiedziała.
- Zapłacę, jeśli trzeba, tyle, ile pani zażąda... – dodała gwardzistka. Bardka fuknęła.
- Nie potrzebuje pieniędzy od straży. Odsuńcie się.
Stanęła między leżącymi na ziemi. Cichy głos sprawił, że sala umilkła. Popłynęły hipnotyzujące nuty. Pokąsani uspokoili się. Wszyscy się uspokoili. Yngvild usiadła na ziemi, czując jak wola walki opuszcza ją, jak uspokaja się i wycisza. Poddaje wydarzeniom...
- Mogę rzucać egzorcyzm! – głos Varthanisa przerwał działanie hipnozy. Bardka z uśmiechem pełnym pogardy przestała śpiewać i usiadła na ławie. Yngvild otrząsnęła się z dziwnego uczucia. Skłoniła się śpiewaczce.
- Dziękuję.
Ta skinęła głową.
Shamaroth z trudem artykułując słowa modlitw, klęczał już nad Sigmarem. Varthanis przystąpił do zaklęć...
Ostatniego uzdrowiono chorążego. Gdy obudził się po zaklęciu, długo leżał wpatrując się nieprzytomnie w sufit. Gdy w końcu się podniósł, Sigbert przyłożył mu do skóry srebrny sztylet. Nie było reakcji. Odetchnęli. Usiedli na ławie, Sigbert, Zibbo i Yngvild. Emocje powoli opadały, choć wciąż drżały im ręce, zaczęli się śmiać.
- Nie do wiary, że się udało – roześmiał się Zibbo. Nawet nie wysilali się na odpowiedź. Hodo podszedł do nich po chwili. Yngvild podała mu zabrany wcześniej miecz.
- Mówiłam, że przeżyjesz – uśmiechnęła się. Nie odpowiedział uśmiechem. Nadal coś było nie tak – Co jest? – zapytała.
- Nadal go słyszę – odparł poważnie - Ale panuję nad tym. Na razie. Niewykluczone, że jednak należało mnie zabić.

***
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 26-07-2007, 02:39   

Kurcze Indi... czytałem to z bananem przyklejonym do gęby i z takim przyjemnym dreszczykiem i ;)
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 02:48   

Miło mi, że zapewniłam komuś banana na twarzy i w dodatku przyjemny dreszczyk ;)

Ale musze przyznać, że mi pisało się to z dreszczykiem :D :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 02:49   

ja tez...ale...ja tez kilku wyleczylem z wampiryzmu moja modlitwa :( :P
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 02:52   

Shamcio, przepraszam, usiłowałam to uprościć... Bo tam był taki kocioł, że nie pamiętam, kto kogo i czym uleczył. Pamiętam tylko to, w czym bezpośrednio brałam udział.... ;-)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Rigo 
Mroczny Strażnik Rosołu


Skąd: Wrocław
Wysłany: 26-07-2007, 02:55   

nie przepraszaj błędy zdarzają sie każdemu. ;-)

Małe sprostowanie... jeszcze przed zrobieniem mikstury przez mone, padłem na ziemie w drgawkach, kiedy podeszłaś próbowałem cię ugryźć. jak zibbo mnie przytrzymywał chwile później odepchnąłem go, wstałem z ziemii i dopiero była "niewidziaaalnośćććć...".

poraz kolejny gratuluje literackiego talentu... ;-)
Ostatnio zmieniony przez Rigo 26-07-2007, 02:56, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 02:57   

to Indi jak ty tak ogolnie to ja sie postaram opisac wszystko,bo tamten wieczor dosc mocno mi w pamieci zapadl :P
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 02:57   

Dobra, proszę o zestaw poprawek i będę sprostowywać :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Varthanis 
Nekromanta z Północy


Skąd: Wrocław
Wysłany: 26-07-2007, 03:06   

jeden z tych fragmentów, podczas czytania którego nerwowo obgryza się paznokcie u kończyn wszelakich :D

nie no, u mnie to była reakcja w stylu "wiem że dacie radę, ale i tak mam dreszcze" XD super sie czyta z perspektywy widza, zwłaszcza jeśli jest świetnie napisane :D

trybut składam :D
_________________
Jag tog mitt spjut jag lyfte mitt horn.
Fran hornets läppar en mäktig ton.
Hären lystrade marscherade fram.
De gav sig mitt liv, bergets stamm!

Dobry elf to martwy elf.
 
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 03:06   

hm,no to ja żech wyleczyl Abla, Sigmara, Hoda iii to chyba wszyscy ode mnie :P
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 03:33   

Poprawiłam tyle ile zrozumiałam z waszych relacji i ile się dało. Sham, nie opisywałam wszystkich uzdrowień, więc nie precyzuję kto kogo i w jakiej kolejności.

Miłego czytania i uprzejmie dziękuję za wszystkie miłe recenzje :) :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Varthanis 
Nekromanta z Północy


Skąd: Wrocław
Wysłany: 26-07-2007, 03:36   

kto kogo w jakiej kolejności?
Sham, co ty tam robiłeś z tą magią kapłańską? :P
_________________
Jag tog mitt spjut jag lyfte mitt horn.
Fran hornets läppar en mäktig ton.
Hären lystrade marscherade fram.
De gav sig mitt liv, bergets stamm!

Dobry elf to martwy elf.
 
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 03:41   

kuzwa,leczylem z wampiryzmu! jeszcze ty mi pomogles ze slowami "chorobą paczącą jego umysł" :p
 
 
Gadjung
[Usunięty]

Wysłany: 26-07-2007, 05:46   

miodzio....normalnie zebrać i później ułożyć z tego książke :P
 
 
Abel 

Wysłany: 26-07-2007, 09:29   

Dokładnie, Shamcio NA PEWNO mnie wyleczył. Co do modlitwy to ja cały obóz się modliłem mantrami, zapytaj Uli. Zapomniałaś jeszcze, że u wampirów dwukrotnie użyłem torden agrandar vennisimi, czyli duży piorun, bestiariusza wtedy nie miałem przy sobie tylko kartkę z zaklęciami. Ale tak to pięknie, kolejny ładny fragment.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 11:55   

Poprawiłam znów :)
Co do uzdrawiania - nie precyzowałam, kto kogo i niech tak zostanie.

:)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Ulfberht
[Usunięty]

Wysłany: 26-07-2007, 12:29   

jest SI xD
 
 
Abel 

Wysłany: 26-07-2007, 12:30   

A nozyka ja nie maiłem tylko zabraliście go łowcy, bo jeszcze pamiętam jak śmiał się z nas mówiąc, że dał nam podpowiedź, a my nie skorzystaliśmy
 
 
Grettir

Wysłany: 26-07-2007, 12:58   

hmmm.... jeszcze jedna poprawka, to ja i Rigo gadaliśmy na początku z łowca i wybraliśmy ekipę ;-)
 
 
Ulfberht
[Usunięty]

Wysłany: 26-07-2007, 13:07   

a mnie niby tam nie było ?:-P
 
 
Grettir

Wysłany: 26-07-2007, 13:10   

no fakt i jeszcze Milson ;-)
 
 
Varthanis 
Nekromanta z Północy


Skąd: Wrocław
Wysłany: 26-07-2007, 13:31   

ej ej ej, Sham, wiem ze leczyłeś, ty po prostu głupiego żartu nie skminiłeś :P
_________________
Jag tog mitt spjut jag lyfte mitt horn.
Fran hornets läppar en mäktig ton.
Hären lystrade marscherade fram.
De gav sig mitt liv, bergets stamm!

Dobry elf to martwy elf.
 
 
 
Rigo 
Mroczny Strażnik Rosołu


Skąd: Wrocław
Wysłany: 26-07-2007, 13:44   

nawet ci sie Varthanis zrymowało :-P
 
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 13:58   

Varthanis,czujesz,ze rymujesz :D ?
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 14:25   

Borys, nie precyzowałam, kto rozmawiał pierwszy z łowcą, bo nie pamiętam. Bo mnie tam wtedy nie było. Przyszłam później, jak Zibbo targował się o wysokość zapłaty. Ale darowałam sobie te szczegóły bo i tak długie wyszło.

Abel, akurat wiem, skąd wziął się tam srebrny sztylet, który ostentacyjnie zgubił wampir. Ale darowałam sobie, bo wybacz, ale na za dużych głupków wychodzimy w tym kontekście :P Więc wolałam zrobić z ciebie bohatera, który swoim nożykiem uratował nam życie :D :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,12 sekundy. Zapytań do SQL: 14