Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Przygoda #22
Autor Wiadomość
Elidis 
Administrator
Hydra


Skąd: Z ostatniej wioski
Wysłany: 10-02-2015, 22:31   

Widząc wypełzającą z cienia poczwarę Elidis miał ochotę rzucić się na ziemię i zacząć się obłąkańczo śmiać. W tym dniu nie brakowało już niczego, no może jeszcze jakiś Awatar Starych Bogów przydałby się na zmianę smaku po tych wszystkich podziemnych przepychankach.
Na sekundę pobladł uświadomiwszy sobie co stałoby się, gdyby faktycznie spotkali takiego Awatara, tu na nieznanym terenie.
Wij przerwał jego rozważania głośnym sykiem, po którym ukazał swój całkowity brak manier spluwając gęstym śluzem. Na szczęście tym razem nie leciał on w elfa i nie musiał wyginać się w Samnijskie dz by go uniknąć. Jak pięknie.
- Czy ja nie spotkałem twojej siostry...? - mruknął widząc rozwierające się szczęki wija.
Usłyszał słowa Ylvy. "Rzucaj", to rzucaj!
Wycelowanie zajęło mu tylko chwilę, miał doskonałą pozycję do rzucenia zaklęcia. Nikogo po drodze i mógł cisnąć czar ponad głowami zebranych. Postanowił nieco zaryzykować. Nie chciał uderzać zaklęciem w pysk stwora, gdyż, jak pamiętał, groziło to dość nieprzyjemną eksplozją...
Za to nad paszczą znajdowały się niewielkie oczka i czułki stworzenia. Wyglądały na wrażliwe, szczególnie czułki, których nie krył żaden pancerz. Elf uśmiechnął się wrednie.
A ciekawe co będzie jak zrobię tak...!
- Bero soru indargari muthu eder! - krzyknął.
Elidis, czy ja nie prosiłam uprzejmie, psia mać, o podawanie tłumaczenia z zaklęciami???? :angry:
Kula gorącego, złotego światła poszybowała w kierunku łba stora, nieco powyżej jego paszczy. Kiedy się formowała cała kompania poczuła podmuch gorąca na twarzach, a sala wypełniła się ostrym, złotym światłem.
- Padnij! - wrzasnął elf za pociskiem, odskakując jednocześnie w tył.
Precyzja precyzją, ale kto wie gdzie on ten kwas ma? Zawsze lepiej jest się zabezpieczyć.
_________________
TO JEST MOJE BAGNO!!
Ostatnio zmieniony przez Indiana 11-02-2015, 07:37, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Powój 
Rozwydrzona


Skąd: Z bajorka
Wysłany: 12-02-2015, 02:25   

Załadowała kuszę podczas gdy styryjczyk skradał się w stronę zwierzęcia. Wergundzi w tym czasie jak przystało na zakute łby stworzyli murek z tarcz i pociągnęli szereg w bok. Miała wrażenie, że taka taktyka nie ma szans się sprawdzić. Wij wyglądał na ciut większą wersję tego co spotkali w kanałach, a do tej pory metalowe osłony nie sprawiały mu problemów.
Wstrzymała oddech gdy przez powietrze poszybował pocisk z kwasu, jednak powstrzymała się przed wypuszczeniem własnej porcji bólu. Stała kawałek przed Emilią więc gdy zwierze skupiło się na magiczce miała świetny widok na jego paszczę. Obserwowała ruchy stworzenia, charakterystyczne odgięcie się do tyłu gdy szczypce usadzone z przodu się rozwarły. Gdzieś w pobliżu usłyszała inkantacje Elidisa, wraz z jego słowami uniosła broń celując w rozwartą paszczę stwora przygotowującego się do splunięcia. Z trzaskiem wypuściła bełt w kierunku stwora, magiczna formuła rozeszła się w powietrzu unosząc jej włosy. Ciepłe powietrze uderzyło ją w twarz, w tym samym momencie Przyciągnęła jedną ręką kuszę do siebie, drugą zaś złapała Emilię za przedramię i szarpnęła w bok. Cholera wiedziała jak podziała zaklęcie elfa, czy znów wybuchnie im prosto w twarze kwas czy też zamiast trafić w wija, pierdutnie i zawali im sklepienie na głowy. Jakoś nie uśmiechało jej się pogrzebanie żywcem gdzieś na końcu świata.
Jakaś czaszka pękła pod obcasem jej buta gdy ciągnęła kobietę w bok, za grupę. Nieświadomie wystawiła się w ten sposób na atak zwierzęcia, zasłaniając maginię która ściągała jego uwagę. I wtedy też miała ochotę palnąć się w ten durny łeb, teralskie przekleństwo wyleciało spomiędzy jej warg gdy chwyciła towarzyszkę za ramiona.
- Jak szybko biegasz? - To nie był żart.
Czemu by nie wykorzystać tego, że Emilia ściągała uwagę stwora? Owszem, było to ryzykowne jednak dawało im jakieś szanse. Tak naprawdę mogli atakować zwierzę w trójkę, większa ilość zaczęłaby sobie przeszkadzać. Wergundzi byli powolni z tymi swoimi tarczami, a one nie stanowiły przeszkody dla kwasu. W dodatku trzymając się w kupie byli idealnym celem. Styryjczycy uzbrojeni w pałasze byli szybcy i zwrotni, mieli dwóch magów - Ysgarda i Elidisa. Mieli możliwość. Wszystko jednak zależało od ich szczęścia i... Nie, właściwie wszystko zależało od ich szczęścia. Byli w tak ciemnej kazamacie, że tylko jakiś głupi fart mógł ich uratować.
_________________
Uważaj czego sobie życzysz.
 
 
 
Onfis 

Wysłany: 13-02-2015, 00:37   

-Czy my mamy jakiś tydzień wija, że ich populacja się zdublowała? - pomyślał Nat obserwując robala, który pojawił się w kręgu światła. Z wielkim zdziwieniem przyjął fakt, że wij wybrał sobie konkretny cel - maginię. Czyżby legenda magii zabijającej robale tak szybko się rozeszła pomiędzy czułkowatymi? Co on, telepatia, tubylcze sztuczki, czy instynkt? Nieśmieszne w żadnym wypadku. Nie oglądając się chciał odepchnąć Emilię, zająć jej miejsce i... natrafił na pustkę. Ktoś go uprzedził. Zachwiał się i stracił wija na chwilę z oczu.
W tym momencie zobaczył jak spada na niego kula kwasu. Zobaczył jak wij wali się na niego całym swoim ciałem. Widział sufit walący mu się na głowę. Wreszcie zobaczył odbite zaklęcie, które smaży go na popiół. Każda z tych śmierci była słaba. Umrzeć gdzieś pod ziemią, nawet nie we własny kraju, którego przysięgało się bronić i to nawet nie w obronie choćby swojego dowódcy, a jakiejś czarodziejki. Wyobrażał sobie kiedyś, że zdobędą z oddziałem Akwirgran. Wkroczą przez wyłamane bramy pałacu i wzniosą sważycę i smoka nad wieżami miasta. Dziś część z nich już leżała martwa w tym wergundzkim rynsztoku i on miał do nich dołączyć? Nie dziś. Nie dziś!
To był ułamek sekundy. Drugi zajęło mu podniesienie się, ogarnięcie nowych pozycji towarzyszy. Licząc, że złota kula oślepi wija ruszył, by szybkim wypadem wbić się między płyty tworzące pancerz stworzenia. Żeby tylko, na Panią, dobrze zrozumiał jak ma zadziałać to zaklęcie.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 13-02-2015, 03:01   

Świetlisty pocisk, wypuszczony z dłoni Elidisa, z sykiem przeciął powietrze. Już w sekundę później Elidis mógł dostrzec, że przeciwnik dostrzegł pocisk, jak na tępego robala wcale sprytnie. Może wyczuł ciepło, może ruch powietrza. Ruch, wykonany czułkami, wskazywał, jakby zwierzę chciało odskoczyć...
Ale nie zdążyło, bełt wypuszczony przez Convolve wyprzedził zaklęcie i z głuchym pacnięciem wbił się między kleszcze prosto w paszczę skupionego na złocistej kuli stworzenia. Odrzuciło go nieco do tyłu, uniemożliwiając usuniecie się z drogi magicznego pocisku, który ułamek sekundy później rozbryznął się oślepiającą eksplozją na wysokości czułków wija.
Gdybyście mogli coś widzieć, dostrzeglibyście, jak ciepło pocisku topi keratynowe powłoki i łuski, same czułki zwijają się w spalone sprężynki, a gorąc spływa ognistą falą po powierzchni pancerza, wywołując kaskadę iskier.
Ale nie mogliście, bo chociaż huk i podmuch uderzenia eksplozji nie były zbyt wielkie, to fala ciepła i światła oślepiła was i przysmaliła rzęsy oraz końcówki piór na styryjskich kapeluszach. Najlepiej wyszli na tym Wergundowie, szkoleni na takie okazje wojownicy natychmiast wykonali unik, kryjąc twarze pod tarczami i równie sprawnie powrócili do pozycji, gdy ciepło minęło.
- Psiakrew, guzik widzę! - wrzasnęła Ylva to, co widzieliście (nie widzieliście?) wszyscy - Emilia???!! - Styryjka spróbowała zlokalizować magiczkę, po czym mrużąc i osłaniając oczy wypatrzyła ją leżącą z boku przy Convolve. Skinęła głową sanitariuszce na znak, że "dobra robota", po czym skoczyła w kierunku wija, dołączając do Keithena i Nata.
Na szczęście dla stojących na piargu, poraniony ogniem skolopendr, przeraźliwie skrzecząc i wierzgając drobnymi kończynami, szarpnął się wstecz, zsuwając w dół, prosto na wergundzki szereg. Tarczownicy, których światło nie zdążyło oślepić, zareagowali spokojnie, sprawnie i płynnie. Odczekali, aż w nich uderzy, przytrzymali uderzenie na tarczach, sprawnie uderzyli, celując między płytki. Z sześciu uderzeń dwa doszły celu, powodując dalsze szamotanie oślepionego stworzenia.
Wij uniósł się z powrotem w górę, sprężył i plunął potężnie kwasową kulą prosto w wergundzki szereg. Żołnierze odskoczyli.
Skolopendr słysząc ich ruchy zaczął pluć w losowych kierunkach, powodując siłą rzeczy rozbicie szeregu.
- Tutaj, za skałkę! - wrzasnął Roderyk, uskakując przed kolejnym pociskiem wskazał skalny ustęp na dole jaskini, gdzie wij wcześniej siedział.
Korzystając z tego, że stworzenie zajęło się tarczownikami, doskoczyli do niego Keithen, Nat i Ylva. Wąskie ostrza pałaszy słabo się nadawały, by przerąbać grube i elastyczne płytki pancerza, ale za to doskonale dawało się wbić głęboki sztych pomiędzy nie. Wij wizgnął, zostawił Wergundów i zajął się pałętającymi się mu przy ogonie ludźmi. Jednym potężnym ruchem odwłoka posłał całą trójkę na ścianę, przeciwną do tej, gdzie siedziała Convolve i Emilia, po czym zwijając ogon w sprężynę, owinął zwoje wokół szyi Nata, parząc mu twarz i ramiona rozdygotanymi parzydełkami.
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Powój 
Rozwydrzona


Skąd: Z bajorka
Wysłany: 13-02-2015, 03:32   

Siła czaru odrzuciła je do tyłu, tak, że uderzyła poparzonym ramieniem o kobierzec kości. Zignorowała fakt, że stąpa po szczątkach. Przywykła, jej praca wiązała się nie tylko z oglądaniem żywych, ale i martwych. Studia też miały tu sporo do powiedzenia. Aczkolwiek nigdy nie przypuszczała, że kości będą otaczać ją z każdej strony. Podniosła się do klęczek i sprawdziła czy kusza nie uszkodziła się podczas upadku. Tylko przelotnie dostrzegła spojrzenie Ylvy i skinęła jej na potwierdzenie. Ręką wyszukała w niewielkim kołczanie kolejny bełt, pierwszy który napotkały jej dłonie złamał się w pół podczas upadku. Drugi jednak okazał się być w całości. W tym samym momencie Styryjczycy wykonali lot w stronę przeciwległej ściany a wij wykazał zainteresowanie osobą jednego z gwardzistów. Sądząc po minie Nathaniela, miłosny uścisk gadziny niezbyt mu odpowiadał. Smutne. Pewnie wij poczuje się urażony takim odrzuceniem jego uczuć.
Chyba gust jest rodzinny u tych paskud.
Odwróciła się częściowo do magini tak by skupiła na niej wzrok.
- Wiej mi stąd! – Wydarła się na nią podbródkiem wskazując mur z tarczowników.
Właściwie plan był banalnie prosty gdy o tym myślała. Pancerz na łbie istoty stopił się pod wpływem zaklęcia, co za tym idzie był miękki i łatwy do przebicia. Jeśli to coś miało mózg to w tej chwili mogłaby go uszkodzić. Nałożyła bełt na broń i wyciągnęła drugi by przytrzymać go w palcach. Wymierzyła w miejsce gdzie paskuda powinna mieć głowę i puściła pierwszy pocisk. Następnie poderwała się i zapobiegawczo rzuciła w kierunku szeregu gdzie za tarczami mogła ponownie naładować kuszę. Prawie przy tym zaryła ramionami w kości gdy jedna z czaszek pękła pod obcasem buta.
Kolejny pocisk miała zamiar wypuścić w momencie gdy znajdzie jakąkolwiek osłonę. Nie miała broni białej by spróbować uwolnić Styryjczyka. Jedyne co, to mogła liczyć na dziki fart. Jeśli uda jej się uszkodzić mózg to stworzenie powinno umrzeć.. chyba… nie?
_________________
Uważaj czego sobie życzysz.
 
 
 
Elidis 
Administrator
Hydra


Skąd: Z ostatniej wioski
Wysłany: 13-02-2015, 18:58   

Elidis zamknął oczy i odwrócił wzrok, jednak był zbyt blisko epicentrum eksplozji i ta pozostawiła na jego siatkówce irytujący powidok. Mimo to świadomość, że potwór oberwał w łeb była bardzo satysfakcjonująca. Szkoda tylko, że nie mógł tego zobaczyć...
Zranione zwierza wrzeszczało dzika i pluło na wszystkie strony. Ciekawe, wygląda na to, że wciąż ich lokalizowała, jednak jeśliby posługiwało się słuchem raczej łatwo by ich znalazło. Istoty żyjące w ciemnościach mają bardzo ostry słych. Jednak skorpena pluła gdzie popadnie, a więc ich nie słyszała, przynajmniej nie dokładnie. Był jeden wniosek.
Tak jak u ćmy, jej narządem słuchu musiałby być czułki, które usmażył. Wnioskował zatem, że stwór słyszy ich przez liczne parzydełka, zapewne słabiej, lub też przez te parzydełka wyczuwa ich ruchy. Interesująca hipoteza, ciekawe czy dałoby się...
Skoczył za skalny wypustek, o włos rozmijając się z kwasową flegmą. Odetchnął z ulgą. Wyjrzał zza skały.
Wyglądało to lepiej, niż przy ostatnim starciu z wijem, ale wciąż nie dość dobrze. Wergundowie robili to, co Wergundowie umieją robić najlepiej - blokowali stora tarczami i chwała im za to. Gwardziści kąsali stora między płyty, Powój strzelała wijowi w łeb.
Brawo, tak trzymać! - ucieszył się, że uzdrowicielka zrozumiała jego pomysł.
Niestety nie wszystko wyglądało tak dobrze. Owinięty wijowym ogonem Gwardzista, Nat?, zaczął nieprzyjemnie przypominać Szrapnela w poprzedniej walce. Trzeba było go szybko uwolnić, inaczej parzydełka pozbawią go możliwości funkcjonowania.
Dwie możliwości, która właściwa?
Zdecydował.
- Emilia! - wrzasnął szukając wzrokiem magini. - Głowa, uderz, ostry klin! - miał nadzieję, że dziewczyna zrozumie i rzuci w łeb stora długi zaostrzony głaz.
Liczył, że taki zabieg skutecznie ukatrupi wija, no chyba, że ten ma jakichś krewnych wśród karaluchów, wtedy są ugotowani w kwasie. Miał też nadzieję, że jeżeli poczwara nie zdechnie to przynajmniej puści Nata. Styryjczyk, czy nie, Elidis nienawidził patrzeć na śmierć sojuszników.
Elf znów schował się za skałą. Nie chciał się dalej rozładowywać, mana będzie mu jeszcze bardziej potrzebna. Wyjął zza pasa srebrny nóż Szrapnela, na wszelki wypadek. Zbliżył się delikatnie do skały by móc obserwować sytuację.
_________________
TO JEST MOJE BAGNO!!
 
 
Aver 
Szop partacz.


Skąd: z kadeckiej szafy
Wysłany: 13-02-2015, 22:30   

Miała wielką ochotę zapaść się między szczątki po których stąpali. Koszmar, który w zasadzie skończył się tak niedawno, a jednocześnie wieki temu, rozpoczął się na nowo. Wił się między wspomnieniami sinej twarzy ukochanego i ich kamiennego grobowca.
Wił się paniką. Nieprzyjemnie i oślizgło.
Zesztywniała, słysząc charakterystyczny dźwięk szczęk wija. Strach oplatał umysł, pozbawiając ją jakiejkolwiek kontroli nad swoim ciałem. Drgnęła i spojrzała na stwora.
A on spojrzał na nią.
Trwało to może ułamek sekundy, jednak wydawało się, że czas się zatrzymał. Wszystko wokół zniknęło, była tylko ona i wij, przebierający niezliczoną ilością odnóży, chrzęszczący chityną. Chrzęst ów szeptał sarkastycznie i wrednie, niczym obudzone sumienie.
Szeptał imionami. Imionami tych, którzy zginęli przez jej sprawę.
Verth, którego nie wybaczą ci Styryjczycy, który zginął przez twoją głupotę...Wergundowie, których pogrzebaliście, bezimienni dla ciebie, a cały świat dla innych...Niebieskooki Calid, który poświęcił się, byś mogła zabijać dalej w imię jakiejś durnej zemsty...
W kąciku orzechowego oka pojawiła się łza.
A wtedy czas ruszył, niczym stado przepłoszonych koni. Wij rzucił się w jej stronę.
Poczuła szarpnięcie. Dała się jak nieposłuszne dziecko wyprowadzić poza grupkę, poczuła silny chwyt na ramionach, usłyszała pytanie zadane przez uzdrowicielkę.
Nie zdążyła jednak odpowiedzieć. Zmysł Mocy dźgnął ją w tył czaszki gorącem, po czym usłyszała Słowa. Nie zrozumiała pierwszego, jednak widząc formującą się kulę światła, zrozumiała, co zrobił elf.
- Czekaj! - chciała wrzasnąć, jednak jej gardło było zbyt ściśnięte i wyszedł z tego niemalże niemy, charkliwy protest.
Chwilę później leżała już pomiędzy szczątkami, jednak to, na czym leżała, jej umysł ukrył gdzieś w najciemniejszym zakątku, wyrzucił za drzwi i przystawił krzesłem. Przed oczami miała ciemność, musiała minąć dobra chwila zanim znów cokolwiek zobaczyła. Chciała odpowiedzieć Ylvie, że żyje i nic jej nie jest, ale znów wyszedł z tego cichy charkot. Odchrząknęła i wstała, po czym natychmiast usłyszała rozkaz uzdrowicielki. Zmarszczyła brwi, jednak, chcąc czy nie, miała rację. Ruszyła, potykając się, w stronę szeregu, gdy usłyszała melodyjny głos elfa i odważyła się spojrzeć na wija.
I ujrzała postać duszoną przez jego ogon.
Sinoblada twarz... brak oddechu... brak pulsu...
Otworzyła szeroko oczy.
Poparzone dłonie... połamane paznokcie i powybijane palce...
Kolejne imię.
Skruszona zaprawa sklepienia.
Przecież to go miało uratować, a w zamian zabiło jeszcze więcej.
Ile jeszcze zrobisz, by go dopaść? Ilu jeszcze poświęcisz dla własnych, egoistycznych zapędów?
Ostry klin. Nie w głowę, tylko w ogon. Wtedy go puści.

W dłoni nadal trzymała szarozielony kamień. Był ciepły, jakby chciał dodać jej odwagi. Wzięła głęboki wdech i skupiła wolę.
- Hiarra gogortasuna indargari... - z początku inkantowała cicho, przelewając Moc w trzymany kamień, zwiększając jego twardość i trwałość, po czym rzuciła nim w głowę wija, nadając mu prędkość dodatkowo zwiększoną zaklęciem i niemalże wykrzykując kolejne Słowa formujące i powiększające ów kamyczek w ostry niczym grot włóczni szpic - eder indargari neratekada indargari - dłoń zastygła na moment w miejscu, po czym zacisnęła się w pięść i zamachnęła w stronę ogona wija, jakby rzucała kolejnym pociskiem - tsaga xirrit eder!
Ostatnie dwa słowa powinny przepołowić lecący z wielką prędkością klin i miotnąć jedną z powstałych części w tylną części cielska skolopendromorfa tak, by ten puścił Styryjczyka w spokoju.
Nie miała pojęcia, czy się jej to uda. Zaklęcie było skomplikowane nawet jak na nią, a w jaskini była ciemna. Równie dobrze mogła przez przypadek trafić w ścianę, albo, bogowie uchowajcie, w Styryjczyka.
Padła na kolana, czując, jak połamane kości wbijają się w skórę. Czuła, że coś ciepłego i gęstego pociekło jej z nosa, a gdy spróbowała go otrzeć, zostawiło ciemną smugę na dłoni.
Poczuła bolesny skurcz w brzuchu. Zwinęła się w kłębek, pomiędzy szczątkami, i tak już została. Nie miała siły się podnieść.



/Uch, przepraszam, że tak długo, ale szkoła boli czasem.
Zaklęcie to: Kamień twardość/trwałość wzmocnij - rzuć zwiększ formuj zwiększ - podziel przesuń rzuć.
Leci sobie grot, po czym pęka wzdłuż, i ta część która jest bliżej ogona leci w jego stronę i miażdży szanownemu paskudowi pancerzyk, a tamta połówka leci i robi paskudowi z łebka szagówki. Przynajmniej w teorii D:
Aha, i wiadomość - wyjeżdżam na ponad tydzień, więc na pewno nie dam rady odpisywać :< (klawiatura ekranowa boli bałdzo) /
_________________
"What is better - to be born good, or to overcome your evil nature through great effort?"
===
+ Avergill Cha'el, bambusowa łowczyni potworków = + Meriel'oarni Caernoth, cztery metry rany ciężkiej = + Słysząca Skałę Rill Pioc Ark'hant, imperialna skałomiotka = + Emilia ev. da Tirelli, sapientystka, morderczyni, agent SSW = + Inga, czarownica-sekretarka w Tymenie Mgieł = Cerys Stern, czarownica z kardamonowo-tymenowo-szakalową przeszłością = Aud Svanhildurdottir Sliabh Ard, poseł od Bryna i jednego zadania = Aina Macario, starsza Enarook z tępym nożem = Halli Auddottir, cfaniara z bandy Flodriego = + Arda, ta, która chciała dobrze = + Avarina de la Corde, Czarny Diabeł, który chciał pozostać człowiekiem = + Avilla Salarez, zwiadowca 22. Sz. G. F. d. K.
 
 
 
Szrapnel 
Villsvin


Wysłany: 14-02-2015, 02:05   

W momencie gdy wij przypuścił atak Szrapnel stał na końcu grupy. Obserwując Wergundów poruszających się w szyku i Styryjczyków zachodzących go od flanki uznał, że nie musi się śpieszyć.
Dobrze im idzie. Na razie poradzą sobie sami. Ja będę tylko przeszkadzał.
Z jego rozważań wyrwało go zaklęcie i rozkaz Elidisa. Niestety dotarło do niego z małym opóźnieniem. Najemnik poczuł na twarzy gorący podmuch, a w następnej chwili oślepiło go jaskrawe światło. Fala uderzeniowa po wybuchu nie była duża, to też na stojącym w znacznej odległości najemniku nie wywarła znaczącego efektu. Pchnęła go tylko trochę do tyłu, co zmusiło go do postąpienia paru nieskoordynowanych kroków w tył. Gdy się ogarnął, przed oczami wciąż latały mu mroczki. Zamrugał parę razy i rozejrzał się dookoła. Convolve przeładowywała kuszę, Elidis krył się za skałą, a któregoś ze Styryjczyków dusił wij, reszta jego towarzyszy leżała pod ścianą, prawdopodobnie ciśnięta tam przez skolopendrę.
A więc tak to wygląda z boku. Trochę zabawniej niż z perspektywy duszonego.
Szrapnel w końcu zdecydował się zareagować. Wyciągnął z pochwy pałasz i zaczął kierować się w stronę przeciwnika gdy obok siebie usłyszał kolejną inkantację, a po krótkiej chwili powietrze przeciął wielki skalny odłamek przyjmujący formę klinu. Lekko zaskoczony zwolnił i zawołał krasnoluda, żeby też pomógł. Ruszył biegiem po łuku w stronę wija, z zamiarem dobicia stwora lub wyciągnięcia Stryryjczyka wcześniej przez niego złapanego.

/Ja także przez następny tydzień będę nieobecny, jednak postaram się w miarę możliwości odpisywać./
_________________
"Pole rażenia granatu jest zawsze o metr większe niż zdołasz uciec"
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 14-02-2015, 03:17   

Pocisk z kuszy Convolve trafiłby idealnie w miejsce, gdzie istota powinna mieć potylicę, ale miotające się stworzenie nie było łatwym celem, zwłaszcza w półmroku jaskini, gdy w dodatku źrenice strzelca jeszcze nie do końca odzyskały pełną sprawność po oślepieniu zaklęciem. Bełt uderzył jakieś 20 cm poniżej celu, w gruby pancerz, na którym rozprysnął się w drzazgi. Zdążył jednak zwrócić uwagę stworzenia, które odwróciło się od załomu skalnego, za który przekoziołkowali Ylva z Keithenem, ścigani kwasowymi pociskami. Szukając tego, kto strzelał, wij celnie plunął dokładnie w miejsce, gdzie Con przed chwilą stała, z sykiem topiąc luźne kamienie.
Wyczuwając ruch w dole jaskini, plunął jeszcze tam, ale trafił tym razem tylko w załom i natychmiast niemal wizgnął wściekle, bo Styryjczycy, widząc jednego ze swoich w tarapatach, rzucili się, tnąc między skorupy z zapamiętaniem.

Zielony kamień był serpentynitem. Narodził się poprzez niewyobrażalny ciężar wielkich gór z powyżej, poprzez ciśnienie, które spowodowały, przetaczane na powierzchni przez siły, których nikt nie umiał nazwać. Gdyby go oszlifować, byłby pięknym zielonym oczkiem naszyjnika. Przykładowo. Albo wraz z braćmi mógłby wygrzewać się w słońcu, rozciągnięty równo na powierzchni i dziwiący się mnogości ludzkich stóp, po nim wędrujących.
Ale nie został ozdobą ani budulcem. Został pociskiem.
Moc uderzyła w łączenia kryształów, rozbiła je, by zmieścić skopiowane i pomnożone, ścisnąć je i ułożyć zgodnie z wolą, która nią kierowała. Kamienne ostrze przecięło powietrze z niskim wyciem, jakby narzekając na nienaturalność tej czynności. W locie pękło na dwoje.
Uderzony w głowę wij został odrzucony na ścianę, aż stęknął z niemal ludzkim brzmieniem. Zaciśnięty wokół szyi Nata odwłok uniósł się ku górze wraz z bezwładnym ciałem Styryjczyka, którego twarz w widoczny sposób błyskawicznie robiła się sina i napuchnięta. I w tej pozycji uderzyła druga część pocisku. Kamienny grot rozdarł chitynowy pancerz z nieprzyjemnym zgrzytem i poleciał dalej, rozbryzgując się z trzaskiem o ścianę jaskini. Odłamki uderzyły w stojących najbliżej Styryjczyków i Szrapnela, raniąc ich niegroźnie. Gdyby uderzył minimalnie wyżej, zgruchotałby rękę Nata, zaciśniętą na cielsku stwora, jednak przejechał po jego żebrach, łamiąc je, czego Styryjczyk chwilowo nie poczuł, tym bardziej, że uderzony wij puścił gwardzistę, który z łomotem uderzył o kamienie. Towarzysze natychmiast odciągnęli go w tył, próbując przywrócić oddech. Zapuchnięta od toksyny zawartej w parzydełkach twarz nie ułatwiała tej czynności.
Miotając się bezładnie, zwierzę siłą rzeczy sturlało się w dół jaskini. Wergundowie bezbłędnie przegrupowali szyk, utrzymując linię pomimo kilku uderzeń łabatego ogona, któremu za każdym razem poprawiali zgranym uderzeniem mieczy.

W tej chwili wszyscy wyraźnie już widzieliście oświetlone rzuconą za nogami Wergundów pochodnią dwa lub trzy wejścia do kolejnych korytarzy, wyglądających jak wydrążone nierówne rury, oraz jedną dość wąską, ale wysoką szczelinę.

Ruchy stworzenia zaczynały się robić nieskładnie. Kleszcze cięły powietrze na oślep, Wergundowie uskakiwali, by momentalnie odtworzyć szereg albo zaatakować z boków. Wij ewidentnie nic nie widział. Kolejne ciosy mieczy celnie uderzały w płyty i między nie, w obszar, naruszony ogniem Elidisa, w nadtopione i obrzydliwie śmierdzące powłoki na czubku łba. I wszystko zaczynało iść już całkiem nieźle.
A wtedy wij przypomniał sobie, że dawno nikogo nie obcharkał kwasem. Pierwszy pocisk sięgnął tarczy Roderyka, który puścił ją natychmiast z żołnierskim przekleństwem. Przed drugim uskoczyli.
Trzeci trafił w pochodnię.
Światło wybuchu zalało jaskinię. Pochodnia była mała i nie miała zbyt wysokiej temperatury, a kwasu nie było dużo, ale wystarczyło, żeby żołnierzy zielonego tymenu odrzuciło na kilka kroków w losowych kierunkach, łamiąc kończyny, gruchocząc tarcze i parząc twarze, których tym razem nie mieli szans osłonić. Con miała dużo szczęścia, padając na jednego z Wergundów, poczuła jak pod naciskiem pękają mu żebra.
Wij przypadł do ziemi, sunąc ku powalonym jak wąż i kłapiąc wściekle kleszczami.

I byłoby niewesoło z całą wergundzką brygadą, gdyby nie nagła pomoc sojuszników.
Pochodnia po wybuchu zgasła, więc zbierający się z trudem pod ścianą żołnierze dostrzegli tylko rudy kaftan i błysk ostrza, kiedy ktoś zeskoczył ze skalnego stopnia prosto na wija, z chrupotem zgniatając nadwyrężone pancerzyki. Miecz ze świstem przeciął powietrze, Keithen przetoczył się zwinnym przewrotem, ciął w wierzgające cielsko, odskoczył.
I niemalże zderzył się z Lothelem.
Ten wyłonił się z ciemności w swoim stylu, czyli tak, że dało się go dostrzec, gdy stał już tuż przed nosem. Wcześniej zsunął się z owej wąskiej szczeliny, ale nikt z was nie miał szans tego zauważyć, teraz zamierzał właśnie uderzyć dokładnie tam, gdzie z nagła uderzył gwardzista.
Zaskoczony, ominął Styryjczyka unikiem, zamłynkował dobytymi zza pleców ostrzami i uderzył prosto w stopione pancerze potylicy wija.

Stworzenie zawyło tak przeraźliwie, że mieliście wrażenie iż ze sklepienia posypały się okruchy.
I znieruchomiało.
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Powój 
Rozwydrzona


Skąd: Z bajorka
Wysłany: 14-02-2015, 23:23   

Pierwsze uderzenia serca przywitała w półmroku słysząc ciężkie oddechy towarzyszy. Odgłos odnóży przebiegających po kamieniach i kościach umilkł wraz ze skowytem, pozostawił po sobie tylko rysę ciągnącą się wzdłuż umysłu, sięgającą aż do obaw i strachów. Uzdrowicielka drgnęła i podniosła się z ziemi szybko analizując sytuację.
- Elidis, światło! - Naskoczyła na niego z pretensją w głosie. Czemu on? Cóż jakby nie patrzeć był chędożonym magiem światełek a po drugie jako mag mógł mieć przy sobie świeczki potrzebne do rytuału. Ysgarda nie ochrzaniała, wolała by znów im nie oświetlał przestrzeni bo jeszcze trafi w resztki kwasu i tyle z tego będzie.
Jeszcze zanim otrzymała odpowiedź w postaci lśniącej kulki którą zastąpiono świecą, ruszyła w stronę leżącego styryjczyka. Gdy już oświetlono komorę zreflektowała kroki, o kilkanaście centymetrów w bok i dopadła nieprzytomnego. Wergundzi mogą sobie poczekać. Dłońmi sprawdziła czy ma puls, był słaby, prawdopodobnie wkrótce ustanie wraz z brakiem powietrza którego nie byli w stanie mu zapewnić towarzysze. Przesunęła dłonie na sine oblicze, palcami dotykając policzków i zamknęła oczy pogrążając się w umyśle tamtego.
- Oczyszczenie. - Wymamrotała pod nosem, bardziej do siebie niż kogokolwiek z nich. Jak lekarz który powtarzając po raz kolejny jakąś czynność, wypowiada co robi by nie zatracić się w otaczającej go beznadziejności.
Kilka pierwszych sekund poświęciła na otwarciu ranek przez które do ciała mężczyzny dostała się toksyna, krew zebrała się na jego szyi i karku a wraz z nią zaczęła wyciekać trucizna. Chwilę trwało nim to sama jucha wyciekała z ran. Wtedy też przesunęła dłoń nad nią i zebrała w sobie energię by wyrzucić ją do jego ciała, zmusiła tkanki by stworzyły skrzepy i zatamowały krwotok. Gdy tego dokonała zmusiła również ciało styryjczyka przy pomocy własnej energii do zmniejszenia częściowego opuchlizny, na tyle by udrożnić drogi oddechowe. Odchyliła jego głowę i wmusiła w jego płuca oddech, zatykając mu przy tym nos.
Dopiero gdy zamrugał odzyskując przytomność zatrzymała palce na jego czole.
- Odebranie bólu. – Jej głos był tylko szeptem, znaczeniem czynów których dokonywała. Strużki paraliżujące układ nerwowy przebiegły po jej skórze przedostając przez pory skórne i wkraczając do krwiobiegu. Powstrzymała wybuch adrenaliny i sprawnie przekierowała ból, rozbijając go na miliardy igieł wbijających się w ramiona i plecy. Natężenie było niewielkie dlatego zniosła ten czyn bez zająknięcia się. – Pani jeszcze Cię nie oczekuje. – Dodała z sympatią w głosie i wstała, zignorowała ściśnięty żołądek. Zanim jednak dotarła do jęczących w bólu wergundów zahaczyła o leżącą na ziemi maginię. Nawet nie zatrzymała się na dłużej, posłała tylko sondy myśli w głąb jej ciała by ruszyć dalej. Wiedziała, że wszyscy skupiają się na niej w jakiś przedziwny sposób.
-Nic jej nie będzie. To wyczerpanie.
Następnie obejrzała pobieżnie wergundów oceniając którzy z nich potrzebują jej natychmiastowej pomocy, a kto przeżyje jeszcze chwile. W ten oto sposób dzieliła to co miała pośród nich. Ci którzy odmówili pomocy pani zostali opatrzeni tylko tym co miała. Ci, którzy zgodzili się na jej moc poznali ułamek bólu który wiązał się z częściowym zrośnięciem kości. W przypadku złamań postępowała tak jak wcześniej u Szrapnela. Tworzyła wiązania między kośćmi, delikatne niczym u niemowlęcia, gnące się pod palcami, nie ruszała przy tym okolicznych tkanek by przypadkiem nie doprowadzić do zarośnięcia kostnych odprysków. Tylko tyle dla nich mogła zrobić. Rany przemywała zdobycznym alkoholem, a gdy on się skończył używała do tego celu mocy. Każdemu z nich, o ile się zgodzili, pozwalała też uniknąć nadmiernego bólu. Każdą z bolesnych igieł rozbijała na miliony mniejszych, było to marnotrawienie energii jednak pozwalało obejść się od jej własnych krzyków i omdleń.
Dopiero ujmując twarz oszołomionego Elmeryka w dłonie pozwoliła obliczu ukryć się pod lodową maską. Obracała przez chwilę go za szczękę oglądając obrażenia jakimi oberwał. Miał szczęście. Kilka kropel kwasu wybuchło mu poniżej oczu zostawiając na policzku brzydkie blizny. Przy upadku rozbił sobie brew przez co twarz zalewała mu się krwią i sądząc po skurczonej dłoni miał połamane palce. Pierwsze co zrobiła to było starcie z jego oblicza krwi i przemycie ran, oraz skaleczeń resztką spirytusu. Gdy opróżniła manierkę pozostawiła ją wśród luźnych kamieni, unosząc jego rękę przed siebie.
- Posłuchaj mnie uważnie. – Zaczęła z chłodnym spokojem w głosie zmuszając pierwszy z palców do odpowiedniego ułożenia, drugą ręką przytrzymywała jego rękę gdy się szarpnął. – Nigdy więcej nie próbuj mnie obrażać. – Kolejne kostki znajdowały się na swoich miejscach a ona bandażem stabilizowała je, tworząc na jego dłoni grubą rękawicę opatrunku. – Bo to nie moi towarzysze zrobią ci krzywdę, a ja. – Szeptała gdy znów jego krzyk został stłumiony przez wełnę płaszcza na którym zacisnął zęby. Następnie wstała otrzepując dłonie i dodała już głośniej, z uzdrowicielską troską. – Zgłoś się potem do dobrego medyka, nie używaj ręki przez kilka tygodnie.
I zanim zdążyła odejść złapała się ściany blednąc gwałtownie. Żołądek ścisnął się, poczuła pękające naczynka nocą gdy krew ponownie zalała jej tego dnia oblicze. Przez chwilę walczyła z otaczającą ją dusznością i zamknęła oczy uspokajając rozszalałe nagle serce. Jeszcze tego brakuje by zawału dostała. Gdy szum w uszach ustąpił wytarła rękawem koszuli juchę i spojrzała w stronę wyleczonych częściowo wergundów. Oto była zapłata jaką znosiła w zamian za ratowanie życia innym. Ale czego się nie robi dla sojuszników. W końcu po coś wywalczyli to trójprzymierze.. O ile ktoś zaraz się nie wyłamie.
_________________
Uważaj czego sobie życzysz.
 
 
 
Elidis 
Administrator
Hydra


Skąd: Z ostatniej wioski
Wysłany: 15-02-2015, 02:04   

Elidis odetchnął z ulgą gdy stwór przestał się poruszać. Wreszcie przestał się poruszać. Cholerna gadzina, szkoda, że poprzedniego nie położyli, jeszcze w kanale. Im ich mniej tym lepiej, zresztą zapewne żyje ich tu tyle, że jeden czy dwa nie zrobią większej różnicy w kontekście całej populacji.
Dobrze, że przynajmniej boją się światła, a ich pancerz łatwo się topi.
Podszedł do Lothela, który lothelowym sposobem wyskoczył jak Tavar z lasu, i klepnął go w ramię po przyjacielsku. Spojrzeli sobie w oczy i krótko skinęli głowami, jak starzy przyjaciele. Zwrócili wzrok na truchło gigantycznego robala.
- A mówią, że to ja lubię teatralność i wielkie wejścia - nie mógł sobie odpuścić tej okazji do odrobiny przyjacielskiej uszczypliwości. - Zawsze podziwiałem twoje wyczucie czasu. Dzięki.
Usłyszał prośbę, nie rozkaz Powój. Skrzywił się. Doskonale wiedział z czego wynikał jej oschły ton. Był świadkiem jak bierze na siebie ból sojuszników i wiedział, że sama perspektywa musi być dla niej wyjątkowo nieprzyjemna. Co więcej miała też leczyć Wergundów, do których raczej nie pałała przyjaźnią.
Mimo wszystko jej ton był nieprzyjemny. Ale czy naprawdę powinien się przejmować takim drobiazgami? Mieli dużo roboty i rozckliwianie się nad sobą, słuszne, czy nie, nie maiło większego sensu. Ukrył więc swoje rozdrażnienie. I po prostu rzucił zaklęcie.
- Vaku soru errekorra - błysk wywołaj zamknij, bodaj najprostsze z jego zaklęć, odszedł do Con by lepiej jej poświecić. - Świeci lepiej gdy poprosić - powiedział to miękkim tonem, uśmiechnął się do niej, nie chciał robić jej przykrości, ale pomóc wyjść z pochmurnego nastroju.
Gdy Con zbliżyła się Elmeryka rozważał czyby nie zakończyć zaklęcia, rozmyślił się jednak, to by zdenerwowało raczej uzdrowicielkę, nie zaś Wergunda. Zamiast tego rzucił tylko oschłe :
- Marnotrawstwo energii.
Zakończył zaklęcie. Poczuł, jak mana odpływa z jego ciała, a w jej miejsce pojawia się zmęczenie. Westchnął, należałoby przeprowadzić rytuał. Wyjął krucze pióra, po świeczkę poszedł do Ysgerda i już po chwili stał z dala od reszty, zwrócony w stronę, gdzie według zwiadowcy była północ.
Zaczął od oczyszczenia miejsca odpowiednią inkantacją, następnie stanął na północnej granicy kręgu, wyrzekł formułę. Zaczął kreślić krąg zgodnie z ruchem wskazówek zegara powtarzając mantrę i zakończył go formułą zamknięcia. Rozłożył komponenty obchodzą krąg tak jak poprzednio i powtarzając odpowiednie słowa. Wrócił na środek, związał przedmioty. Obchodził krąg w przeciwną niż poprzednio stronę wyciągając ręce nad komponenty, recytując i pobierając moc. Przyjemne ukłucie magii rozpełzło się po jego żyłach. Ukląkł, powtarzając trzy razy mantrę ustabilizował moc, zebrał komponenty, przerwał krą w północnym punkcie inkantując. Wreszcie starł krąg i oczyścił miejsce z magicznych resztek.
Oddał świecę Ysgerdowi.
- Proponuję szybko się stąd zbierać, jeżeli to coś - wskazał na skorpenę - ma jakieś struktury społeczne, to jego fumfle mogą tu być lada chwil, a my mamy w końcu ważniejsze sprawy na głowach od bandy wielkich karaczanów.
_________________
TO JEST MOJE BAGNO!!
Ostatnio zmieniony przez Elidis 15-02-2015, 02:05, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Onfis 

Wysłany: 15-02-2015, 02:33   

Powietrze. Oddech. Nie. Zamykać. Oczu. Boli. Spróbował podnieść ręce, ale te zaczynały dziwnie mrowić. Palce ślizgały się po płytkach pancerza. Nogi wierzgały bezużytecznie nad ziemią. Zaczął charczeć. Pierwsze zamarły nogi. Przed oczami zaczęły mu latać różowe i żółte plamy. Zaczęło mu się zwężać pole widzenia.
Więc tak to miało wyglądać? Za chwilę zgaśnie wszystko i Pani wyciągnie do niego swą rękę? Był na to przygotowany od dnia, kiedy postanowił służyć Styrii, od dnia kiedy z rąk samego arcyksięcia odebrał swój awans do gwardii. Tamtego dnia styryjskie słońce odbijało się od wypolerowanych rapierów, gdy salutowali swemu władcy. Tu nie było tego światła. Tylko pochodnie i zaklęcia. Jak sztucznie. Zaczął zamykać oczy. Ręce opadły nie mając już siły walczyć.
Wiedział, że jego chwila się zbliża. Słyszał czyjeś krzyki, a może to on próbował wydać z siebie ostatni rozpaczliwy dźwięk? Wszystko było takie przytłumione. Zaczął się uspokajać. Nic już nie czuł, tylko twarz go dziwnie mrowiła, jakby biegało po niej wiele małych wijów. Coś miękkiego otarło mu się o policzek.
Zobaczył twarz, która uśmiechała się i wręczała mu jakiś przedmiot. Mówiła coś, uśmiechała się, ale widział w jej oczach łzy. Pożegnanie. Wojna. Wrócę. Wrócę. Wrócę... Czekała. Obiecał. Ciepło uścisku, uścisku mocniejszego niż sploty wija. Wziął wtedy ten przedmiot, dumny, że go ma.
Zamknął oczy i zobaczył wyraźniej ten przedmiot, ten sam, który otarł mu się o policzek.
-Ka...pelusz - wydał ostatnią, przytłumioną myśl i poczuł, że spada gdzieś w dół.
-Tylko wróć dziecko
-Wrócę, obiecuję
Wrócę... Wrócę... Wró...cę?
Znów zaczął coś czuć. Czuł... kogoś. Kogoś, kto łagodził ból, kto ciągnął go jakby za rękę. Poczuł oddech znów krążący w ciele. Czyżby Pani przywracała go do życia w swym królestwie? Jakby w odpowiedzi zaczęło przebijać się przez zamknięte oczy złote światło. Jak styryjskie słońce. Uchylił powieki. Twarz. Światło. Ale nie słońce. Ale czy to twarz Pani? Ponoć istnieli tacy, którzy widzieli ją za dni jej ciała na ziemi. Czy widzieli właśnie tą twarz? Nagle jednak wszystko stało się dziwnie ostre i wyraźne. Zacisnął dłoń na zimnych i ostrych kamieniach. Kaszlnął.
-Con - wyciągnął rękę i chciał złapać ją za ramię, ale tylko pacnął dłonią - Wino... kolacja... i kapliczka... ja ci stawiam.
Zamknął oczy, bo zrobiło mu się niedobrze. Kiedy je otworzył uzdrowicielki już nie było. ZA to pochylał się nad nim jeden z jego kompanów trzymając coś w dłoni. Nat uśmiechnął się, szczęśliwy, że jeszcze może zobaczyć kogoś ze współgwardzistów. Ten odwzajemnił uśmiech i położył mu na piersi kapelusz z lekko przypalonym piórkiem. Wszystko wróciło na swoje miejsce.
Powietrze smakowało mu tak samo pięknie jak w owy dzień, gdy klęczał przed arcyksięciem. To cudowne uczucie móc żyć.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 15-02-2015, 06:01   

- Nie przyzwyczajaj się - uśmiechną się swoim zwyczajem z kpiną Lothel, słysząc podziękowania - Zresztą, całkiem ładnie sobie radziliście...
Przerwał na chwilę, obserwując, co się dzieje w jaskini. Tymczasem Keithen, gdy tylko zerwał się na nogi, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było upewnienie się, że broń jest cała, otarł z wydzielin ostrze rapiera, obawiając się działania kwasu na stal, po czym od razu doskoczył do podnoszącej się spod ściany Convolve. Gdy wstała i ruszyła w kierunku Nathaniela, uśmiechnął się pod nosem i ustąpił z drogi z lekkim, ale pełnym szacunku ukłonem, którego nie zauważyła.

Ylva też pozbierała się spod przeciwległej z kolei ściany. Najpierw starła krew, łaskoczącą w oczy i końcówkę nosa - rozpryskujące się drobinki kamienia porozcinały jej w kilku miejscach twarz i czoło, drobne, niegroźne ranki lały krwią jak wściekłe. Potem odnalazła miecz. Potem kapelusz.
Gdy wstała na nogi, Convolve była już przy Nathanielu.
Przez chwilę obserwowała czynności uzdrowicielki, w myślach dziękując Bogini za dar w postaci jej osoby. Upewniwszy się, że gwardzista będzie żył, spróbowała odnaleźć wzrokiem Emilię, złowiła jeszcze uchem cichy, żartobliwy głos Keithena, klęczącego przy przytomniejącym towarzyszu:
- Młody, nie rozpędzaj się tak z tą kolacją... Ta panna jest już zajęta, więc ogranicz się do kapliczki.

Emilię dostrzegła skuloną przy ścianie. "Ładnie nas porozrzucał" stwierdziła w myślach, podchodząc do magiczki. Siedział już przy niej Eri, dziewczyna była przytomna, ale zmęczona.
- W porządku? - upewniła się i skinęła na dwóch gwardzistów. Przy Nathanielu siedział Agat, nie musiała się więc o niego martwić - Na krok jej nie odstępujcie - wydała cicho rozkaz - Dokładniej, nie odstępujcie jej na długość miecza. Choćby się waliło, paliło i pluło kwasem.
- Jasna sprawa - odpowiedział jeden z nich, zawadiacko poprawiając lekko zmiętolony kapelusz - Tamtych dwóch może pomóc? - zapytał, wskazując na chłopaków ze Smoczej - I pan czarodziej - zwrócił się do Eriego - Nie od rzeczy by było, jakbyś jakąś osłonę czy coś...? Da radę?

Ylva wiedziała, że gwardziści wykonają rozkaz jak należy. Zeskoczyła ze skalnego ustępu pomiędzy zbierających się pomiędzy kamieniami Wergundów. Rzuciła okiem na Convolve i uśmiechnęła się pod nosem, słysząc słowa skierowanie do Elmeryka.
- Moje uznanie - uśmiechnęła się, kierując słowa do dowódcy, który właśnie przyglądał się swojej dokumentnie strzaskanej tarczy - Jestem pod wrażeniem waszej sprawności bojowej.
- Taaa... No... Uch...- stęknął, wydychając powietrze i łapiąc się za bok - Teraz będzie istotnie mniejsza. Została jedna tarcza. Ładnie nam przyłożył. Mam nadzieję, że to ostatni, jakiego spotykamy...
- Nie byłabym...

Zanim Ylva zdążyła wyjaśnić, czego nie byłaby pewna, wszyscy znieruchomieli... Z oddali, gdzieś z głębi drążonych tuneli rozległ się wizg. Echo niosące się po skałach zwielokrotniło go i odbiło, tak że rozległ się wyraźnie w całym pomieszczeniu. To było coś pomiędzy skrzekiem, wyciem, a płaczem, zadziwiająco zbliżonym do ludzkiego, wibrujący, drażniący uszy i drążący umysł dźwięk.

- Widzisz, El - odezwał się Lothel w ciszy, która zapadła po przebrzmieniu dźwięku - Właśnie chciałem ci powiedzieć, że to - wskazał na martwy zewłok wija - bynajmniej nie było najgroźniejsze ze stworzeń, żyjących w tych jaskiniach....
- Co...?
- To, że musimy się stąd zabrać i to szybko - odpowiedział zwiadowca - Szczelina jest wąska, ale ludzie się zmieszczą, zwłaszcza bez tarcz - powiedział, wskazując na pęknięcie skalne trochę powyżej jednego z drążonych korytarzy - Szedłem nią tylko kawałek, dalej rozchodzi się na kilka różnych. Takie coś jak to tutaj nie zmieści się tam za nami, chyba, że wpuści tam ten swój kwas, cóż... wtedy to będzie pułapka. Chyba, że się uwiniemy.
Ylva westchnęła.
- I tak nie mamy innego wyjścia. Nie zawrócimy stąd, ranni i tak muszą iść z nami. Poparzenia po tych parzydłach się rozchodzą, damy radę. Słyszeliście? Zwijamy się stąd, ale migiem!

Keithen podszedł do siedzącej pod skalną ścianką Convolve, otulił ją jego własnym płaszczem, który miała na sobie, ale zwisający bezwładnie na plecy. Zanim jeszcze zeszła tam Ylva, usiadł przy osłabionej uzdrowicielce i objął ją ramieniem, tak żeby się oparła o niego, a nie o zimny kamień, i ujął jej rękę.
- Convolve - powiedział cicho - Wiem, że możesz i umiesz to zrobić. Jestem silniejszy od ciebie, mam dość energii, której tobie brakuje. Ty potrzebujesz jej bardziej. Bierz - po czym usłyszała cicho szeptane słowa modlitwy, delikatne ukłucie przepływającej mocy. Wystarczyło, by pozwoliła.

Tymczasem większość rannych była już na nogach. Nawet Nat, podtrzymywany przez Agata, jakoś zszedł na dół. Lothel wskazał drogę, po czym szepnął cicho do Elidisa:
- Jest jeszcze jedna kwestia... Nasz uroczy oddziałek... Cóż, nie jesteśmy sami w tych jaskiniach. I nie mam na myśli skolopendr.
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Elidis 
Administrator
Hydra


Skąd: Z ostatniej wioski
Wysłany: 15-02-2015, 20:58   

Elidis obrócił powoli głowę w stronę Lothela, jego twarz wyglądała jak granit, bez cienia emocji. Wszyscy bliscy elfowi dobrze rozumieli ten wyraz twarzy. Sygnalizował on ogromną irytację i rozdrażnienie, ale jednocześnie determinację by przezwyciężyć wszelkie przeciwności losu. Mag miał nieprzyjemną świadomość faktu, że w ty stanie wydawała się niezwykle zimny i nieprzyjemny, choć bardzo chciał się kontrolować.
- Co to do cholery znaczy, że to nie jest największe zagrożenie!? - zapytał sycząc cicho przez zęby, nie ze złości, ale by nie zostać usłyszanym.
Wyczekał odpowiedzi zwiadowcy, a następnie podszedł do wskazanej przez niego szczeliny. Przyjrzał się jej, ale jego wzrok nie maił szans przebić tłustej, zalewającej wszystko ciemności. Zimnej ohydnej pustki, która wypełniała wszystko. Pochłaniał ich oddział i Elidis miał wrażenie, że poza słabą plamą światła rzucaną przez pochodnię na zimne skały wszystko nagle przestawało istnieć. Ich ciała, ich słowa, ich emocje, to wszystko przestawało istnieć po wejściu w mokrą, lepką, chciwą ciemność.
Zamknął oczy koncertując się na tej myśli.
Byli niczym kropla złotej normalności, która samym istnieniem zaprzeczała otaczającej jej czerni chaosu obcego świata.
Elidis otworzył oczy. Nie zamierzał tu skończyć, ani pozwolić nikomu z tego oddziału wszystkich nacji umrzeć w tych ciemnościach. Jego oczy zapłonęły nowym wigorem. Spojrzał w dół, na swoją dłoń. Nie pamiętał kiedy sięgnął po zielonkawą fiolkę, którą mu wręczył Powój. Wieloznaczny symbol, którego znaczenia sam nie był pewien.
Symbol jego poszukiwań i chęci ochrony wiernego mu ludu?
Pieczęć, obligująca go do najtrudniejszej decyzji jaką być może będzie dane mu podjąć?
Sposób elfa na odnalezienie młódki, którą kiedyś oddano mu pod opiekę i kazano nauczać, za która w pewnym stopniu wciąż czuł się odpowiedzialny?
Pokaz najwyższego wyrachowani Convolve, która dała mu go by odwrócić uwagę od swojej roli w wojnie wywiadów i śmierci Anglei?
A może dar szczerej przyjaźni Powój, jego dawnej towarzyszki, czy raczej symbol chęci przywrócenia tej dawnej znajomości i zaufania?
Zabawne jak jeden prosty, nie pozorny przedmiot może nieść tyle różnych znaczeń. Jakie by nie było jego prawdziwe znaczenie magia w nim zawarta wciąż działał i wskazywała drogę przez szczelinę, prosto w wygłodniałą ciemność. Elidis uśmiechnął się lekko, praz kolejny dziś przyjmując wyzwanie. Odwrócił się do reszty, podszedł do nich.
- Musimy się natychmiast ruszyć - powiedział do wszystkich. - Wergundowie są względnie w najlepszym stanie, dlatego też proponuję by wraz z Lothelem poprowadzili formację. Trzon niech utworzy Gwardia, chroniąca szanowną Emilię - skłonił lekko głowę w stronę magini. - Straż tylną proponuję pozostawić panom ze Smoczej - puścił oko do Szrapnela. - Szybko!
Dopiero gdy zamilkł dotarło do niego, że wydaje rozkazy. Jego ton nie był twardy, czy władczy, ale wciąż rozkazujący. Przeklął w duchy swoją nieostrożność i bezgraniczną głupotę powodowaną emocjami. Powinien lepiej nad sobą panować, po tym wszystkim co dziś się stało powinien już naprawdę lepiej nad sobą panować. By nieco załagodzić wydźwięk swych słów dodał :
- Kto wie, co może jeszcze być w tych tunelach? Trzeba opuścić pieczarę, teraz - powiedział spokojnie, jak gdyby nigdy nic, nie chciał w końcu nikogo przepraszać, za co, miał w końcu rację.
_________________
TO JEST MOJE BAGNO!!
 
 
Szrapnel 
Villsvin


Wysłany: 15-02-2015, 23:06   

Szrapnel nie spodziewał sie, że zaklęcie będzie miało tak druzgocący efekt. Potwór pożądnie oberwał.Robotę dokończyli Lothel z Keihtenem. Dopiero wtedy zirientował się że on też oberwał. Na szczęście rany były powierzchowne. Z malutkich ranek na całej prawej ręce sączyła się krew. Najemników oderwał jeden z rękawów koszuli w połowie i zawiązał na ranach. Nie chciał żeby rękojeść broni, którą w owej ręce trzymał, stała się śliska. Następnie pomógł pozbierać cześć broni Wergundów którą ci pogubili w trakcie lotu koszącego wywołanego wybuchem i oddał ją właścicielowom. Potworne wycie odciągnęło go od wszelkich czynności. Gdy ryk się zakończył na twarzy Szrapnela wykwitł brzy dki grymas. Zdecydowanie mu się nie spodobał. Potem w Elidisie na krótką chwilę coś pękło i bardzo się zirytował. Jednak rozkazy przez niego wydane były logiczne i w miarę mu odpowiadały.
-Skoro mam wejść tam ostatni to ładujcie się do środka wszyscy, natychmiast. Nie mam zamiaru dać się tu zeżreć.

/krótko bo klawiatura w telefonie boli bardzo/
_________________
"Pole rażenia granatu jest zawsze o metr większe niż zdołasz uciec"
 
 
Powój 
Rozwydrzona


Skąd: Z bajorka
Wysłany: 16-02-2015, 01:17   

Czuła cząsteczki energii przeskakujące po jej skórze gdy gwardzista oddawał jej cześć własnej siły. Gdyby była w stanie to najprawdopodobniej by odmówiła, lecz świadomość, że jeszcze dziś będzie potrzebować mocy utwierdziła ją w przekonaniu iż odtrącenie tej pomocy byłoby głupotą. Niechęć ku temu czynowi była prosta, przywykła pomagać a nie przyjmować pomoc. Tak to jest, że szewc zawsze chodzi boso a uzdrowiciel ma wieczny katar. Z drugiej strony... Ta uwaga którą poświęcał jej styryjczyk, nie chciała jej. Nie chciała przywiązywać się do kolejnych ludzi, zbyt wielu bliskich straciła. Chociaż, może?
Uniosła spojrzenie by zbadać jego twarz, szukając w niej czegoś znajomego. Odrzuciła jednak tą nadzieję równie szybko jak ona przyszła. Nauczona doświadczeniem powinna przestać szukać bliskości innej osoby. Zamknęła tylko oczy czerpiąc ciepło z otaczających ją ramion. W ciągu tych kilku chwil które ciągnęły się w nieskończoność a trwały zarazem ledwie cząstki sekund pogrążyła się w modlitwie do Bogini. Jednak nie mieli czasu, była tego świadoma.
W końcu wstała obdarzając uśmiechem wdzięczności styryjczyka.
- Dziękuję. - Nic więcej, ponad to na co pozwoliła sobie w tej chwili.
Wysłuchała rozkazów wydawanych przez Elidisa. Otrzepała tunikę i podeszła do elfa z uśmiechem kładąc dłoń na jego ramieniu.
- Ar qui firilvë sílómë, vé firuva uo, holtainë mardissë oronto. - Powiedziała, jej znajomość elfickiego nie należała do najbardziej wyszukanych jednak co nieco zapamiętała z nauk Meriel, zaciągała nawet część słów jak talsojki. Część słów znała również ze względu na pracę nad niektórymi pismami zrabowanymi przez armie z Wielkiej Biblioteki w Aenthil. Może gdyby miała więcej czasu to opanowałby ich mowę.
Przechodząc w stronę szczeliny skalnej obejrzała się jeszcze za siebie przebiegła wzrokiem po wszystkich jakby niepewna swej decyzji po czym zanurkowała za wergundami w ciemnościach.



*Ar qui firilvë sílómë, vé firuva uo, holtainë mardissë oronto. - quenya taka straszna, a tak serio to tłumaczenie jest z "I see fire": I jeśli mamy zginąć tej nocy / Powinniśmy zginąć razem / Uwięzieni w salach góry.
_________________
Uważaj czego sobie życzysz.
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 16-02-2015, 04:40   

- Dokładnie to, co powiedziałem - ton głosu Lothela nie był ani na trochę cieplejszy - Śladów tych stworzeń jest wszędzie taka mnogość, że z pewnością jest ich tu więcej. Rzecz w tym, że są też ich szczątki, świadczące o gwałtownej śmierci. O ile w tunelach nie mieszkają krasnoludy, masowo rzucające kule ognia, to mamy powód do pośpiechu. Słuchaj. Tam, przy tym tunelu - wskazał na jedną z "rur" - był znak od tego agenta. To nasza droga. Ale szczelina wiedzie równolegle, możemy tak uniknąć ... zostawiania śladów na ich terytorium łowieckim.

Widząc akceptację pomysłu, nyar skinął głową, poprawił ekwipunek i nasunął chustę na twarz, po czym ruszył prosto w ciemność. Stojąc już na krawędzi szczeliny rzucił jeszcze:
- Jestem tuż przed wami.

Ylva fuknęła słysząc te słowa i uśmiechnęła się z lekką kpiną.
- Dobra, panowie, nie ma co, niczego nowego tu nie wymyślimy - powiedziała, nasuwając kapelusz na czoło, z którego wciąż nie wytarła krwi - Panno Emilio... Prosimy tutaj - dwóch gwardzistów, których wcześniej wyznaczyła, oraz Eri pomogli magiczce zeskoczyć ze skalnego stopnia. Odczekali, aż Wergundowie wespną się na skałę na wysokość szczeliny.
Żołnierze znów dali popis sprawności. Z pięciu tarcz została sprawna jedna, reszta poszła w drzazgi albo spłynęła, stopiona przez kwas. Sami Werundowie zresztą wyglądali podobnie jak ich broń - połamani i poparzeni, ale interwencja Convolve była nieoceniona. Żebra bolały, ale pozwalały iść, nie grożąc wbijaniem sie w organy wewnętrzne czy dziurawieniem płuc. Poparzona skóra piekła, ale nie spływała w strawionych płatach. Otrząsnęli się szybko. Ze zniszczonych tarcz poodrywali same umba, traktując je jak malutkie puklerze, zamontowali je na dłoniach, po czym ruszyli za Lothelem. Znikając po kolei w ciemności wciąż poruszali się zgranym szykiem - dwóch z przodu, sprawdzających teren, za każdym załomem zmieniających się z kolejnymi dwoma na wypadek konieczności walki, jeden oświetlający teren tak, by chronili go koledzy, ale by ich jednocześnie nie oślepiać. Gdyby ktoś poza nyarem obserwował ich w tamtym tunelu, widziałby wypracowany, bezbłędny taniec wyszkolonego zespołu.

Ylva przepuściła Elidisa i sama ruszyła tuż za elfem, odpalając kolejną świeczkę obserwowała Keithena, siedzącego przy Convovle.
Uśmiechnęła się, widząc jego starania. Gdy uzdrowicielka wstała, on zerwał się także, przyjmując jej zdawkowe "dziękuję" z takim namaszczeniem, jakby właśnie odbierał order od arcyksięcia. "Małe radości" - pomyślała - "jeśli nie będziemy ich cenić, na te wielkie nie wystarczy nam życia".
Gwardziści i Emilia wraz z Erim podążyli za nimi. Ylva nie dostrzegła już Smoczych, wskakujących za nimi, ale usłyszała ich. Usłyszała mianowicie ich paniczne:
- Spier****ć!!!!!! - prawie zagłuszone przez rosnący wizg. Po dwóch poprzednich nie mogła pomylić tego z żadnym innym stworzeniem, zresztą wszyscy obecni też doskonale to wiedzieli, więc jej okrzyk:
- Ruszać! - był w sumie zbędny. Za wami, w mroku, który pochłonął opuszczoną skalną wnękę, rozległ się przeraźliwy skrzek, usłyszeliście jakże znajome kłapanie kleszczy i chrobot pancerzyków, mieszane z trochę (tylko trochę!) wystraszonymi głosami tylnej straży:
- Szybciej! Biegiem!
Za wami rozległo się zgrzytanie - próbował się wcisnąć, ale mu nie wyszło - a potem syk, kłąb dymu, paskudny smród. Wypluty kwas nikogo jednak nie dosięgnął.

Tymczasem z przodu Wergundowie z nagła zatrzymali się.
Na pytające spojrzenie Elidisa padła odpowiedź:
- Ktoś jest przed nami.
Zapadła chwila wyczekującej ciszy.
- Moje uznanie - usłyszeliście z ciemności głos Lothela (tj. Elidis i Wergundowie usłyszeli) - Intuicja na najwyższym poziomie.
- Psiakrew, panie elf.... - warknął jeden z żołnierzy, chwilowo będący w przedniej straży - Nie widziałem cię i nie mówiłem o tobie. Przed nami, dalej, jest jeszcze ktoś.
- Wiem - powiedział nyar - I dlatego wam gratuluję. Ale ten ktoś z całą pewnością już was widzi.
-
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Onfis 

Wysłany: 16-02-2015, 05:17   

Dobrze było mieć kompanów, którzy uśmiechną się nad tobą, nawet jeśli przed chwilą ledwo uciekłeś śmierci. Może kiedyś będą wspólnie śmiać się z jego fioletowej mordy, albo przypalonych piór...?
-No weź Keith, sama kapliczka to mało, poza tym ja też chciałbym świętować moje życie - rozkaszlał się - A najlepiej to sam bym tą kolację zjadł, więc zabierajmy się stąd, najlepiej do tej miłej gospody obok targu.
Wprawdzie nie wiedział, czy przeciśnie jakikolwiek posiłek przez podrażnione gardło, ale nie chciał przysparzać nowych zmartwień. Tych mieli już zresztą wystarczająco, a patrząc po twarzach wszystkich, nie zapowiadało się na poprawę. W tej chwili naprawdę marzył już tylko o chwili spokoju. I może gdyby tymi marzeniami nie był tak pochłonięty, przejąłby się nagłym pojawieniem się elfa. I może zadałby kilka niewygodnych pytań, gdyby nie był zbyt zajęty łapaniem każdego oddechu.
W pewnym momencie jego nawykły do tego typu tonów słuch wychwycił szybkie rozkazy. Jednak w brew logice nie wydawał ich żaden jego przełożony, ale elf. Elficki mag właśnie rozstawiał w pochodzie Zielony Tymen, Gwardię Arcyksięcia i rębajłów ze Smoczej Kompanii. Aha. To pewnie przez niedotlenienie. Zwidy. Co lepsze, część osób wydawała się posłuszna tym poleceniom. W takim razie i on postanowił to przyjąć. Przycisnął kapelusz, żeby nie spadł zahaczony o jakiś wystający element i wszedł w ciemność.
Zanim jednak udało mu się nacieszyć tym uroczym spacerem musiał się zmusić do biegu. Te podziemia wijem stały i wij się gęsto ścielił. I ta przebieżka prawie zakończyła się rozbitym nosem, kiedy przód wyhamował.
-No tylko mu ku*** nie mówcie, że z przodu też to gówno siedzi! Jeśli tak, to jak Tavar kocham wsadzę mu jego własny ogon w mordę i wyciągnę przez rzyć! - po co zastanawiać się nad sensem gróźb, kiedy jest się już poważnie wkurzonym, na coś, co prawie cię zabiło - Jak z nim skończę, będzie wyglądać jak samnijski obóz po przejeździe wergundzkiej kawalerii! - nagle jakoś odzyskał oddech - W rzyć chędożony bękart koszmarów i stonogi! J** się!
Na wszystkie bolączki najlepszym lekarstwem jest wku**.
 
 
Elidis 
Administrator
Hydra


Skąd: Z ostatniej wioski
Wysłany: 16-02-2015, 22:38   

Elidis spojrzał Powój w oczy. Mowa jego ludu w jej ustach nie miała swojej zwykłej płynności i melodyjności. Wręcz przeciwnie, była trochę szorstka, ale było w niej coś... Coś czego nie dało się określić, coś co nie ma prawa zaistnieć w tonie osoby mówiącej tym jeżykiem od urodzenia. Pewien szacunek dla wypowiadanych słów, który pochodzi z trudu złożenia ich w całość.
Było to coś czego próżno szukać w wymowie jego krajanów, w których ustach był to zwykły język. W ustach Powój nabrał mistycznego wydźwięku. Wydźwięk też był ważny, choć elf nie był do końca pewien jeszcze jego znaczenia w ich odtwarzającej się, jak miał nadzieję, relacji. Wciąż, miał ochotę złapać dłoń uzdrowicielki. Ot, odruch.
- Me ciluva ára - powiedział miękkim, rozmarzonym głosem, "Zobaczymy świt".
Odwrócił się od niej. Z zadowoleniem zobaczył jak wszyscy ruszyli się w myśl jego... sugestii. Zaszokowany wyraz twarzy Nathaniela był bez cenny i elf musiał się powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem. Wiedział co Gwardzista miał na myśli, on też uznawał ten dzień za nader szalony.
Zagłębili się w zimną ciemność. Za nimi rozległ się wizg wija, jednak elf go niemal zignorował, przyspieszając tylko tępa, tak jak ego chcieli ci z tyłu, zresztą nie dziwił się im zbytnio. Po chwili pochód znów stanął i elf zaczął zastanawiać się dlaczego, nim jednak zdążył zapytać dostał swoją odpowiedź i to z nawiązką.
Serce Elidisa lekko podskoczyło gdy z ciemności znów wyłonił się Lothel. Nie dał jednak tego po sobie poznać, tylko cichutko wypuścił powietrze, nabrane by wykrzyczeć jedną z formuł-nagłej-śmierci, jak nazywał zaklęcia, które powinny topić obiekty normalnej gęstości bez większych oporów. Lubił te zaklęcia. Ważniejsze jednak była informacja.
- Ilu, jaskinia, czy korytarz, podchodzimy od przody, czy tyłu? - proste komunikaty, ale o ogromnym znaczeniu.
Czekając w miedzy czasie na odpowiedź dodał :
- Proponuję wejść tam w szyku, ale nie zaczynać od krwawej łaźni, dajmy szanse dyplomacji - przerwał i uśmiechnął się szpetnie. - A jeżeli rozmowy będą szły źle, wrzasnę "w dół!", wy wtedy zamkniecie oczy, a ja oślepię, wtedy szarża. Wergudnowie to nasza żelazna pięść, więc niech prą środkiem. Ylva? Twoi panowie Styryjczykowie są zwinniejsi, niech zaganiają flanki, jeżeli takowe będą. Jeżeli nie proponuję przepuścić ich między Wergundami. Roli magów chyba nie trzeba wspominać - zatrzymał się, zamknął oczy, znów to zrobił, a chrzanić to mają większe problemy, wij z tyłu, ludzie z przodu, rozkazujący elf chyba ujdzie w tłoku. - Tak proponuję, zgłaszam się też na ochotnika do rozmów, jeżeli mogę się polecić - przebiegł spojrzeniem po ich twarzach, wyczekując odpowiedzi.

Jeżeli są jakieś błędy w pisowni elfickiej, to przepraszam, ale się na tym ni w ząb nie wyznaję...
_________________
TO JEST MOJE BAGNO!!
Ostatnio zmieniony przez Elidis 16-02-2015, 22:39, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Powój 
Rozwydrzona


Skąd: Z bajorka
Wysłany: 16-02-2015, 22:54   

Odpowiedziała elfowi uśmiechem, być może była to obietnica, że tym razem postara się utrzymać kontakt. Chociaż jeśli wojna wciąż będzie trwać, któraś ze stron nie uszanuje trójprzymierza… na to nie było szans, listy zbyt często ginęły w szarudze walk.
Zamiast przyjemnego spaceru pomiędzy kamiennymi ścianami skończyło się na szaleńczym biegu, otarciach na ramieniu które co jakiś czas natykało się na wystającą skałę. Zatrzymali się ze szczękiem broni i przekleństw, nie sądziła by ci którzy byli przed nimi nie usłyszeli tego co odstawili. Mieli mało czasu i dziękowała w myślach, że Elidis potrafił w tej sytuacji trzeźwo myśleć. Jedyne co czemu zaoponowała to była jego propozycja by mówił.
- El, jeśli jest wśród nich twoja tulya którą chcesz tak znaleźć to może lepiej by nie dostrzegła Cię od razu. – To było całkiem rozsądne, nie znała powód dal których chciał tak znaleźć elfkę lecz miała wrażenie, że kryło się w tym coś więcej niźli obowiązek. – Możesz ją spłoszyć.
Nie wysunęła jednak propozycji kto inny miałby to zrobić i tak wszystko było kwestią sytuacji w jakiej zaraz się znajdą, nie pozostawało nic innego niż czekać. W tym ścisku też nie nałożyła pocisku na naciągniętą kuszę. Wolała nie strzelić któremuś w swoich w plecy gdyby ktoś wpadł na nią i potrącił ramię. Bełt trzymała zaciśnięty w lewej dłoni gotowa do nałożenia go i wycelowania.
_________________
Uważaj czego sobie życzysz.
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 17-02-2015, 07:00   

- Jeden, 15 metrów od nas, kobieta - wyrecytował nyar w odpowiedzi - Za nim jeszcze kolejne trzydzieści metrów szczeliny, bardzo niskie wyjście, potem szeroka jaskinia, ze światłem. Stamtąd też słychać głosy.
Nie musiał czekać na polecenie Elidisa, ruszył przodem.

Ylva gestem uciszyła dokazującego groźbami Nathaniela, choć nie miała mu bynajmniej za złe tego przypływu animuszu - to był jeden z dosć naturalnych sposobów radzenia sobie ze z lekka przygniatającą sytuacją. Ona w każdym razie tak się czuła - przygnieciona. Wąska przestrzeń, wykrojona przez światło świecy z zasłony ciemności, tej jedynej ciemności, jakiej trudno szukać na powierzchni, ciemności absolutnej, w której nie przydaje się widzenie kątowe ani tak dobrze wyszkolone widzenie konturów... Tu w ogóle wzrok się mało przydawał. Błogosławiła fakt, że nie jest tu sama. Bywała sama w takich miejscach i prowadziło to zawsze gdzieś bardzo blisko granic szaleństwa.
Błogosławiła też fakt, że przed nimi jest niebezpieczeństwo.
Przepchnęła się do przodu między dwójką Wergundów.
- Hm, więc teraz ty rozkazujesz mi - uśmiechnęła się z kpiną na słowa Elidisa i od razu dorzuciła - Nie, nie mam lepszego pomysłu. Właściwie jest całkiem dobry.
Wróciła do tyłu, do swoich, mijając wergundzkich tarczowników z pełną ostrożnością obserwowała ruchy ich rąk w pobliżu rękojeści broni. "Trudno będzie się pozbyć tego nawyku" pomyślała "Ale po co właściwie się pozbywać". Poznała już tę piątkę. Elmeryk, arystokratyczna odmiana pyszałka, ale i śmiały ryzykant, pozbawiony strachu. Roderyk, nieco przygnieciony powierzoną mu funkcją samodzielnego dowódcy, wyszkolony tarczownik. Egbert, starszy, siwiejący, doświadczony wojownik w typie wiecznego sierżanta, nigdy nie tracący humoru. Gotard, wyciszony, wyizolowany nieco, trochę pucułowaty, ale niemożebnie silny człowiek. Ingwar, sądząc po akcencie, Daramończyk, młody, wyrywny, ale nieco wystraszony tym miejscem i tymi realiami. Wszyscy znakomici wojownicy, wyszkoleni, zgrani i skuteczni.
Ylva podziwiała wergudzką skuteczność.
Wróciła do swoich.
Nathaniel był dość przytomny by walczyć w razie konieczności, ale opuchnięte ręce nie czyniły go najsprawniejszym członkiem zespołu.
- Nat, zmień się z Merrenem, proszę, zostań przy Emilii jako ochrona, razem z Erim. Podobnie Adair. Keith, Merren, Convolve - my dwójkami na flanki zaraz po wyjściu z przewężenia, zabezpieczenie terenu, bez ataku.
Szrapnel, Ysgard - wasze zadanie to pilnować, żeby nam coś nie wylazło na plecy....


/ zapraszamy do #24 :) /
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,05 sekundy. Zapytań do SQL: 10