Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Opowiadanie
Autor Wiadomość
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 14:29   

ej to jak...lowca mial przy sobie srebro bedac wampirem? <nic nie czajacy shamaroth>
 
 
Ulfberht
[Usunięty]

Wysłany: 26-07-2007, 14:38   

Tak było Shamarocie Głupi xD
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 14:38   

Shamciu, jak pewnie zauważyłeś z autopsji, lub tez z treści opowiadania, wyższe wampiry, zwłaszcza te co lepsze, w dupie mają srebro. A do takowych należał ten w kontuszu i łowca. Dlatego też ciało "zabitego" wampira wyniosło się z miejsca, gdzie padło, pomimo, że dostał kilka ciosów srebrem. Ale srebro skutkowało na dopiero co przemieniających się. Jak również na wampirkę na cmentarzu. Zasadniczo srebro głównie sprawiało im ból, niekoniecznie zabijając.
Dlatego w oryginale łowca miał ze sobą srebrny sztylet - bo mógł. I awaryjnie, gdyby gracze nie zabrali ze sobą nic srebrnego. No i właśnie.... :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 14:46   

po pierwsz- gdyby wyzsze wampiry mialy w dupie srebro,musialyby ciagle stac :P
po drugie- po cholere w kazamatach podczas ostatniej walki najpierw potraktowalismy WYZSZEGO a wlasciwie NAJwyzszego wampira srebrem,zwijalk sie z bolu i w ogole i dopiero kiedy z bolu zemdlal do konalem rytualu i odzialem mu leb? sie pytam,skoro mialy w dupie srebro to wlasciwie nie powinien pasc... a jesli najwyzszy padl od srebra to "lowca" padlby juz w ogole przy samym musnieciu srebra:P nie wiem jak w powyzszych zdaniach wyglada skladnia,male nie chce mi sie poprawioac xD
 
 
Abel 

Wysłany: 26-07-2007, 14:49   

Sham, ale on był osłabiony o to mocno osłabiony. A poza tym działo się to na świętej ziemi zakonu, a srebro było w rękach kapłana tego zakonu(chyba)
 
 
Rin 

Skąd: W-wa
Wysłany: 26-07-2007, 14:55   

Nie...srebro miało chyba z pięć osób wtedy i pochylili się nad wampierzem wszyscy naraz....co innego jeden sztylet a co innego jednocześnie z wszystkich stron srebro...wbicie jednej igły to nie to samo co pięciu :P
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 14:55   

No tłumaczę przecież. Zgodnie z założeniem, dotyk srebra wampira boli. Słabsze wampiry zabija nawet. Ale takiego zdolniachę jak ten w kontuszu - wyłącznie boli. W dużej dawce nawet powali. Ale on za cholerę by od tego nie zdechł. Dlatego potrzebny był egzorcyzm czy coś tam. A łowca generalnie też był niezłym zdolniachą w założeniu. Sztyletu dotykał tylko na rękojeści, która była owinięta.
Tym niemniej, wolałam dać ten sztylet chanowi, bo tamta akcja miała być zabezpieczeniem, na wypadek gdyby podczas akcji gracze znaleźli się w dupie i nie mogli wyjść :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Rigo 
Mroczny Strażnik Rosołu


Skąd: Wrocław
Wysłany: 26-07-2007, 14:56   

shamo powiem co tak: jak byłem BNem to nauczyłem sie jednej rzeczy: WSZYSTKO JEST MOŻLIWE! Wiec zamknij sie i przestań sie czepiać. a w ogóle to głupi jesteś... :-P
 
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 15:00   

Indi,a gdyby ktos z nas byl na tyle inteligentny i wzialby przylozyl cos srebrnego temu lowcy to...?

[ Dodano: 2007-07-26, 13:01 ]
znaczy,tam w karczmie jeszcze
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 26-07-2007, 15:02   

To by wam nie pozwolił niczego mu przykładać :P Nie wiem, c by było gdyby, ale istniało małe prawdopodobieństwo, że na to wpadniecie :P ;)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 26-07-2007, 15:08   

hahaha,wielkie dzieki :P ibyli tam inteligentniejsi ode mnie xD!
 
 
Alathien

Wysłany: 27-07-2007, 14:26   

Yngvild napisał/a:
Wpakowali się w to przez forsę. Przez cholerny brak pieniędzy. A to był bardzo głupi powód by umierać.
Haha xD Candice i Borys własnie dlatego zgineli, ale nasza szajka wszystko dla forsy robiła ;p


A co do tych egzorcyzmow w karczmie... To ja bym była za tym, żeby to zmienic, bo nie pomniejszajac zasłóg Vartanisa, to nie on odczarował wampiry i nie on siedział i układał zaklecie, tylko Shamaroth. A Vartanis ganial ze mna i opuźniał i pomagał w odczarowaniu, jednak ostatecznie nie mógł im pomóc. Nawet sama sprawdziłas to zaklęcie Shamarothowi, to był zdaje się jakiś egzrocyzm- proźba do Indry... I myslę, że to dosc ważny fakt.
 
 
Varthanis 
Nekromanta z Północy


Skąd: Wrocław
Wysłany: 27-07-2007, 23:08   

ja opóźniałem odklątwownikiem który przygotowałem a Shamowi użyczyłem słówek magicznych, ponadto próbowałem czosnku i srebra, ale czosnek jak wiadomo na nic się nie przydał :P
_________________
Jag tog mitt spjut jag lyfte mitt horn.
Fran hornets läppar en mäktig ton.
Hären lystrade marscherade fram.
De gav sig mitt liv, bergets stamm!

Dobry elf to martwy elf.
 
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 28-07-2007, 00:03   

znaczy,ty mi pozyczales slowek,ale i tak ywszlo ze moge po polsku xD
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 28-07-2007, 20:55   

Zebym nie musiała wszystkiego poprawiać - prosze mi przypomnieć, kto co robił podczas bitwy z banitami w wąwozie?
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Grettir

Wysłany: 28-07-2007, 21:40   

ja z sigmarem, sighbertem i varthanisem poszlismy gora i walczylismy z kapłano-łuczniko-wojownikiem ;)
 
 
Gadjung
[Usunięty]

Wysłany: 28-07-2007, 21:52   

pozniej doszedłem do nich ja i zrobiłem potrójnemu doładowaniu kuku w postaci odpornosci na magie ( ale i tak wszyscy padlismy :D )
 
 
Angantyr 
Stary druh Lann :]


Skąd: Alba
Wysłany: 29-07-2007, 01:28   

Przez pierwszą połowę Lann walczył i ciął mieczem... Przez drugą połowę leżał i krwawił, bo wielki wojownik, bodajże ich wódz ciął go 4 razy (ach ten amulet berserkera ^^).

I krwawił tak sobie i by się wykrwawił, bo jedyna osoba zdolna wyleczyć rannych wbiegła jak oszalała prosto między wrogów. :] A potem było odciąganie z pola bitwy i szybkie szukanie bandaży. ^^
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 29-07-2007, 01:48   

***
„No i wykrakał pan, panie chorąży” pomyślała z przekąsem „Śmierć cię dogoniła. I to z ręki jednego z nas. Teraz, o ile Varthanis nie jest cudotwórcą... Cholera, wszystko przeze mnie...”
***
Zaczęło się dwa dni temu. Kapitan z sobie właściwym urokiem wydał rozkaz eskortowania Jego Wysokości Księcia Kamieńca Amaveta dar Kirian z Góry Kapliczki. Wyznaczył do tego dwie osoby ze Straży. Sigberta Clodiana, rycerza. I Lanna. A gdy wrócili, okazało się, że jest problem.
- Co książę robi w mojej strażnicy? – wrzasnął kapitan wpadając do karczmy – Psiakrew, mieliście go odstawić do Kamieńca, a nie tutaj, dwieście metrów od twierdzy Silberbergu! Co to ma być?
- Z całym szacunkiem, kapitanie – głos Lanna był chłodny i spokojny – Pański rozkaz brzmiał „Odprowadzić tam, gdzie zażąda”. Zażądał tutaj. Albowiem... Chyba poszukiwał klina...
- Co takiego? – oczy kapitana zwęziły się niebezpiecznie – Wstać! Słucham raportu. Szczegółowego!
- Dotarliśmy na miejsce – Lann nadal odpowiadał z kamienną twarzą – Punktualnie o nakazanej przez pana kapitana godzinie. Znaleźliśmy księcia siedzącego pod kapliczką, w stanie.. mocno nietrzeźwym. Jego stan wskazywał na to, że zostali napadnięci. Miał potargane ubranie i ograbiono go z kosztowności. Gdy trochę doszedł do siebie, nakazał zaprowadzić się do karczmy Villsvin. Ot i cały raport, panie kapitanie.
Kapitan popatrzył na niego uważnie.
- I książę był tam sam?
- Tak jest.
- Rano jednak nie był sam. Towarzyszył mu giermek. Który zaginął. Był synem jednego z dworzan księżnej Eledhwen. Jego ojciec wyznaczył ogromną nagrodę za odnalezienie syna. Jeśli stało mu się coś złego, Straż zostanie zobowiązana do przeprowadzenia śledztwa – zrobił efektowną pauzę – Resztę dnia macie wolną. Rozejść się. Sława Cesarzowi!
Gdy przebrzmiało chóralne „Sława”, Lann usiadł ciężko na ławie. Spokój zniknął jak zmazany z jego twarzy. Hodo wbił w niego badawcze spojrzenie.
- Słucham – zaczął
- Co „słucham” ?- burknął Lann – Przecież słyszałeś.
- Tak, słyszałem – krasnolud nie ustępował – a teraz chcę usłyszeć prawdę.
- To była ...
- Gówno prawda – przerwała mu Yngvild – „Zostali napadnięci”? Oni? Więc jednak książę nie był tam sam, prawda? Co się stało z tym giermkiem...?
Lann westchnął ciężko. Spojrzał na Sigberta, który nadal z kamiennym spokojem obserwował swoje buty.
- Dobrze więc- zaczął – Zacznijmy od tego, że nie poszliśmy tam we dwóch.
- Co?! – wydarł się Sham. Hodo uciszył go gestem.
- To właśnie. Najemnicy hrabiego Rasgalena uzyskali dowody, że książę jest zamieszany w trucie górników z kopalń pod Silberbergiem. To on sprzedawał im zatrute piwo. Poszli z nami, żeby móc zadać mu kilka pytań. Nie zamierzali zrobić mu krzywdy...
- Ale wyszło inaczej, prawda? – mruknął Zibbo z drugiej strony stołu.
- Prawda – kontynuował Lann –Wyszło tak, że kiedy książę ich zobaczył, nie zamierzał z nimi gadać.
- A to ci niespodzianka – burknęła Yngvild z przekąsem – Na widok grupy zbrojnych poczuł się zagrożony. Dziwne, doprawdy...
- Nie kpij – odparł poważnie Lann – On był winien śmierci tych górników. Jak się dowiedzieliśmy, pośrednio, ale zawsze.
- Więc jednak go przesłuchaliście – domyślił się Hodo – A giermkowi się to nie spodobało, więc go zabiliście.
- Niezupełnie – głos Lanna był zimny i zdecydowany – Ja go zabiłem. Zanim rozpoczęliśmy przesłuchanie.
Zapadła chwila ciężkiej ciszy. Yngvild szukała odpowiednich słów.
- Wytłumacz – odezwała się wreszcie.
- Czego nie rozumiesz? – Lann zniecierpliwił się najwyraźniej – Ten giermek był jedynym ochroniarzem księcia. TO znaczy, że musiałby być dobrym ochroniarzem. Gdyby zaczęli go przesłuchiwać, mógłby zrobić komuś krzywdę.
- Więc go zabiłeś?!
- Dokładnie tak. Dokładniej, ja zadałem śmiertelny cios, bo wywiązała się bijatyka, giermek rzeczywiście był dobry. Paru ranił, w tym Sigberta, w Miję rzucił włócznią. Nie miałem już wyboru. Księcia należało przesłuchać, bo w kopalniach umierają ludzie przez głupotę tego szczeniaka. To było konieczne posunięcie.
- A czym zawinił ten chłopak, oprócz tego że bronił swojego pana?- warknęła Yngvild.
- Nie zawinił – Lann najwyraźniej też zaczynał się denerwować – Wolałbym nie musieć go zabijać, ale tak było trzeba w danej sytuacji. Dla wyższego celu, jakim jest ratowanie życia ludzi w kopalniach hrabiego Rasgalena.
- A od kiedy ty służysz Rasgalenowi? – zapytał chorąży jadowicie – Zabiłeś niewinnego człowieka, cywila, ręką, na której nosisz cesarski znak! Wiesz, co to oznacza? Wziąłeś ze sobą postronne osoby i sprzeniewierzyłeś się rozkazom.
- Trudno – warknął Lann – To mój problem!
- No niezupełnie – odezwał się milczący dotąd Rigo – Co zrobiliście z ciałem?
- Zrzuciliśmy ze stoku.... – odparł Lann już mniej pewnie. Najemnik ostentacyjnie podniósł rękę do czoła. Chorąży westchnął.
- Więc znajdą je pewnie jeszcze dziś. Dyletanci....
- To twoje zdanie.
- Pewnie – odparl Hodo – I mój problem, bo powinienem o tym zameldować. Jak to wyjdzie na jaw, wszyscy będziemy mieli kłopoty i to spore. Wpadło ci to może wtedy do głowy?!
- Niespecjalnie – odparł Lann rozbrajająco. Krasnolud zaklął pod nosem. Ale kłótnia w danej chwili była bezcelowa. Za chwilę mieli wyruszyć w miejsca wskazane przez Najstarszą, po tajemnicze i nieokreślone „ścieżki” prowadzące do artefaktu. Będąc o krok bliżej swego celu, wykonania ostatniego rozkazu cesarza, Yngvild przestała zastanawiać się nad sprawą zabitego giermka. I to był błąd.
Ciało został znalezione następnego dnia. Rano kapitan wpadł do karczmy jak burza, stawiając wszystkich na baczność. Straż otrzymała rozkaz przeprowadzenia śledztwa i znalezienia zabójców chłopaka. I wszystko ułożyłoby się znakomicie, pozwalając zatuszować Straży sprawę. Gdyby nie jeden szczegół.
- Aha – dodał kapitan, odwracając się od wejściowych drzwi – Eledhwen, księżna kamieniecka, zaczęła własne śledztwo. Wynajęła magów. Jest możliwość, że spotkacie jej ludzi na miejscu. Niech was bogowie bronią przed rozpoczęciem z nimi zwady. Jasne?
- Tak jest!
Ale nie było jasne. Gdy kapitan wyszedł, zapadła grobowa cisza.
- No to mamy problem – skwitował Borys to co było oczywiste. Lann wstrzymał się od komentarza.
- Yngvild – gdy wyszli z karczmy, dyskretnie zatrzymał ją Omus. Omus był drobno zbudowanym, ale nader inteligentnym typem, plotka głosiła, że trudnił się fałszerstwem. I złodziejstwem – Nosisz w sakiewce cenną rzecz – szepnął, gdy odeszli na bok – Nie noś.
- Co? Nic nie noszę...
- Jasne. Ale nie noś tego w sakwie.
Potraktowała to jak dobrą radę, nie mogąc znaleźć żadnego powodu, dla którego Omus miałby ją fałszywie ostrzegać. Wyjęła medalion z sakiewki i zawiesiła na szyi, chowając pod płócienną koszulę.
Gdy wyruszali było gorąco i duszno, zbierało się na burzę. No i burza nadeszła, pomyślała Yngvild. Prowadzeni przez Lanna, który pamiętał drogę z poprzedniego dnia, ruszyli kupieckim Szlakiem Zębatym. Przez ogromny kamienny wiadukt nieszczęsnego Shamarotha musieli przeprowadzić z zamkniętymi oczyma. Za wiaduktem weszli między wysokie kamienne ściany wąwozu. Ścieżka zwęziła się tak, że mieściły się na niej nie więcej niż trzy osoby. Lub dwa krasnoludy. Na szczęście wąwóz nie był długi, po chwili wyszli na otwartą przestrzeń. Było duszno.
Po kolejnym kilometrze zaczął się drugi wąwóz. Lann i Sigbert zgodnie uznali, że to właściwa droga. Weszli pomiędzy skalne zbocza. Z lewej strony kamienna ściana miała kilkanaście metrów, a jej szczyt niknął w koronie zieleni. Z prawej pionowy wał miał nie więcej niż trzy metry.
- Stać – rozkazał chorąży po kilkunastu metrach. Zatrzymali się zdziwieni, ocierając pot z czoła – To ryzykowne miejsce. Zwiad na prawo górą.
Jarlos kiwnął głową i bez słowa zniknął na górnej ścieżce. Ruszyli dalej.
Najpierw ich zobaczyli, trzech uzbrojonych ludzi stojących w poprzek ich drogi. Potem usłyszeli z góry ostrzeżenie Jarlosa. A potem się zaczęło.
- Wracajcie – odezwał się wysoki, brodaty mężczyzna z ogromnych rozmiarów mieczem zarzuconym na ramię – Przejścia nie ma! – on i jego towarzysze ubrani byli w obszarpane bure stroje, noszące ślady licznego łatania.
- Wczoraj ich tu nie było – szepnął Lann.
- Cesarska Straż Pogranicza! – krzyknął Hodo – W imieniu Cesarza, z drogi!
W odpowiedzi usłyszeli kpiący śmiech. Chorąży zgrzytnął zębami.
- Ktoś chyba chce oberwać – warknął – Szereg! Thork, tyły!
Roweńczyk kiwnął głową. Z braku Zibba, który zwykle bronił pleców oddziału, Thork razem z Jarlosem, który wycofał się z górnego wału, zajęli pozycje na tyle. Borys podbiegł do dowódcy.
- Wezmę kilku i przebiję się górą na tyły – zaproponował. Hodo spojrzał z wątpliwością na wał.
- Tam jest jeszcze wężej. Mogą was tam wytłuc.
- Raz maty rodyła – wyszczerzył się Borys, łowiąc kątem oka pełne podziwu spojrzenie półelfki łuczniczki. Wyprężył się dumnie – Nawet nas nie zarysują, Hodo.
- Bierz Sigberta i Sigmara – zadecydował krasnolud – Weź też Varthanisa, z góry może mieć lepszą pozycję, by rzucić im jakąś niespodziankę. Łucznicy – kontynuował, gdy Borys i towarzyszący mu wojownicy zniknęli za skałami – stanąć w drugi szereg i strzelać zza naszych pleców.
Arandir bez słowa nałożył strzałę na cięciwę pięknego łuku. Wiedzieli, że elf rzadko chybia. Candice stanęła obok niego, najwyraźniej na chwilę zapominając o dzielącej ich nienawiści.
Reszta uformowała dwa szeregi. Chorąży, osłaniając się trójkątną tarczą, stanął na przedzie, mając po bokach Lanna i Riga. Reszta stanęła za nimi, gotowa wejść na miejsce tych, którzy oberwą.
- Ostatni raz powtarzam, z drogi! Reprezentujemy cesarskie prawo! - krzyknął do stojących przed nimi napastników Hodo. Znów odpowiedział mu kpiący śmiech.
- Wracać do domu, cesarskie psy!- wrzasnął ktoś.
- Mamy w dupie cesarskie prawo, nas ono nie dotyczy – wrzasną ktoś inny
- Sami tego chcieliście – mruknął krasnolud – Ruszamy!
Od napastników dzieliło ich klika metrów, gdy zobaczyli, że z tyłu dołączają kolejni. najwyraźniej biegli skądś, ten z dużym miecze pytał o coś, na co zaprzeczyli. Po chwili zamiast trzech obszarpańców, na wąskiej ścieżce stała ośmioosobowa grupa, za nimi zaś kręciło się kolejnych kilku. Wysoki brodacz, najwyraźniej przywódca, ewidentnie czekał na jakieś informacje z tylnych szeregów.
- Nie ma przejścia!- rzucił w stronę cesarskich szeregów, podnosząc broń – Teraz umrzecie! – zawinął ogromnym mieczem nad głowami swoich kamratów, tak że ostrze dotykało prawie obydwu ścian wąwozu, i z potężnego zamachu uderzył. Szereg odskoczył do tyłu. Zgrzytnęły ostrza, w ciasnym przesmyku każdy walczył z każdym. Z tarcz poszły drzazgi, z kling iskry. Tuż przy uszach walczących świsnęły lotki. Candice i Arandir równocześnie oddali celne strzały. Jedna trafiła w ramię, druga w pierś jednego z banitów. Inni szybko odciągnęli ich do tyłu. Reszta odstąpiła, w grupie obszarpańców zakotłowało się. Z tylnych szeregów dało się słyszeć rytmiczne słowa inkantacji.
- Aha – skwitował Shamaroth z drugiego szeregu– Mają kapłana. I to dobrego... – dodał z podziwem, gdy dwóch trafionych przed chwilą strzałami banitów stanęło do walki jakby w ogóle nie byli ranieni. Brodaty herszt wykonał ruch mieczem. Banici ruszyli do drugiego ataku. Nagle na górze, na wale zakotłowało się. Usłyszeli głos Varthanisa, który najwyraźniej dostał się w miejsce, skąd mógł bez przeszkód rzucać zaklęcia w przeciwników:
- Ranienie! – na jednym z przeciwników rozjarzyły się czerwone iskierki, banita wrzasnął z bólu. Nagle z tylnego szeregu poszedł ktoś, owinięty w płaszcz z kapturem, opuścił miecz i wykonał delikatny ruch dłonią. Z góry dobiegł pełen zdziwienia głos Varthanisa.
- Widzieliście? Rozproszył! Co to do cholery...?! – nie dokończył. Na górze znów się zakotłowało, usłyszeli bojowy okrzyk Sigberta. Jednocześnie człowiek w płaszczu podniósł dłoń oszczędnym gestem. Błysnęło. Tylny szereg wrzasnął chóralnie. Hodo obejrzał się. Kula ognia narobiła niezłego spustoszenia, większość strażników zwijała się z bólu od poparzenia. Chorąży zaklął. Znowu.
- Naprzód – warknął zawzięcie. Ruszyli, napastnicy cofnęli się o krok. Kolejny krok, zgodne uderzenie mieczy. Dwóch spośród blokujących wąwóz padło ranionych, inni znów odciągnęli ich do tyłu. I wtedy w pierwszy szereg wszedł ponownie ten wysoki.
- Powiedziałem, do budy, psy cesarskie!- wrzasnął i ciął z szerokiego zamachu.
- Na niego – rozkazał chorąży, ruszając do przodu. Z góry usłyszeli świst lotek. Strzała ukruszyła skałę po przeciwnej stronie wąwozu, kolejna wbiła się do połowy brzechwy w ramię Illimy, stojącego w drugim szeregu. Wojownik wrzasnął i upadł. Rigo przed kolejną strzałą zdołał zasłonić się tarczą. Ale przed kolejnym ciosem ogromnego miecza zdążył tylko częściowo. Potężny cios jechał po tarczy i trafił najemnika w żebra z taką siłą, że rzuciło go na towarzyszy. Hodo zdołał go podtrzymać, Yngvild odciągnęła go na bok.
- Poradzę sobie – stęknął z trudem, plując krwią – Bierz to i pomóż im – podał jej tarczę. Yngvild zacisnęła zęby. Nie było czasu by mu pomóc. Z pożyczoną tarczą stanęła obok chorążego, wchodząc prosto pod śmigające ostrza. Pod osłoną wielkiego miecza inni banici doskakiwali i atakowali. Jednocześnie z wału wciąż ostrzeliwano ich tylne szeregi. Zanim zdążyła dołączyć do walczącego szeregu, Lann, trafiony mieczem, osunął się na ziemię.
- Nie przejdziemy – syknął przez zęby Hodo osłaniając się tarczą – Kim oni są, do cholery, biją się jak armia. Brodaty zaśmiał się zaczepnie.
- I co, Straży Pogranicza? – krzyknął – To my jesteśmy tu prawem! A wy służycie zdrajcom!
- Służymy Cesarstwu – odkrzyknęła Yngvild ze złością, bo sytuacja robiła się coraz gorsza.
- Sami nie wiecie, kto naprawdę wydaje wam rozkazy – odparł banita, poważniejąc nagle. Ale Yngvild nie miała czasu zastanawiać się nad sensem jego słów. Z wału znów dobiegły odgłosy walki, usłyszeli okrzyk kozaka, zakończony pełnym bólu wrzaskiem. Candice z rozpaczą w oczach spojrzała na górę, szukając wzrokiem napastnika. Tylko dlatego zauważyła strzałę, która ułamek sekundy później przebiła jej udo. Półelfka osunęła się na ziemię. Arandir stanął przed nią, osłaniając od dalszego ostrzału. Spokojnie i metodycznie wysyłał strzałę za strzałą ponad ramionami tarczowników w szereg wrogów. Każda trafiała. I każdy przeciwnik po chwili wracał do walki.
Odgłosy walki na wale ucichły. Zrobiło się oczywiste, że za chwilę banici wejdą na tył oddziału. Arandir wystrzelił ostatnią strzałę, dobył szabli i stanął obok Illimy, który zdążył opatrzyć ranę po strzale, w oczekiwaniu na atak z drugiej strony wąwozu.
Kolejny atak banitów rozbił pierwszy szereg. Siejący spustoszenie wielki miecz uderzył w Yngvild i, pomimo że zdążyła zasłonić się tarczą, zwalił ją z nóg. Kolejny cios powalił Hoda, szybkie ostrze trafiło pod tarczą. Krasnolud padł. Widząc to Shamaroth wrzasnął z wściekłością i desperacją. Zanim Yngvild zdążyła go zatrzymać, krasnolud podniósł mazany krwią miecz, krzyknął dziko. I ruszył. Z rozpędem wpadł w szereg banitów, tnąc na oślep. Obalił dwóch, ale nie miał szans. Spadł na niego grad ciosów, pod którymi padł na ziemię jak ubity łoś. Szereg przeciwników zamknął się za nim.
- Cholerny idioto - zaklęła Yngvild z rozpaczą. Illima i Arandir zaprzestali chronienia tyłów i dołączyli do gwardzistki. Kolejną szarżę banitów przyjęli w przekonaniu, że jej nie przeżyją. Wysoki brodacz rozpędził się i uniósł miecz. Yngvild uniosła tarczę, gotowa przyjąć cios. Ale cios nie nastąpił. Herszt zatrzymał się w pół kroku, podniósł rękę i wrzasnął:
- Stać!!! – opuścił ostrze, wpatrując się w Yngvild. Gwardzistka uniosła tarczę zdezorientowana.
- Skąd to masz? – zapytał ostro banita. Wpatrywał się w medalion na jej szyi, który w walce musiał wypaść zza koszuli.
- Gówno cię to obchodzi – warknęła.
- Bardzo mnie to obchodzi. Skąd to masz? – krzyknął herszt pochodząc. Cofnęła się, odgradzając się ostrzem. Illima i Arandir stanęli przy niej.
- Nie twoja sprawa. Dostałam – odpowiedziała. Banita zatrzymał się.
- Od tego, kto miał prawo go nosić? – zapytał poważnie.
- Tak. Od tego, kto umarł w dniu gdy mi go oddał – odparła, starannie dobierając słowa – Skąd znasz medalion?
- Ktoś mi o nim opowiedział – odparł równie wymijająco – Musicie się z kimś zobaczyć. Zwłaszcza ty, którą obdarzono takim zaufaniem. Bądźcie tu po zmierzchu.
- Chyba sobie żartujesz – warknęła – Przed chwilą omal nie wybiliście mojego oddziału, a teraz mam ci zaufać?
Banita westchnął, jakby zniecierpliwiony jej pretensjami.
- Przecież mówiłem, że nie ma tędy przejścia. Jeśli chcecie potwierdzenia, idźcie na najwyżej położony z Fortów Północnych. Powinniście tam znaleźć parę odpowiedzi – odwrócił się na pięcie, towarzyszący mu ludzie zaczęli się wycofywać.
- Chwila – krzyknęła Yngvild – Nadal musimy przejść na drugą stronę wąwozu. Dostaliśmy rozkaz...
- Przejścia nie ma – warknął banita, nie odwracając się – Idźcie górą, tam jest ścieżka po skałach.
- Większość moich jest ranna!
Banita zatrzymał się.
- No dobrze – odpowiedział z namysłem, odwracając się – Niech będzie to gestem dobrej woli. Zawołaj kapłana – zwrócił się do jednego ze swoich ludzi. Zakapturzony mężczyzna pojawił się niewołany. Yngvild odsunęła się robiąc mu miejsce. Wszedł pomiędzy leżących na ziemi rannych, podchodził do nich kolejno, szepcząc inkantacje. Działało jak eliksir zasklepiający rany. Gdy ją mijał, Yngvild dostrzegła pobladłą twarz, efekt wysiłku rzucanych zaklęć.
- Dziękuję – odezwała się, widząc jak Rigo i Lann z trudem, ale jednak podnoszą się z ziemi. Chwilę wcześniej była przekonana, że Rigo nie przeżyje tej bitwy. Z uśmiechem oddała mu tarczę.
Po dłuższej chwili na nogach byli niemal wszyscy. Kapłan ukląkł nad Shamarothem. Krasnolud zarobił co najmniej kilkanaście ran. Gdy kapłan skończył uzdrawiać, sam prawie się przewrócił. Shamaroth wstał z trudem.
- Dziękuję – powtórzyła Yngvild. Kapłan spojrzał na nią.
- Obdarzono cię zaufaniem – rzekł cicho – Bądź tu przed północą.
***
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 29-07-2007, 01:56   

Na pewno wiesz, że już przed raportem Laana wiedzielismy o prawdziwej wersji wydarzen, a napisałaś tak żeby było łatwiej do opowiedzenia :P
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 29-07-2007, 02:01   

Dokładnie. Staram się trochę skracać... :/ I tak wychodzi długaśnie. ;-)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Gadjung
[Usunięty]

Wysłany: 29-07-2007, 03:45   

jeżeli jakość całości bedzie taka sama to możesz pisać ile chcesz, bo świetnie Ci to wychodzi ^_^
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 29-07-2007, 03:56   

***
Wycofali się ścieżką na skały i ominęli wąwóz górą. Po wydarzeniach w czasie bitwy Yngvild zapomniała niemal zupełnie o sprawie, która mogła chwilowo okazać się ważniejsza od medalionu.
Na Górę Kapliczkę trafili po pół godzinie. Lann przeszukał zarośla – ciała nie było. Ale jak wielkie mają kłopoty, okazało się dopiero kiedy Varthanis przystąpił do czytania pamięci miejsca.
- Ciało znaleziono przypadkiem – recytował to co zobaczył w wizji – Potem przyszli po nie zbrojni, w barwach Kamieńca. Mieli ze sobą maga.... Lann. Ten mag to nekromanta – zakończył otwierając oczy – A to oznacza, ze wiedzą już wszystko. Znalezienie na ciebie haka, to kwestia czasu.
- Możesz chyba zamazać pamięć miejsca, tak, by nikt niczego nie odczytał – odezwał się najemnik niepewnie.
- Jasne, że mogę – obruszył się czarodziej – Ale jest już za późno. Miejsce zostało odczytane. A nekromanta wydobył resztę z ciała chłopaka. Błąd, Lanie, duży błąd zostawić ciało kogoś, kogo się zabiło...
Hodo spojrzał podejrzliwie na nekromantę, ale nie skomentował. Lann opuścił głowę
- No to chyba mam kłopoty.
- Cały oddział ma kłopoty! – warknęła Yngvild.
- Spokój – odezwał się chorąży – Mamy czas do powrotu, aby coś wymyślić.
- Aha, czyli nie mamy czasu – Yngvild nadal była wściekła, zwłaszcza, że cała ta sprawa odciągała ją od kwestii medalionu. I robiła się coraz groźniejsza. A z każdym krokiem byli coraz bliżej strażnicy.
Pomysł pojawił się w połowie drogi. Pomysł chorążego.
- Damy ci możliwość bezpiecznej ucieczki. Choćby i do tych banitów, którzy tak dużo wiedzą o medalionie – stwierdził – Upozorujemy to tak, żebyś zranił kilku z nas. Żeby nie było zarzutów, że puściliśmy cię bez walki. Potem powiemy kapitanowi, że Varthanis odczytał z pamięci miejsca, że to ty zabiłeś giermka i że byłeś sam.
Lann nie odpowiedział. Ale i nie zaprzeczył.
- Co z tamtym czarodziejem? – zapytała Yngvild
- Nie przedstawią jako dowodu informacji pozyskanych dzięki nekromancji – wyszczerzył się Varthanis – Nekromancja jest zakazana.
- W ten sposób jest ich słowo przeciwko naszemu.
- Mnie może zranić – odezwał się Borys bohatersko – Dla mnie nie pierwszyzna.
- To później. Co z Sigbertem?
- Hmmm – mruknął Hodo – Chyba będzie musiał nieco nadwyrężyć słowo rycerskie. Jedyne, z czego będzie musiał się tłumaczyć, to to, dlaczego o postępku Lanna nie powiedział wcześniej.
- Skończyliście? – Lann, który szedł z przodu, właśnie wszedł na schody, prowadzące ku strażnicy. Jego głos zabrzmiał ostro i dziwnie, ale nie zwrócili na to uwagi. Przecież chwilę wcześniej się zgodził – I nie zmienicie tego planu?
- A masz jakiś lepszy? – zirytował się Hodo – Słucham.
- Więc to Twoje ostateczne słowo?
- Tak.
Lann odwrócił się w milczeniu i jeden za drugim ruszyli stromymi schodkami do góry. Gdy Yngvild wyszła na ostatnie stopnie, Varthanis, który szedł z przodu, leżał pod barierką, trzymając się za brzuch. Borys leżał na środku, krew z rany na czole zalewała mu oczy. Lann stał tyłem do niej, z pochyloną głową, wsparty na rękojeści miecza, jakby nad czymś intensywnie rozmyślał.
- Panowie – odezwała się, przekonana, że właśnie teraz wzięli się za upozorowanie ucieczki Lanna – Może...
Lann odwrócił się. Gdy zobaczyła jego zawziętą twarz i zmrużone oczy, zrozumiała w ułamku sekundy. Szarpnęła za miecz, ale było za późno. Stał już nad nią ze wzniesionym ostrzem, lekko się uśmiechając. Zamarła z na wpół wyciągniętym mieczem. Ciął błyskawicznym płytkim cięciem przez lewy bark. Poczuła ukąszenie stali i krew błyskawicznie wsiąkającą w koszulę. Nogi zjechały jej po stromej skarpie i upadła. Zanim zdążyła się pozbierać, minął ją chorąży, podobnie jak ona przed chwilą, przekonany, że to jakaś niegroźna bijatyka.
- Stój!- wrzasnęła, ale było za późno. Lann poczekał, aż Hodo wejdzie na górę, i ciął z szerokiego zamachu. Krasnolud nie zdążył wyjąć broni, siła ciosu rzuciła go na jedną z barierek. Najemnik stanął nad nim i wpakował mu sztych w samo serce. Yngvild krzyknęła. Arandir, który szedł za chorążym, wbiegł na schody w dwóch skokach. Elfia klinga przecięła powietrze ze świstem. Lann zablokował, ale elf był szybszy. Ostrze sięgnęło najemnika w prawy bok. Podniósł miecz, by walczyć dalej, nie zauważył jednak roweńczyka, który z twarzą demonicznie umazaną krwią wyrósł za jego plecami. Krzywa kozacka szabla zagłębiła się w jego plecach prawie po rękojeść.
Chorąży i Varthanis leżeli martwi w kałuży krwi.
***
Yngvild westchnęła. Powoli robiło się ciemno, za oknami więzienia – wartowni wciąż lał deszcz. Do umówionej północy było coraz bliżej.
- Musimy się stąd wyrwać – mruknął Zibbo jakby czytając w jej myślach - Musimy porozmawiać z tymi ludźmi. Ty musisz.
- Oszalałeś? – burknęła – Jeśli teraz uciekniemy, to podpiszemy wyrok. Na siebie i na oddział też.
- Prawda- opuścił głowę – Cholera, i tak nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze żyjemy. Przyłożyłem miecz od gardła oficerowi, rozumiesz?
- Wyobraź sobie, że rozumiem. Ale nie ma takiej siły, która by nas stąd wyciągnęła.... Byle Varthanisowi się udało...
Varthanis prawie wykrwawił się na śmierć. A właściwie na śmierć. Jakimś cudem, niepojętym dla niej, ze stanu śmierci klinicznej udało się go jednak zawrócić. Ale, kiedy w karczmie działo się to wszystko, nekromanta ledwie trzymał się na nogach i nie było mowy o prowadzeniu przez niego rytuału. A czas uciekał.
- Wiesz o tym, że to mało prawdopodobne...?
- Wiem.
Ciche skrzypnięcie drzwi postawiło ich na baczność. I stanął w nich ktoś, kogo się najmniej spodziewali.
- Siadać – odezwał się chorąży – Co się tak wytrzeszczacie? – dodał z uśmiechem.
- Dobrze cię widzieć wśród żywych – Yngvild też się uśmiechnęła mimo woli -Varthanis jest jednak cudotwórcą.
- Jest – przyznał Hodo – Choć zawsze sądziłem, że cuda są bardziej przyjemne – otrząsnął się z niechęcią – Ale mniejsza o mnie. Są ważniejsze rzeczy. Mamy dwie godziny do północy.
- Wiem, panie chorąży, ale my stąd nie wyjdziemy – odparła Yngvild, wyciągając z sakiewki medalion i podając krasnoludowi – Ty musisz go wziąć...
- Wychodzicie za pół godziny.
- Co...? – powiedzieli równocześnie z Zibbem – Sądziłem, że wylądujemy przed plutonem- dodał Zibbo.
- Niewykluczone, ze w końcu wylądujecie – uśmiechnął się Hodo – Zwłaszcza ty, gwardzistko z wyjątkowym zacięciem do łamania rozkazów..
Yngvild roześmiała się.
- Jak przekonałeś kapitana? Szantażem...?
Hodo spoważniał.
- Poręczyłem za was – odparł – Cokolwiek zmalujecie teraz, będzie na mnie. Więc będę was osobiście pilnował.
***
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 29-07-2007, 04:00   

A gdzie wasz śmiały atak na kapitana ? :D
Przydałoby się gdzies dopisac: "gdyby martwe ciało chorążego miało uczucia na pewno było by wściekłe na towarzyszy że wpieprzają gołąbki zamiast go wskrzeszac" xD
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 29-07-2007, 04:15   

Śmiały atak dopiero będzie :D
A chorązy mógłby się cieszyć, że w ten tani sposób, kosztem lekkiego zmarznięcia i straty obiadu uniknał wmieszania się w tą awanturę :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 29-07-2007, 04:16   

Chorąży bo do neij nie dopuscił, albo zaplanował ją lepiej :P (chociaż i tak by nie wyszła xD )
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 29-07-2007, 04:17   

Ciekawe, jak chorąży wytłumaczyłby kapitanowi śmierć Varthanisa i Lanna? :D
I pewnie rzuciłby zaklęcie zamiast Candice? :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 29-07-2007, 04:20   

Takie samo jak wasze :P
A po co zaklęcia... nec Hercules contra plures :P
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 29-07-2007, 04:26   

Super, to by było inteligentne. Tłumaczyć sie potem jeszcze z zabicia kapitana, tak? Że o głupim poruczniku nie wspomnę :P Ot, krasnoludzka logika :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Gadjung
[Usunięty]

Wysłany: 29-07-2007, 04:28   

trzeba było zabić wszystkich :<
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,12 sekundy. Zapytań do SQL: 13