Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Opowiadanie bez tytułu, na motywach epilogu. Cz.1.
Autor Wiadomość
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 15-01-2011, 01:19   Opowiadanie bez tytułu, na motywach epilogu. Cz.1.

Tytułem wstępu:
1. Opowiadanko to zacząłem pisać w październiku, ponieważ nudziło mi się w domu. W zasadzie wracałem do pisania tylko gdy mi się mocno nudziło, bądź, gdy miałem wenę. Dlatego powstawało bardzo długo, a świeża pamięć o wydarzeniach uleciała w siną dal.
2. Fabuła oparta jest jedynie NA MOTYWACH epilogu, proszę nie rozkminiać że coś się nie zgadza, czegoś nie było, bądź było inaczej.
3. Opowiadanie jest o tym, o kim jest, ani mi było w głowie poświęcać dokładnie uwagę uczestnikom epilogu, aby oddać ich takimi, jacy byli w grze. Tak samo nie przywiązywałem wagi do wiernego opisania wyglądu i charakteru postaci, które odgrywaliście. To są moje wizje literackie. Sorry.
4. Nie urażać się, że o kimś jest jedno zdanie, albo nie ma go wcale.
5. Podziękowania dla Indiany za korektę i uwagi merytoryczne. Buziaczki.
6. Życzę przyjemnej lektury i czekam na konstruktywną krytykę.
7. PS, jakby kogoś wkurzał brak wcięć w akapicie to mogę udostępnić pdf-a.




Stuk... stuk... stuk... Odgłos kroków, bębniących po posadzce, potęgowało echo, roznoszące się po zimnym korytarzu. Stuk... stuk... stuk... Palące się w gołych, kamiennych ścianach lichtarze dawały tylko lichą poświatę. Stuk... stuk... Panującą wokół ciszę przerwał przeciągły, nieludzki, wibrujący wrzask. A potem drugi i następny, ochrypły, przeradzający się w wycie. Stuk... stuk... stuk...

* * *

Stuk... stuk... Kroki, dudniące po marmurowej posadzce były miarowe i zdecydowane. Idącym korytarzem komturii głównej Zakonu Początku Świata w Korathii był średniego wzrostu, postawny, długowłosy mężczyzna, odziany w cywilny, skromny strój rycerza zakonu, jednak z przytroczonym długim mieczem o estetycznie wykonanej, inkrustowanej srebrem rękojeści. Sądząc po wyglądzie, mógł mieć nie więcej niż 35 lat. Twarz miał poznaczoną kilkoma bliznami, nosił krótko i starannie przyciętą brodę, zaś jego oczy lśniły lekkim podekscytowaniem. Pogrążony w swoich myślach lekko tylko obrzucał spojrzeniem mijane popiersia dostojników zakonu oraz pozawieszane na ścianach w prostych, drewnianych ramach obrazy, przedstawiające dość sugestywne sceny z „Przepowiedni o końcu świata”. Kiedy zatrzymał się przed zamkniętymi, okutymi żelazem drzwiami, odetchnął głęboko i wszedł bez pukania.
Do komtura Trazymacha Gwiliusza zawsze wchodziło się bez pukania, bowiem nikt nigdy nie wchodził niespodziewany. Tak było i teraz, w niedużej komnacie, której jedynym wyposażeniem było kilkanaście świec, wielkie, dębowe biurko i niezliczone stosy pergaminów, zwojów i luźnych kartek papieru czekał już komtur, wpatrując się w przybysza smutnym spojrzeniem. Wieści po zakonie chodziły, że ów dość już sędziwy człowiek potrafił być dobrym, ciepłym i wyrozumiałym, jak również dowcipnym, jednakże nigdy się nie uśmiechał. Być może było to jedną z cech jego charakteru, być może rodzajem pokuty, czy ślubu, tego jednak nikt nie był w stanie dowieść.
- Miłosierny. – Rzekł rycerz, pochylając się w pełnym szacunku ukłonie.
- Witaj bracie Wernarze. – Odpowiedział komtur. – Rad jestem, że raz jeszcze cię widzę. Słyszałem o waszych dokonaniach na północy. Cieszy mnie, że wampirza zaraza została wyplewiona, a ludzie mogą znów spać bezpiecznie.
- O ile się sami nie zeżrą nawzajem – Uśmiechnął się przybysz. – Nadal trudno jest zaszczepić w nich chęć czynienia sobie nawzajem dobra. Chociaż może ta sprawa z wampirami wzbudziła w nich jakieś więzi.
- Oby, oby. Tymczasem znów wysyłam cię w drogę. Wybacz mi, że nie dostaniesz na razie należnego wypoczynku, ale sam wiesz, że spraw jest bezlik, a nas wciąż mało, choć pomoc coraz częściej jest nam udzielana z różnych stron. Ale przejdźmy do sedna. – komtur zrobił krótką pauzę, jakby w celu ostatecznego zebrania myśli.
– Znasz tegoroczną sprawę owego zaklętego w krysztale katalizatora magii, znalezionego na pograniczu tryntyjskim. Nie muszę ci więc powtarzać historii jego stworzenia, mocy i możliwości. Rzeknę ci natomiast słówko o naszych badaniach nad nim prowadzonych, bo przez dłuższy czas miałeś ważniejsze sprawy i z pewnością nie jesteś na bieżąco. Jak wiesz, otrzymaliśmy kryształ od Olafa Egilsona, tego, który mianował się następcą Elmeryka. Jak wiesz, chcieliśmy go zniszczyć, jak relikt dawnych, splugawionych czasów. Nie wiesz jednak, że jego zniszczenie nie powiodło nam się. Kilkunastu braci, naprawdę tęgich umysłów i wielkiej mocy magów rozpracowywało katalizator dniami i nocami, nie mogąc jednak wniknąć wgłąb jego struktury. Co się okazało, jego moc wykracza poza możliwości zwykłego katalizatora. Dwóch naszych badaczy, kapłan i mag, pracujący najbliżej, rozszyfrowując jego esencję zmarło w straszliwych męczarniach. Siedmiu następnym zmącił umysły tak, że nie są w stanie już normalnie funkcjonować. Powód takiego zachowania był dla nas wielką zagadką dopóki nie przepytaliśmy ponownie jednego z naszych nowych braci, naocznego świadka wydarzeń, związanych z wydobyciem artefaktu. Zdradził nam wiele nowych informacji, które uprzednio nam umknęły.
- Przyjęliśmy zdrajcę? – Rycerz zmarszczył brwi
– Ależ nie obawiaj się. – Spokojnym tonem kontynuował komtur, zdając się nie zważać na to, że tok jego wypowiedzi został nieuprzejmie przerwany. – Nie zdradził żadnego sekretu swej drużyny, a poza tym... Musisz zrozumieć, że jeszcze nie pora, by zaostrzać rygor, nasze fundamenty wciąż jeszcze muszą stwardnieć, zaś ten człowiek odpokutuje za błędy młodości służąc. Podobnie jak ty pokutujesz, nie zapominaj o tym.
Ton głosu starca w przeciągu zdania zaostrzył się niczym brzytwa ze stali Laro. I widać było po wyrazie twarzy Wernara, że został ukłuty boleśnie i głęboko. Przez ułamek sekundy, bo potem twarz rycerza znów wyrażała tylko spokój i oczekiwanie.
- Wybacz, miłosierny. Zgrzeszyłem pychą.
- Zapomnijmy o tym. Wracając do opowieści, w tej chwili jesteśmy przekonani o tym, że książę Olaf miał go przy sobie przechodząc przez Dur-an-Kraigh.
- Nie ! – Wykrzyknął, dodając przy tym paskudne, niezbyt przystojące żyjącemu w celibacie przekleństwo. – Miał go w Korzeniu Gór, na ścieżkach szaleństwa? Zaiste musiał być szalony już zanim się tam dostał!
- Domyślasz się już więc co mogło się przydarzyć i jakie mogą zaistnieć konsekwencje. Katalizator wzmocnił klątwę tego miejsca i przyjął na siebie jego złowrogą moc. A po wydostaniu się na zewnątrz oddziaływał na wszystkich w swym zasięgu... Najbardziej i najdłużej na Olafa, który nadal ma go stale przy sobie i traktuje chyba jako coś w rodzaju talizmanu.
- Jasna cholera – warknął Wernar
- Spokojnie, mój drogi. Twoja w tym głowa, żeby do nas wrócił. W tym momencie jest to największa znana nam skaza, najgroźniejszy kamień, który już nie tyle zachwieje równowagą świata, ale jest w stanie go zniszczyć. Znasz przepowiednie, nie chcemy przedwcześnie orzekać, ale niektórzy z komturów już uznali go za drugi ze znaków nadejścia końca czasów.
- A co na to Wielki Komtur ?
- Miłosierny Rotgar de Vriess jak ci wiadomo od dwóch miesięcy cierpi na niezwykle rzadką chorobę i powierzył tymczasowo część władzy Radzie Komturów. Dopóki nie musimy zdawać się na jego decydujący głos, prowadzimy działania sami. Nie ulega wątpliwości, że dla dobra wszystkich mieszkańców tego świata trzeba pozbyć się tego zła. To, czy nam się to uda zależeć będzie głównie od ciebie, ponieważ wysyłam cię gdzieś, gdzie być może znajdziesz na to sposób.
- Sposób na zlikwidowanie zagrożenia?
- W rzeczy samej. Ale o tym później. Zadanie które ci przedstawiam wydaje się z pozoru łatwe, ale wierz mi, zbyt dużo przeplata się w nim ścieżek losu, a tylko niektóre nie stanowią dla mnie tajemnicy. Istnieje pewna siła, o której wiesz, a która jest nierozłącznie związana z kryształem. Będzie ona dążyć do zdobycia go, a prawdopodobnie nie ona jedna. Jak mówiłem, będziesz w miejscu gdzie krzyżuje się wiele dążeń. Dlatego też nie będziesz sam, ale o tym też będzie później.


***

- Wernarze.
- Tak, miłosierny?
- Czekałem na ciebie.
Komtur Ernst dar Haubrice wyłonił się jak cień zza grubej kolumny, jednej z dwunastu, podpierających strop wielkiej sali. Był to przystojny mężczyzna w sile wieku, odziany w lekką skórznię z wytłaczanymi znakami runicznymi oraz wełniany podróżny płaszcz. Muszę przyznać, że rzadko go widywałem w głównej komturii, zwykle ponoć bywał na dworach możnych tego świata, dbając o dobre imię zakonu, zdobywając liczne kontakty i przyjaźnie. Fakt, było w nim coś budzącego sympatię, miał niewątpliwy dar zjednywania sobie ludzi. Zawsze rzeczowy i taktowny, był niewątpliwie świetnym dyplomatą i chlubą zakonu.
- Musimy porozmawiać – rzekł do mnie – jestem wtajemniczony w twą misję, nie chcę tracić czasu więc zacznę od razu, a w międzyczasie pójdźmy w bardziej ustronne miejsce.
Uśmiechnął się i wyszliśmy z wspólnej sali, w której zwykle zakonnicy wypoczywali i spędzali czas przy kuflu i rozmowach. Komtur poprowadził mnie do jednego z piwnicznych pomieszczeń, gdzie grubość muru wynosiła na oko ze trzy łokcie, zaś drzwi były żelazne i zamykane na solidny skobel. Niegdyś z pewnością owa komnatka miała zgoła inne przeznaczenie, dziś jednak w środku znajdowało się tylko kilkanaście worków z ryżem.
- Więc jak już ci wiadomo wyjeżdżasz do Silberbergu, gdzie spotykać się będzie sam Olaf, domniemany przyszły książę Wergundii, z wysłannikami Eudomara, domniemanego już niedługo ex-księcia Wergundii. Eudomar z oczywistych względów nie może pojawić się tam we własnej osobie, gdyż samo wyjście z pałacu snadnie może przyczynić się do jego gwałtownego i z pewnością niechcianego zwolnienia tronu Imperium – zaśmiał się krótko.
Z dużą dozą pewności, przybędą jeszcze ludzie Leifa, tryntyjskiej żywej legendy i no i bogowie wiedzą kogo tam jeszcze Olaf w swej przemyślności raczył zaprosić na obrady. A radzić będą oczywiście nad tym, kto ma zostać władcą i na jakich warunkach. To, że Eudomar ustąpi, to jest pewne. Ale zważ, że gdyby nie Olaf, pierwszeństwo do tronu miałyby stare rody Wergundii i w pierwszej kolejności ród Mawarot. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Jak wiesz, przyjacielu, stare rody bardzo sprzyjają zakonowi. Jak wiesz, mamy pilną potrzebą rozszerzenia swoich... wpływów. Może ci się nie spodobać to co powiem, ale taki jest wymóg czasów w których żyjemy. Niesiemy posłannictwo, niesiemy ideę i niesiemy czyny, którymi wprowadzamy tę ideę w życie. Nie będę cię oszukiwać bracie, chcemy by na tym brudnym świecie wreszcie zapanował ład, ale nie osiągniemy tego będąc takimi, jakimi chcielibyśmy być w tym ładzie. Pojmujesz o co mi chodzi? Póki brud i grzech na świecie, póty musimy jak ten doppler, który udaje goblina, użyć czasem środków brudnych, za które będziemy się wstydzić i pokutować. Pojąłeś chyba.
Pojąłem. Ale ze słowa na słowo coraz bardziej mi się to nie podobało
– Rzecz w tym, że Olaf był długo narażony na moc katalizatora, a przy tym cholera wie ile czasu upłynie, zanim się z nim ułożymy. Durzo z rodu Mawarot jest naszym serdecznym sojusznikiem i dzięki niemu znowu zajmiemy czołową pozycję w Wergundii. Dlatego postarasz się nie dopuścić do obsadzenia Olafa na tronie.
Komtur zniżył głos i spojrzał mi w oczy tak głęboko, jak gdyby chciał tym spojrzeniem przejrzeć mnie na wylot. Dotarł do mnie dokładnie sens jego słów, przez moment przemknęła przez myśl wątpliwość czy tak przyziemny cel godzi się łączyć z moją zasadniczą misją. Ale tylko przez moment, bo moim zadaniem jest słuchać, poza tym... cholera, jeśli Olaf rzeczywiście został spaczony mocą Korzenia Góry... nie powinien dalej stąpać po tym świecie. Choć akurat wpływ mocy na Olafa nie został zbadany.
- Nie dopuścisz – kontynuował – żeby Olaf ułożył się z Eudomarem. Doprowadzisz do sytuacji, w której choćby tymczasowo będzie rozpatrywana kandydatura Durza z Mawarotów. Daję ci wolną rękę w kwestii sposobu wykonania zadania. Możesz znaleźć sojuszników wśród zaproszonych gości, pamiętaj, że nie wszyscy muszą dać wiarę w istnienie syna Elmeryka, nie wszyscy znają historię kryształu. Będziesz miał pod swoją komendą ludzi do specjalnych zadań, dobraliśmy ich specjalnie pod kątem nietuzinkowych umiejętności oraz jednej cechy, która wydaje się szczególnie użyteczna. Wszyscy znają Olafa i byli uwikłani w historię kryształu. Przezabawne, nie sądzisz? Tyle osób splątanych w wirze wydarzeń. – Komtur odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął szczerym i perlistym śmiechem, nie pasującym za bardzo do kontekstu poprzedniej wypowiedzi.
- Koń już czeka. - Kontynuował nadal uśmiechnięty. – W jukach masz skromny zapas waluty Imperium, która powinna wystarczyć ci na podróż. Zaś, abyś nie musiał się zbytnio kłopotać rygorem wydatków, przyjmij jeszcze ode mnie ten podarek. Gdybyś mnie jeszcze potrzebował przed wyjazdem, będę w swoich komnatach. Powodzenia, bracie. Pokładam w Bogach nadzieje, że po raz kolejny zakon będzie mógł być z ciebie dumny.
To mówiąc, komtur Ernst dar Haubrice odwrócił się na pięcie i wyszedł, pozostawiając mnie w komórce pełnej ryżu z ciężką sakiewką w ręce i mętlikiem w myślach.

***

„No kurwa pięknie”, sarkałem sobie w duchu. „Elfi skrytobójca, elfia złodziejka i nekromanta w ciele kobiety. To mi ferajna! Dobrana pod kątem umiejętności, psiamać. Wystarczyło mi ich pokazać, w mig sam bym zrozumiał na czym polega moje zadanie. Toż to jakaś herezja i ponury sarkazm, żebym ja, krzewiciel moralności, oddany sługa zakonu zadawał się z taką hołotą. Gdyby niegodziwości tej trójki były jak kamienie, zapewne można by z nich postawić niemały gmach. I jeszcze wybrukować trakt do niego. I jakieś pomniki może jeszcze dookoła. Najlepiej pomnik rycerza Zakonu Początku Świata, który w imię równowagi oraz nowego początku zadawał się z szumowinami i marnie skończył razem z nimi. Ech, rozumiem, że niewielu jest jeszcze prawdziwie dobrych na tym świecie, ale mogliby mi znaleźć chociaż kogoś, kto nie zasłużył swoim postępowaniem na szafot. Ciekawe co wielki komtur na to. A, pal licho wielkiego komtura, on znacznie złagodził politykę zakonu, co na to jego zacny poprzednik! Ani chybi, gdyby się dowiedział, uznałby mnie za godnego tego towarzystwa. No, ale nie ma co gderać na kilof, gdy sam walnąłeś nim w stempel, jak mawiają krasnoludy. Dostałem do ręki narzędzia, więc posłużą mi najlepiej jak będę umiał ich wykorzystać. A może faktycznie ich przywary nie są tak ważne, kiedy w grę wchodzi równowaga świata i jego dalsze losy. Powinienem pokładać więcej wiary w mądrość moich zwierzchników.
- Więc – Wyseplenił, ogryzając kość Onfis in’Tebri, skrytobójca z mej zacnej kompanii. – Może nam w końcu powiesz jaki mamy plan, Wernarze, jeśli już mamy się tak do ciebie zwracać.
Siedzieliśmy w przyznanej nam byłej tymczasowej kwaterze zakonu, w okolicach Silberbergu. W ramach odbudowywania struktur mieszkało tu jeszcze niedawno kilku naszych, oddelegowanych by pomagać ludności i przywracać równowagę. Misja odniosła najwyraźniej prędki sukces, gdyż obecnie działa już całkiem porządna komandoria w jednej z większych mieścin okolicy. Owa tymczasowa kwatera to nic innego jak stara, trochę już zrujnowana goblińska lub nawet krasnoludzka budowla, zbudowana z ciosanego kamienia, z niskimi stropami i wąskimi oknami, które jednakże zostały powiększone, by w środku mogły przebywać osoby mniej przystosowane do ciemności. Po moich braciach zostały jeno legowiska i palenisko, wszelki sprzęt, łącznie z ławami został prawdopodobnie wyniesiony. Ale ja i moi towarzysze byliśmy nawykli do niewygód i błogosławiliśmy solidarnie dany nam dach nad głową i ciepło ogniska.
W istocie nie miałem jeszcze planu. Za dużo było zmiennych, każdy plan mógł nagle wziąć w łeb z powodu niezależnego czynnika.
- Bądź spokojny Onfisie. – Odparłem. – Nie mogę wam zdradzić za dużo szczegółów na początek, wszystkiego dowiecie się w swoim czasie. Na razie szykujmy się do wzięcia udziału w negocjacjach między Olafem Egilsonem, a księciem Eudomarem.
- Och. Nie wiedziałem, ze jesteśmy zaproszeni na oficjalne negocjacje. – Wtrącił Varthanis, co do którego nie mogłem się pozbyć mieszanych uczuć. Rozdźwięk, pomiędzy delikatnym kobiecym ciałem, a szorstkim, oschłym sposobem bycia i ponadprzeciętną inteligencją budził we mnie niepokój. Był bez wątpienia mężczyzną, w dodatku pewnie kilkukrotnie starszym ode mnie, a jego motywacje pozostawały dla mnie nieodgadnione. Z pewnością byłby trudnym przeciwnikiem, gdyby przyszło mu do głowy zdradzić.
- Nie jesteśmy. – Wycedziłem. – I to jest zniewagą dla Zakonu. Jesteśmy na ziemiach Tryntu zbyt znaczną siłą, żeby nas tak lekceważyć. Pomagaliśmy wielokrotnie zarówno władcom Tryntu jak i Wergundii, częstokroć łagodząc konflikty i zapobiegając rozlewowi krwi. A Olaf chce teraz rozdać karty po cichu, zapominając, że jego pozycja wciąż jest jednak dość słaba, a byłaby jeszcze słabsza gdyby nie pomoc jarla Leifa Einarsona, który jest naszym serdecznym przyjacielem. Cóż, jeśli myślą, że przymkniemy oko na negocjacje mające zaważyć między innymi o naszym losie, są w poważnym błędzie, co im uświadomimy. Na początek rozmówimy się z Olafem, uświadamiając mu pewne fakty.
- W razie czego, mam w zanadrzu trochę trucizn. – Wyszczerzył się elf.
- Nigdy nie zawadzi je mieć. Aczkolwiek jeśli będzie można tu zadziałać dyplomacją, nie będą potrzebne.

***

Stary las o tej porze roku był ciemny i niegościnny. Ciemny gąszcz zdawał się wyciągać lepkie macki w stronę każdego, kto ważył się naruszyć jego spokój. Silny, gwiżdżący wicher poruszał koronami drzew i zagłuszał jakiekolwiek oznaki bytności istot żywych. Czworo wędrowców maszerowało w pośpiechu wąską, niewidoczną dla ludzkiego oka ścieżką. Na czele szła Enid aep Enye, niewysoka elfka, czujnie przepatrując i badając ścieżkę oraz okolice. Odziana była w lekką, dość sfatygowaną skórzaną zbroję oraz grube, stalowe, czernione karwasze. Przy boku zwisała jej schowana w pochwie krótka, zakrzywiona szabla o szerokim ostrzu, ulubiona broń czarnych elfów. Enid nie musiała zbytnio wytężać wzroku, pochodziła z Laro. Jej powiększone źrenice wychwytywały każdy ruch zarośli, a długie nawet jak na elfkę uszy gotowe były wyłowić z leśnej symfonii dźwięków te nienaturalne, wywołane przez człowieka.
Za nią podążała reszta. Szepczący modlitwy Wernar w nitowanej kolczudze, na którą narzucił surkot z wyszytymi zakonnymi insygniami, Onfis, nerwowo rozglądający się na boki, ściskający w dłoniach dwa krótkie, zakrzywione ostrza oraz Varthanis, którego kobiece lico nie wyrażało żadnych uczuć.
- Daleko jeszcze, Varthanisie? – Spytała Enid, zatrzymawszy się.
- Niedaleko. Emanacja katalizatora jest coraz silniejsza, jestem pewien, że znajduje się tam, lecz oprócz niego wyczuwam ktoś jeszcze. Na wasz użytek posłużę się metaforą. Wyobraźcie sobie dwa odmienne, acz równie silne zapachy, które łączą się i wspólnie wzmacniają. Jeden z nich to z pewnością nasz artefakt, drugi – nie wiem, prawdopodobnie jakiś mag, bo tylko on mógłby aktywować katalizator. Jedno mogę powiedzieć, nie jest to dyletant w swoim fachu. Więc, nasz świątobliwy zwierzchniku, radź nam co mamy czynić. – Zwrócił się do Wernara, splatając ręce.
- Naszym pierwszym celem jest zdobycie tego kryształu. Więc cokolwiek się zdarzy, musi on być w naszych rękach.
- Pozwolę sobie ci przypomnieć – Przerwał nekromanta. – Lepiej jednak nie traktować tego stwierdzenia dosłownie, dotykać go gołymi rękami może tylko dziedzic jego stwórcy. Nawiasem mówiąc, ciekawym, co go przyniosło w te okolice, skądinąd nam znajome.
- Idziemy na Lisiankę. – Odezwała się Enid.
- W rzeczy samej. Miejsca, gdzie już raz przy użyciu katalizatora próbowano odprawić rytuał i obudzić smoka. Zachodzą niepokojące mnie korelacje.
- To znaczy, że będziemy tam walczyć z jaszczuroludźmi? – spytał Onfis, wpatrując się w maga szeroko otwartymi oczami.
- Nie można wykluczyć niczego, choć byłoby to dziwne i oznaczało, że męczyliśmy się nadaremnie ze zniszczeniem ich.
- Dobrze, przejdźmy do rzeczy. – Przerwał Wernar niecierpliwie. – Mam ze sobą drewnianą szkatułkę, jeśli uda się umieścić tam kryształ nie dotykawszy go, będzie można go bezpiecznie nosić. Nie wiemy co zastaniemy po dojściu na miejsce, więc ty nekromanto będziesz musiał nas informować o wszystkim, co wyda ci się istotne. Naszą domeną jest szybkość nóg i szybkość ostrzy, więc jeśli dasz nam magiczne wsparcie na tyle, byśmy mogli doskoczyć do przeciwnika – kimkolwiek by on nie był – stal załatwi sprawę. Sygnał ataku daję ja, gdyby zrobiło się krucho ktokolwiek z nas musi wynieść kryształ. Jedna osoba musi pozostać żywa i dostarczyć go do komandorii zakonu w Munsterburgu. Tam zostanie ona nagrodzona zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. I jeszcze jedno. Varthanis, nie waż się bezcześcić ciał zmarłych. Znam doskonale powody, dla których zmarli byliby ci przydatni, ale na wielką Toledę, nie będę w stanie odpuścić ci tak wielkiej zbrodni przeciw równowadze i będę musiał cię zabić.
- Będzie jak zechcesz, rycerzu. Zdajesz sobie sprawę, że sam sobie utrudniasz wykonanie arcyważnego zadania, lecz jeśli wolisz być prawym, miast skutecznym, twoja wola zostanie spełniona.

***

Nienaturalna, złocista poświata nasilała się wraz ze zbliżaniem się do szczytu góry, zwanej przez tubylców Lisianką. Zostałaby nazwana zgoła inaczej, gdyby ktoś pamiętał, że w istocie w tym miejscu wieki temu spadł Okanogan, przyczyna tak zwanej Smoczej Wojny. Zbyt trudny do zabicia, został zmieniony w skałę, a spoczywać miał dopóty, dopóki nie znajdzie się mag zdolny do ostatecznego zgładzenia go. Tym magiem miał być potomek Vennara, tego, który doprowadził do petryfikacji smoka. Wierzył, że jego krew jest na tyle potężna, że w którymś z następnych pokoleń zrodzi się osoba mająca odpowiednią moc. Aby jej pomóc stworzył Smoczy Kryształ, ogromnie potężny katalizator zaklęć, a zabezpieczył go tak, że zabije on każdą osobę, która go dotknie, za wyjątkiem takiej, w której płynie krew jego rodu.
Dziwny blask wydawał się być na tyle silny, żeby rozświetlić mrok nocy, ale gdy Wernar patrzył pod nogi wciąż widział tylko ciemność. Jego ciało było spięte, za to umysł czysty i napełniony wiarą. Nie był kapłanem, lecz służył dość długo, by nauczyć się kilku silnych modlitw dziękczynnych i błagalnych, które pozwalały skupić na sobie łaskawe spojrzenie Pani, potrafiące dodać sił i uchronić przed niebezpieczeństwem. Miał nadzieję, że i tym razem aura Toledy mu pomoże, a jeśli nie ona to magiczna zasłona, którą roztoczył naokoło Varthanis, twierdząc, że może pomóc. Zaklęcie, które wypowiedział starzec ustami młodej kobiety brzmiało tak plugawie i bluźnierczo zarazem, że zjeżyło włosy na karku wszystkim obecnym. Kolejny raz rycerz Zakonu Początku Świata spojrzał na nekromantę z odrazą i powątpiewaniem, czy jego obecność nie jest obrazą w oczach Bogów i czy nie sprowadzi na nich nieszczęścia. Lecz nie było czasu na rozważania. Czas płynął, a już nawet elfy zaczęły zwracać uwagę na powietrze, naładowane silną magią, nie zwiastującą niczego dobrego. Pochód przyśpieszył, a Wernar klął, zostając w tyle jako ten, który nie miał daru dobrego widzenia w ciemnościach oraz umiejętności poruszania się w lesie szybko i cicho, niczym wampir ruszający na żer. W istocie, Enid i Onfis nie mieli z tym problemu, przemykali cicho i czujnie, przeskakując przez wykroty, omijając zmurszałe pnie i niskie konary. Varthanis również szedł szybkim, zdecydowanym krokiem, choć wydawać się mogło, że to pnie i konary same ustępowały mu miejsca. Wernar klął.
Najeżona ostrymi jak kolce skałami wąska grań wznosiła się. Wokół rosły niewysokie sosny, wszystko zaś skąpane było w złocistożółtym, nienaturalnym świetle.
- Musimy biec! – Zakrzyknął nekromanta. – Tam się coś zaczęło!
Ruszyli natychmiast biegiem, przeskakując nad przeszkodami. Na przedzie Onfis, ramię w ramię z Enid, której długi warkocz podskakiwał w rytm długich, sarnich susów. Ich wielkie elfie oczy lśniły z podekscytowania, jakim napawała nieunikniona bitka z nieznanym przeciwnikiem. Za nimi Varthanis w swej łopoczącej, kruczoczarnej szacie i na końcu Wernar, starający się dotrzymać im kroku. Biegli w milczeniu, szaleńczym pędem, zgubiwszy dawno wąską, wznoszącą się ścieżkę, teraz kierowali się prosto do źródła blasku, a będąc coraz bliżej mogli usłyszeć płynącą stamtąd wibrującą melodię, śpiewaną niskim kobiecym głosem.
Wypadli z objęć drzew wprost na łysy szczyt, gdzie znajdowały się tylko dwie osoby. W samym środku usypanego z białego proszku kręgu, na którego obwodzie paliły się świece klęczał młody mężczyzna, ubrany w wojskową koszulę i kilt w rodowych barwach, który zaadaptowany od krasnoludów modny bywał jedynie wśród tryntyjskiej pogranicznej szlachty. Jego ramiona były rozkrzyżowane, jak gdyby był trzymany na niewidzialnych więzach, a na okolonej lekkim zarostem twarzy malował mu się przejmujący ból.
„Olaf” – przemknęło przez myśl zarówno obojgu elfom, jak i nekromancie, którzy znali go dobrze, bo zetknęli się z nim już wcześniej w wergundzkim obozie jenieckim.
Na zewnątrz kręgu stała kobieta w obcym stroju. Ją również poznali. Lirion. Długie włosy z pozaplatanym mnóstwem warkoczyków. Lekka, skórzana kamizela. Bardzo szeroki pas z mnóstwem kieszonek i uchwytów. Do pasa przymocowane małe sakiewki, czerwona figurka smoka i niezwykle piękny sztylet w srebrnej pochwie. Przybyszka z północy, wróg. Smoczy jeździec, który nie umarł, gdyż smok z nim połączony wciąż żył. A ona dążyła tylko do tego, by złamać prastare zaklęcie. Po to potrzebny jej był kryształ. A ów leżał na postumencie, tuż obok Olafa i emanował potężną magiczną energią, widzialną jako światło rozjaśniające mrok nocy. Powietrze wokół zdawało się być naelektryzowane, zaś nie słychać było nic oprócz ciszy. I śpiewu. Wysokiego, wibrującego, zdającego się być jakby tęsknym, ale zarazem potężnym i dominującym.
Światło kryształu wystrzeliło promieniami, oślepiającymi jak milion słońc. Potem wybuchł ogłuszający huk, który rozszedł się zwielokrotnionym echem po okolicznych dolinach. Miejsce, gdzie klęczał Olaf rozdarło się niczym utkany z mroku worek. Potężna fala energii rzuciła na ziemię Wernara i jego towarzyszy. Wszyscy zdali sobie sprawę z jednej rzeczy. Nie zdążyli.
Promienie dobywające się z katalizatora zamknęły się w nim i na powrót stał się tylko oszlifowanym kryształem z inkluzją widmowego smoka. Na powrót zapanowała ciemność, rozjaśniana lekko przez świece i delikatne światło księżyca. Powiew zimnego wiatru owiał dwie stojące postaci. Twarz Lirion pobladła, pięści się zacisnęły. Wytrzeszczonymi z zaskoczenia i strachu oczami spoglądała na mężczyznę, stojącego przed nią. A ów, potężnie zbudowany, bardzo wysoki blondyn zdawał się być jeszcze bardziej zdumiony sytuacją niż ona. Z niedowierzaniem spoglądał na wnętrza swoich dłoni, zginając i prostując palce. A potem podniósł głowę i ich spojrzenia spotkały się. Poznała go od razu, on ją dopiero po krótkiej, jak muśnięcie skrzydeł motyla chwili. Miała nadzieję, że jej nie poznał, dopóki nie dostrzegła błysku w jego oku. I w tej chwili posłała w niego śmierć. Szybki gest dłonią oraz trzy krótkie, melodyjne słowa, mające spopielić mu mózg. Okiem swej jaźni spostrzegła wąską wiązkę trzech splątanych promieni, która pomknęła w jego stronę. Ale miała za sobą wyczerpujący rytuał, nie miała zbyt wiele sił. Zaklęcie wniknęło w delikatną strukturę aury otaczającej mężczyznę z wyraźnym trudem, godząc w niego z mocą nie mogącą uczynić mu krzywdy. Jednakże zachwiało nim i zmusiło do przyklęknięcia. Wykorzystała to i rzuciła sztylet. Perfekcyjnie wyważony, wykuty przez mistrzów północy cichy zabójca. Z tej odległości nie mogła chybić. I nie chybiła. Ale przeciwnik odbił sztylet dłonią. Był szybki. I wyglądał na wkurzonego. Tym razem wiązka kolorowych promieni napotkała jego szybką replikę. Wokół na powrót rozbłysło i huknęło. Ona odskoczyła w bok, przeturlała się, próbując zyskać na czasie i skupić się na skuteczniejszym zaklęciu. On stanął wyprostowany z rozłożonymi ramionami, chłonąc energię z wiatru, ziemi i wszystkiego wokół. Powietrze wokół niego zgęstniało. Wtem w jego stronę poleciały zewsząd kamienie i głazy, wiedzione wolą Smoczej Pani. Zmuszony był uchylić się i odbiec parę kroków, a w ślad za nim śmignęła jaskrawozielona błyskawica. Wycelowana prosto w serce, o centymetry chybiła celu dzięki kilku szybko rzuconym słowom. Musnęła mu tylko bok, zwęglając skórę, czego nawet nie miał czasu poczuć, bo po jednej błyskawicy nadlatywały kolejne. Magini z północy stała z obłędem w oczach, gestykulując, a śpiewne inkantacje zlewały się w jedną melodię, zagłuszaną hukiem chybiających błyskawic, które roztrzaskiwały skały i obalały drzewa. Przybysz był w opałach, unikał pocisków jak tylko mógł, to odskakując, to odbijając je szybkimi zaklęciami.
Wernar i jego kompania starali się odczołgać jak najdalej miejsc, gdzie padały, modląc się, żeby nie ucierpieć od żadnego zabłąkanego pioruna.
Mag był cierpliwy i skupiony. Unikając piorunów starał się jednocześnie usnuć swoje zaklęcie, mające zaskoczyć przeciwniczkę i zmusić do poddania. Problemem było to, że miał mało sił i bardzo, bardzo dawno nie posługiwał się magią, więc wyszedł trochę z wprawy. Ale z każdą sekundą coraz łatwiej przychodziło mu unikanie kolejnych serii, a z czasem potrafił już jednocześnie ukradkiem kraść z nich część ich magicznej energii. Odskakując i klucząc starał się przybliżyć do wściekle miotającej zaklęcie za zaklęciem Lirion Chciał być bliżej i wejrzeć w jej aurę, lecz ona domyśliła się tego i otoczyła go gęstą, czarną mgłą, zmuszając go do zmiany zaklęcia obronnego, dzięki czemu zyskała na czasie i oddaliła się na stosowną odległość. Mag szybko zwalczył mroczną zasłonę, w samą porę, by zobaczyć lecąca w jego stronę kulę ognia. I już miał ją odbić, tak jak radził sobie z błyskawicami, kiedy uwagę jego zwróciło delikatne mrowienie z tyłu głowy. Bez odwracania się wiedział, że w kierunku jego pleców leci jej lustrzane odbicie, które miało ugodzić w niego w momencie odbijania tamtej. Nie był w stanie odbić dwóch naraz. Dlatego nie zrobił nic, oprócz zagęszczenia swej aury i otoczenia się nią, jak twardą skorupą.
Niewyobrażalna moc wniknęła w niego, zamieniając krew w płynny ogień, który uderzył mu do głowy niczym młot. Wszystko wokół nabrało koloru czerwieni, łącznie z myślami i emocjami, cały świat spłynął żarem, a z nim wspomnienia i nadzieje. Wiedział, że jeszcze chwila i podda się, pozwalając mu się strawić, dlatego ostatnie co zrobił to wyrzucenie go z siebie, rozpaczliwym wysiłkiem woli. Pozwolił by cały płomień, który go wypełnił spłynął w kierunku jego dłoni, po czym ukształtował go w widzialną postać i pchnął z całych sił. Na koniec padł nieprzytomny i bez sił.
Nie miała czasu na reakcję. Nie miała czasu nawet na zdziwienie. Płynny ogień wypełnił jej żyły i eksplodował żarem, pożerając ciało i duszę.

***

- Uważajcie na cholerny krąg! Jeszcze go nie wygasiłem!
Czekałem cierpliwie, aż nekromanta skończy wygaszanie, przyglądając się zmianom, jakie zaszły w okolicy. Tu i ówdzie pojawiły się kratery, kilkanaście sosen zmieniło się w olbrzymie pochodnie, ogień jednak nie rozprzestrzeniał się, zdawał się nawet nie mieć ochoty na powolne spopielanie drzew, które ogarnął. Czuć jeszcze było naokoło coś, co powodowało elektryzowanie się włosów i suchość w gardle. Czułem się dziwnie. Bez mojego udziału rozegrały się tu wydarzenia, które nie do końca pojąłem. Nie było już Olafa. Został po nim tylko kraciasty kilt i koszula. A obok nich kryształ z inkluzją smoka, ten, po którego przyszedłem, by nie pozwolić mu na dalsze działanie. Przypomniałem sobie o instrukcjach, które dostałem od Ernsta dar Haubrice. Nie wyglądało mi na to, żeby jutrzejsze negocjacje mogły się odbyć w obecności następcy tronu... Wtem, wciąż rozglądając się, dostrzegłem trzy migoczące punkty w oddali.
- Onfis, na co ci to wygląda?
- To pochodnie. – Odpowiedział elf, wytężając wzrok. – Widzę minimum pięć osób, wygląda na to, że zmierzają wprost ku nam.
- Szlag. W takim razie szybko. Ja zabieram kryształ. Zapamiętajcie gdzie go ukryję, w razie zadymy ktoś musi go wynieść niepostrzeżenie i przenieść do bezpiecznego miejsca. Teraz otaczamy teren i czekamy. Zobaczymy kogo zaś licho niesie.
Szybko wszedłem w krąg i za pomocą patyka zgarnąłem kryształ do niepozornej drewnianej skrzyneczki wzmocnionej runami ochronnymi. Zbiegłem ze skalistej grani w głębszy las i ukryłem ją pod charakterystycznym zwalonym pniem. Po czym wróciłem na górę i padłem na ziemię obok Onfisa. Nurtowało mnie najście, ale miałem przeczucie, że wiem kim są osobnicy idący tu z pochodniami.
Nie musieliśmy długo czekać. Parę minut później wyłonili się ostrożnie oświetlając cały teren. Dziewięć osób, większość uzbrojona. Ich zdziwione miny dawały do zrozumienia, że nie spodziewali się tego co tu ujrzeli. Czułem niecierpliwe wyczekiwanie Onfisa, jednak za wszelką cenę nie mogłem dopuścić do niepotrzebnego rozlewu krwi. Postanowiłem najpierw dowiedzieć się o nich jak najwięcej, używając zdolności, której nauczyłem się przez lata posługi w zakonie, a zwałem ją roboczo „tupet jak taran”.
Wstałem, szybko wyłoniłem się z cienia i zawołałem najbardziej pewnym i władczym głosem, na jaki było mnie stać.
- Ani kroku dalej. Kim jesteście i czego tutaj szukacie? Uprzedzam, celuje w was dwudziestu łuczników, więc upraszam o rozwagę.
- A kim ty jesteś? – Padło niezbyt inteligentnie zadane pytanie po dłuższej chwili milczenia, wypełnionej spłoszonymi spojrzeniami. Te spojrzenia dały mi pewność, że uderzyłem w dobrą nutę.
- Jestem Wernar z Danbergu, rycerz pierwszego stopnia Zakonu Początku Świata – powiedziałem i po ich minach wniosłem, że nie oczekiwali dostać odpowiedzi, a tym bardziej nie spodziewali się tutaj spotkać kogoś tak znacznego i nie bardzo wiedzieli co z tym zrobić. – Powtarzam pytanie, kim jesteście i czego tutaj szukacie?
- Nazywam się Frida Geisslig. – Zabrała głos niskiego wzrostu uzbrojona kobieta, sądząc po stroju arystokratka, wystąpiwszy z szeregu. – Jesteśmy... poselstwem, które przybyło na obrady. Przybyliśmy tu z karczmy, nieopodal.
Przemówiła z większą już pewnością w głosie, sądząc pewnie, że autorytet posła wpłynie jakoś na mnie. Zaiste, potwierdziły się więc moje podejrzenia, pozostało więc ustalić jak wiele wiedzą o tym, co się tu działo.
- Co sprowadza tutaj ciebie i twoje poselstwo Frido Geisslig, o tak późnej porze?
- Usłyszeliśmy niepokojące odgłosy – odpowiedziała bez zastanowienia. – Huki i grzmoty więc przyszliśmy sprawdzić co się dzieje.
- Ha ha ha ! - Zaśmiałem się serdecznie. – Co ty na to Onfisie? – Rzuciłem w stronę elfa, który pojawił się obok mnie. – Usłyszeli grzmoty i przybyli tu niecałe dziesięć minut po ich ustąpieniu! Musieli chyba przefrunąć ponad koronami drzew, by tak szybko się tu dostać z karczmy pod Silberbergiem. Albo muszą mieć nas za idiotów – dodałem, obniżając ton głosu.
- No więc... ale najpierw chcielibyśmy się dowiedzieć co tu się stało.
- Ależ oczywiście, powiem wam. Przed chwilą dwoje magów zrobiło tutaj krasnoludzką jesień pogranicza. Proszę teraz uprzejmie, byście raczyli odpowiedzieć na moje pytanie zgodnie z prawda, bo zaczynam się niecierpliwić i zaraz dam rozkaz moim ludziom, by was stąd przepędzili.
- Telamont, no mów. – Usłyszałem głosy z tłumu.
- No dobrze.
Tym razem wystąpił rosły mężczyzna w czerwonej, haftowanej tunice, wyraźnie zażenowany sytuacją, w której się znalazł.
- Więc. Służyłem księciu Olafowi Egilsonowi, następcy tronu Wergundii. Miałem za zadanie... chronić go. Jestem psionikiem. Miałem z księciem nieustanną telepatyczną więź... która kilka dni temu przerwana... Więc kiedy to się stało, wyruszyliśmy natychmiast szukać go w miejscu, gdzie hmm... przerwała się nić, jeśli mogę to tak określić. Więc... może widziałeś tu kogoś jeszcze oprócz tych magów?
- Świetnych sobie ludzi dobiera ten wasz książę. – Pozwoliłem sobie zironizować. – Niestety muszę was zmartwić. Poznajecie te ubrania?
- Książę! - Frida Geisslig pierwsza dopadła do rozrzuconych książęcych ubrań. – Co tu się stało?
Już miałem odpowiedzieć, kiedy poczułem, że nie mogę otworzyć ust, co więcej, cale ciało odmawia mi posłuszeństwa, kolana się uginają i ląduję na ziemi z wytrzeszczonymi oczami. Kątem oka spostrzegłem, że ze stojącym obok Onfisem stało się to samo. Jak mogłem zapomnieć o cholernym magu, który od zakończenia walki leżał nieprzytomny.
Wokół mnie zrobiło się małe zamieszanie, lecz nie mogłem obrócić głowy, by dojrzeć co się dzieje. Na szczęście nie minęła minuta i paraliż mięśni puścił, mogłem wstać, by nadziać się na ... własny miecz, wycelowany we mnie przez ciemnowłosego, śniadego wojownika, wyglądającego mi na przybysza z Samnii. Obok mnie stanęła Enid z gotowym do cięcia zakrzywionym ostrzem szabli. Onfis również stracił swój oręż, ale okazało się, że miał gdzieś ukryty króciutki sztylet. Pojawił się również Varthanis, stojący na uboczu i obserwujący zajście z miną pełną pogardy.
- Co zrobiłeś Olafowi? – Wykrzyknął do mnie ktoś z gromady.
- Głupcy. – Próbowałem zachować spokój, choć zbierał się we mnie gniew, zwłaszcza za zabranie mojego poświęconego miecza, z którym byłem bardzo związany. – Spytajcie lepiej tego człowieka, który nas sparaliżował. I lepiej trzymajcie mu ostrze na gardle, bo gotów wam wszystkim zrobić to co tamtej kobiecie. A teraz chcę mój miecz i to natychmiast.
Stojący naprzeciwko mnie i grożący mi stalą znów zrobili parę głupich min, po czym człowiek o wyglądzie Samnijczyka oddal mi miecz i trzeba przyznać, że zrobił to z szacunkiem, czym zyskał moją sympatię.
Faktycznie, zainteresowanie przybyłych skupiło się na półprzytomnym z wyczerpania magu. Skorzystałem z okazji i posłałem Enid, by przeszukała pole walki, ze szczególnym uwzględnieniem miejsca gdzie Smocza Pani zamieniła się w słup ognia. Jak się później okazało, nie pozostało po niej nic oprócz kupki popiołu i owej smoczej figurki, którą nosiła zawieszoną przy pasku i nie miała ona żadnych widocznych śladów uszkodzeń. Stwierdziłem, ze nie muszę informować o znalezisku nikogo oprócz naszej czwórki.
Mag został ocucony, siedział teraz na gołej skale, a w jego gardło mierzyły cztery ostrza. Zważywszy na to, czego niedawno byłem świadkiem, nie byłem pewny czy w ogóle stanowią dla niego jakiekolwiek zagrożenie. Jednakże zachowywał całkowity spokój, widać nie tylko my chcieliśmy się od niego czegoś dowiedzieć, ale również on sam miał wiele pytań do nas.
- Zwę się Vennar. – Mówił z dziwnym akcentem, zalatującym trochę mową elfów. - I nie wiem, zaprawdę jak to się stało, że tu jestem.

***

- Vennar. Dziwne podobieństwo do twojego imienia. Śmieszny bywa los. – Wesoło zagaił Onfis.
Wyczerpani, acz zadowoleni z przebiegu owej długiej nocy wygrzewali się w cieple paleniska w swoim schronieniu, mogąc się w końcu posilić. Strawa była prosta, żołnierska. Gotowany w kociołku rosół z upolowanego wcześniej królika i po kilka kawałków twardego, suchego jak wiór suszonego mięsa na głowę. Jedli powoli i z namaszczeniem, żując dokładnie każdy kęs.
- Ano. – Mruknął Wernar, zatopiony w swych myślach. – Przez przypadek pozbyliśmy się jednego wroga, za to zyskaliśmy nowego, dużo silniejszego. Iście śmieszny los.
- No, ale Vennar na razie nie wie, że gwizdnęliśmy mu jego kryształ sprzed nosa, prawda? – Enid oderwała się na chwilę od miski z parującym króliczym naparem.
- Prawda, ale skąd mamy wiedzieć, kiedy się dowie? Mieliśmy szczęście, że był wyczerpany i nie kojarzył faktów, ale gdy wypocznie po nocy i porozmawia z tamtymi ludźmi z karczmy to może w końcu stwierdzić, ze niepotrzebnie pozwolili nam odejść.
- Właściwie to my im pozwoliliśmy – zaśmiał się Onfis. – Bardzo wiarygodnie kłóciłeś się o to, z kim ma odejść Vennar, wszyscy teraz wierzą, że są doskonałymi dyplomatami, bo udało im się ciebie urobić. A tymczasem byłaby to ostatnia rzecz, której byśmy chcieli. Chociaż, w sumie, dlaczegośmy go nie zabili, kiedy była okazja? Był bez sił, pozbylibyśmy się problemu.
- Myślałem o tym, Onfisie. Ale on może nam być przydatny, pamiętasz jak wspomniał o ukrytej komnacie w swoim domostwie i o magicznych zabezpieczeniach. Kryształ mamy, ale skoro wraz z nim stworzył formuły pozwalające go zniszczyć, to nie możemy tracić szansy na zdobycie ich.
- Stara szkoła magii, dziś tak się już nie robi. – Wtrącił się Varthanis. – Kiedyś magowie mieli bzika na punkcie spisywania swoich zaklęć, szczegółowym rozpisywaniu esencji i energii, używanych do tworzenia artefaktów. Kto z magów teraz zawracałby sobie tym głowę.
- Aż mi się nie chce wierzyć, że żył tysiące lat temu i tak po prostu przeniósł się tutaj. – Rzekła Enid z przejęciem.
- Technicznie rzecz biorąc, to nie tak. Vennar przed wiekami użył Sztuki, by nie umrzeć, lecz przenieść się poza czas i poza przestrzeń. Nikt nie wie jak wyglądało miejsce, do którego się dostał, jeśli w ogóle miało wygląd, nie mam pojęcie też jak płynął dla niego czas. Ale fakt, że rytuał Lirion sprowadził go tu, potwierdza twoją tezę, Wernarze, o tym jak potężnym i niebezpiecznym przedmiotem jest katalizator. Oraz to, że los bywa bardzo zabawny. Daleki przodek Olafa z Wolsungów pojawia się nagle jak królik z gaci ulicznego sztukmistrza, a sam Olaf rozpływa się jak poranny sen pijanego Fiordyjczyka. Historia godna przedstawienia w ofirskim teatrum.
- Nie bardzo mi jest do śmiechu. Chociaż zniknięcie Olafa jest mi oczywiście na rękę, to tak naprawdę nikt nie ma pojęcia gdzie się podział i najważniejsze czy uznać go za martwego, czy pojawi się jeszcze wśród nas, wprowadzając znowu chaos.
- No cóż, znając niestabilność kryształu wszystko jest możliwe. Portal mógł go na przykład wypluć w lesie w Aenthil, albo do beczki śledzi w Talsoi. Nie wiemy.
- W każdym razie jest w naszych rękach i nie zamierzam go z nich wypuszczać. Rano idziemy do ruin Białego Domku, gdzie Vennar mieszkał. Tak teraz zwane jest to miejsce, które kiedyś było przybudówką do Twierdzy. Liczę tutaj na ciebie i twoją sztukę. Wspominał coś o pułapkach.
- Ach, część już na pewno nie działa, nic nie jest wieczne. Część na pewno została uruchomiona przez rozlicznych poszukiwaczy skarbów i kłopotów. Poradzimy sobie. Elfy pójdą przodem.
- No chyba ci się coś pomieszało w tym durnym łbie! – Wykrzyczała Enid, dodając do tego parę paskudnych, marynarskich przekleństw, odnoszących się do jego preferencji seksualnych. – Ja tu mam stalą machać, a nie łazić po ruinach jak hiena cmentarna!
- Więc może zróbmy małe zamieszanie w karczmie, ha? – Rzekł Onfis z szelmowskim uśmieszkiem. – Oni tam pewnie śpią jak susły i niczego się nie spodziewają. Tam ponoć różni posłowie. Kropniemy parę zdradzieckich wergundzkich łbów, przy okazji damy też w łeb temu magowi, co niechybnie powinniśmy wcześniej uczynić, po czym zwiążemy mu rączki, żeby nie mógł czarować i przypieczemy piętki, żeby nam wyśpiewał wszystko, czego potrzebujemy.
- O, to jest dopiero zacny pomysł! – Poderwała się Enid.
- Po moim trupie! Spokój, bando zwyrodnialców! – Warknął Wernar ze złością. – Nie chcę słyszeć takich idiotycznych, bandyckich pomysłów. Nie będziemy atakować kogoś, kto uważa nas ciągle za przyjaciół, w dodatku poselstwa.
- Ale Wernaar, mieliśmy tu zabijać, a nie bawić się z dyplomatami... – Jęknał Onfis.
- Basta! Albo się zamkniesz teraz, albo klnę się na Toledę, zdzielę cię w twój kędzierzawy pysk. Nie godne mi słuchać podobnych bezeceństw. Rano idziemy do Białego Domku, szukamy zapisków o zniszczeniu katalizatora i wracamy w swoje strony. Potem już mi obojętne czy zgnijesz w więzieniu, czy na szafocie, na co snadnie zasługujesz.
Po tychże słowach, rozmowa się urwała, towarzysze dokończyli posiłek, wylizawszy dokładnie miski, a po ustaleniu wart położyli się spać. Noc była ciepła, wiatr zupełnie ustał. Zapowiadał się słoneczny, bezchmurny, jesienny dzień.
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 15-01-2011, 01:28   

Proszę bardzo ;)
Ale i tak pozwolę sobie na komentarz, nad fragmentem, przy którym dostałam ataku śmiechu ;) ;)

Hodo napisał/a:
Rozdźwięk, pomiędzy delikatnym kobiecym ciałem, a szorstkim, oschłym sposobem bycia i ponadprzeciętną inteligencją budził we mnie niepokój.

:D :D Rzeczywiście, delikatna, inteligentna kobieta musi budzić niepokój :D :D :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Travor 

Wysłany: 15-01-2011, 02:10   

Fajnie, wspomnienia odżyły. :) Wielkim plusem tekstu jest.. że nie odstrasza długością :mrgreen: i jak potem akcja się rozkręca to się jeszcze przyjemnie czyta więc naprawdę fajnie ;)
Do niezgodności się nie czepiamy, no to ok.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,06 sekundy. Zapytań do SQL: 9