Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
"Kapłańska opowieść" (by Aerlinn)
Autor Wiadomość
Aerlinn 
Tavariel In'Tebri


Skąd: Kraków
Wysłany: 14-10-2010, 11:47   "Kapłańska opowieść" (by Aerlinn)

Zdarzenia tu opisane miały miejsce w 858 roku wedle kalendarza Ofiru, gdy w mym rodzinnym księstwie, Aenthil, panował Adarnil z rodu Aenien, a władcą Wergundii był Eudomar, książę Daków, następca Elmeryka z rodu Danwiga.

Część pierwsza – w więzach

Rozkazy przełożonych Zgromadzenia Cór Silvy zabrały mnie daleko od domu. Łaską Bogini przedostałam się aż na ziemie Protektoratu Tryntu, gdzie w jednym z druidzkich kręgów zyskałam wiedzę niezbędną młodej medyczce. To, jak bardzo przydały mi się te wiadomości, okazało się już w najbliższych dniach.
Na tydzień przed letnim przesileniem we śnie ukazał mi się Hern, Wielki Łowczy, protektor lasu, pan gęstwin Tryntu. Nakazał mi wyruszyć jeszcze dalej na północ, w lasy Silberbergu, bym stoczyła tam w imieniu Puszczy walkę ze Złym. Niewiele więcej się dowiedziałam, mój Pan nie powiedział też, kim lub czym jest Zły. Ważne jednak, że już następnego dnia wyruszyłam z kręgu, aby wypełnić swoją misję. Nie będzie też kłamstwem, jeśli powiem, że nie zapadł jeszcze zmrok, gdy przestałam wierzyć w jej powodzenie.
Krótko: pojmano mnie. Żołnierze Imperium widać nie lubią obcych na swych ziemiach, bo gdy tylko mnie spostrzegli, chwycili za broń. Spiczaste, elfie uszy nie pomogły mi w tłumaczeniach, a inaczej niż słowami walczyć nie mogłam, by nie złamać zakonnych reguł. Wkrótce też związano mnie i dołączono do reszty jeńców.
Sytuacja była tragiczna. Oddział składał się w większości z więźniów politycznych – kilku hardych Fiordyjczyków, krasnoluda ze zdobioną runami tuniką i paru moich pobratymców. Pędzono nas przez góry i lasy niemal trzy tygodnie, a było to dwadzieścia dni męki, dwadzieścia nieprzespanych nocy i wiele mil wyczerpującego marszu. Nocami rzadko dawano nam chwilę snu, a rankiem znów wyciągano baty, którymi przekonywano nas do szybszej wędrówki. Kiedy więc po tak morderczej przeprawie dotarliśmy do celu naszej podróży, nikt z nas nie miał nawet siły, by zapytać, gdzie jesteśmy. Dopiero po chwili ktoś nijakim, wyblakłym od zmęczenia głosem szepnął jedno jedyne słowo: „Silberberg”.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, czy zrobić. Dotarłam do celu, tam, gdzie wysłały mnie niebiosa, ale cóż po tym, skoro na mych rękach wciąż widniały więzy, a z poranionych pleców kapała krew? Nie było szans na jakiekolwiek myśli o ucieczce, więc gdy tuż po zmroku powiedziono nas do samego obozu jenieckiego, szłam ulegle, starając się nawet nie potykać na śliskiej ściółce.
W końcu wąską ścieżynką wyszliśmy na spory, oświetlony ogniskiem i pochodniami plac. Sceneria wyglądała wręcz upiornie, bo chybotliwe płomienie pochodni i spore ognisko lśniące krwawym blaskiem rzucało na to feerię piekielnych barw, a ubrani w wergundzkie mundury strażnicy patrzyli na nas pełnym pogardy wzrokiem. Tylko reszta więźniów, widać z poprzednich transportów, obserwowała nas jakby z rezygnacją. Na twarzach kilku młodzieńców dostrzegłam też skrajną beznadzieję, co odebrałam jako potwierdzenie właśnie przekazywanej nam przez dowódców wieści: „Stąd nie da się uciec.”
- Nawet nie próbujcie myśleć o ucieczce, bo natychmiast to zauważymy – rzekł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna tytułowany dekurionem. – Możemy zaczynać?
Po tych słowach wymownie spojrzał na swego tęższego towarzysza z niewielkim młotem w ręku. Krasnolud? Krasnolud w szeregach wergundzkiej armii?
- Możemy, komendancie. Bransolety przygotowane.
- Więc dawać ich tu! Raz!
Pierwszego ku grubszemu, brodatemu strażnikowi pociągnięto niejakiego Noxisa, jedynego członka całej grupy, który pochodził z Shamarothu. Jak większość mieszkańców półwyspu, wyglądał on na twardego i nieustępliwego, choć długa droga nauczyła mnie już, że wcale taki nie jest.
- Nie opieraj się, psie! – wrzasnął ten, który nas tu przywiódł i popchnął ciemnowłosego kapłana Wejana, boga kowali, tak mocno, że ten upadł na kolana przed owym mężczyzną z młotem, który po dłuższych oględzinach wcale nie przypominał krasnoluda.
- Dawaj rękę – nakazał brodacz, podbródkiem wskazując na pieniek. Po chwili szarpaniny dłoń wylądowała na miejscu.
Z początku myślałam, że Wergundowie są na tyle okrutni, że po prostu poucinają nam ręce, choć w sumie może taki czyn byłby dla nas mniej problemowy, niż to, co nam zrobili. Kiedy tylko cofnięto Noxisa do szeregu, wszyscy spostrzegliśmy na jego ręce toporną, metalową bransoletę. Ku kowalowi pociągnięto kolejnych.
- To bransoleta magiczna – wyjaśnił nam któryś z pozostałych strażników. – Jeśli choć pomyślicie o ucieczce, będziecie rzygać dalej niż widzieć. Jeśli, nie daj Modwit, podniesiecie rękę na strażnika, mózg po prostu wypłynie wam uszami. A co do samej ucieczki… cóż, z poprzednich odważnych został tylko popiół.
Ta przemowa podziałała na nas wręcz piorunująco. Nikt z nas nie wiedział, co zrobić, jak cokolwiek zorganizować w takich warunkach. Noxowi lekko się odbiło, co wszyscy potraktowali jako przejaw tematyki jego myśli. Na całe szczęście uwaga strażników skupiła się właśnie na kolejnych więźniach.
Całość poszła dość sprawnie, choć Fiordyjczycy nieco się opierali przyozdobieniu srebrnymi kajdanami. Mimo ich zaparcia więcej problemów sprawiła żołnierzom kobieta, tryntyjska chłopka, która najwyraźniej chciała zabić Wergundów samym swym szczebiotaniem. Niewiele to pomogło i już wkrótce wylądowała w szeregu z „biżuterią” na ręce. Mówiono nam później, że jeszcze tej samej nocy próbowała ucieczki. Jedynie potężny huk był świadectwem tego, iż jej zamiary spaliły na panewce.
W końcu i mnie pchnięto w kierunku kowala nazywanego przez strażników „Zakuwaczem”. Z bliska wyglądał on nawet przyjaźnie i gdyby nie narzędzia, które wciąż trzymał, w życiu nie poznałabym, że współpracuje z Imperium.
- Rączka – powiedział, a ja posłusznie wyciągnęłam lewy nadgarstek. I wtedy zaczął się koszmar.
- No, no! Co ja tu widzę? Szpiczastoucha? – zawołał, zdejmując mi kaptur i odsłaniając chlubę mego ludu. – Wy zawsze tacy potulni? Ale i dla takich zajęcie się znajdzie, prawda, dekurionie?
Uśmiechnął się paskudnie, a komendant odpowiedział mu tym samym.
- Oj, znajdzie się zajęcie, zawsze się znajdzie – zabrzmiało gdzieś zza moich pleców, ale nie ośmieliłam się odwrócić. – Zwłaszcza, jak ostatnio wywaliło tego barda.
- Tylko uszy zostały!
Ten jeżący włosy na głowie śmiech był ostatnim, co usłyszałam, zanim nie zapięto mi na ręce owej strasznej bransolety. Gdy odchodziłam do szeregu, błagałam Wielką Silvę, mą Panią, aby oszczędziła mi cierpień. Już wiedziałam, że nadchodzące dni nie będą łatwiejsze od tych, które spędziłam w podróży.
Jako jednego z ostatnich do zakucia w kajdany pociągnięto niejakiego Ulfa. Pochodził on z Fiordu, co od razu znać było po jego nieugiętej postawie i spojrzeniu, jakim darzył każdego z Wergundów. Raz czy dwa z żalem spojrzał też ku pasowi, do którego zwykle przytraczał broń. Gdy patrzyło się na tak odważnego człowieka jako więźnia, każdego z nas bolały serca.
Fiordyjczyk długo opierał się Wergundom, lecz i jego ręka nie zdołała wywinąć się oprawcom. Kiedy zakończono cały zabieg, właściciel nowiutkiej biżuterii tylko splunął strażnikom pod nogi. To wystarczyło, aby błyskawicznie go ogłuszono.
- Psie! – ryknął któryś z żołnierzy, gdy my próbowaliśmy ocucić mężnego towarzysza. Nie było chyba osoby, która by nie podziwiała takiego druha.
W końcu wszyscy byliśmy już „zaobrączkowani”. Strażnicy rozeszli się, a my, nowi, postanowiliśmy dowiedzieć się czegoś od tych, którzy przebywali tu dłużej niż my. Niewiele było tych informacji, znali niemal tylko imiona strażników i hierarchię obozową, a, co najważniejsze, nie wiedzieli niczego, co mogłoby nas doprowadzić do ewentualnego zdjęcia bransolet. Kiedy więc położyliśmy się spać, rozmyślaliśmy tylko o jednym, to znaczy nad tym, jak to cholerstwo działa i jak można je przechytrzyć.
Świt wstał nad górami, jak zwykle, o wiele za wcześnie, ale mimo to kilku więźniów oraz „zesłańców”, jak nazywali się ci, którzy przebywali tu dłużej i nie mieli na sobie kajdan, siedziało już przy ognisku. Była wśród nich moja towarzyszka z transportu, Lily, także pochodząca z Aenthil, był Durgh, jasnowłosy mężczyzna o często zamyślonym wyrazie twarzy i ze dwóch Fiordyjczyków, których także pamiętałam z drogi. Reszty nie znałam. Niewysoka, ciemnowłosa elfka chwilę później przedstawiła się jako Nike, kapłanka Herby, a towarzyszący jej mężczyzna kazał nazywać się Aleksandrem i był kronikarzem. Chwilę później do ognia doszedł także Aarendil, elf z Laro i Noxis, ów krasnolud, z którym nas tu przywiedziono.
Zaczęło się od rozmowy o orku, którego ponoć widziano w nocy w obozie. Okazało się, że korzystając z panujących ciemności, wrzucono go do karceru, a jeniec jeszcze przed świtem rozmawiał z jakąś zakapturzoną postacią. Nad ranem, według tego, co mówili wartownicy, więzień popełnił samobójstwo, więc nie mieliśmy już szans czegokolwiek się od niego dowiedzieć. Dzięki bogom, żaden wśród nas nie parał się nekromancją.
- Ktoś wie, co właściwie mamy tu robić? – zaczął chyba Noxis, gdy tylko zakończyliśmy tamten temat. – Mówili, że będziemy pracować, ale co dokładnie?
- Dokładnie? – to Einar z Fiordu spojrzał na naszego tęższego towarzysza. – Hugin, krasnolud, którego Wergundowie wynajęli do pracy tu, mówił coś o kamieniołomach.
- Pięknie – westchnęłam. Wiedziałam, że moje ciało daleko ma do fizycznej krzepy wojowników, a kamieniołomy… Czyżbym miała nie przeżyć w tym obozie nawet pełnego dnia?
W tym momencie na placu pojawił się któryś ze strażników w towarzystwie zakapturzonej postaci o wyraźnie kobiecej sylwetce.
- To kapłanka Gertruda – wyjaśnił nam Aleksander. – Służy Modwitowi.
Na te słowa Durgh prychnął cicho, a nasze spojrzenia na krótko się spotkały.
- Modwit, tak? – szepnął, a jego głos przywodził na myśl syk węża. Zdziwiłam się tym brzmieniem i uważniej przyjrzałam się towarzyszowi. Nie wyglądał na przeciwnika bogów.
- Czyżbym zapomniał powiedzieć, że służę Toledzie, Pani Równowagi? – zapytał, wskazując na niewielki zakonny symbol, który jakimś cudem zdołał ukryć w czasie transportu.
- Prędzej ja tego nie dosłyszałam, panie – odrzekłam, czując pewne onieśmielenie. – W drodze tutaj niewiele do mnie docierało.
Uśmiechnął się przyjaźnie, co nieco zbiło mnie z tropu. Choć wiele słyszałam już o fanatyzmie jego współbraci, raczej go polubiłam. Odwzajemniłam uśmiech.
- Na mnie czas – rzekł jednak, chyba, by jeszcze bardziej mnie zakłopotać. – Moja Pani nie wybaczy mi braku modlitwy, nawet jeśli jestem w niewoli.
Nie odpowiedziałam, czując, że robię się purpurowa. Do czego to doszło, by kapłan Toledy przypominał mi o obowiązkach wobec bogów? Pożegnałam Durgha z mieszanymi uczuciami, a gdy on przykląkł, zanosząc modły, ja także odeszłam w bok.
- Gdzie idziesz? – zainteresował się Aleksander.
- Na koniec obozu, za nasz ostatni namiot. Gdyby ktoś mnie szukał, znajdzie mnie właśnie tam.
Zniknęłam z placu i już wkrótce stanęłam w miejscu, które zdążyłam nazwać Leśnym Zakątkiem. Było ciche, otoczone sędziwymi drzewami i przede wszystkim pozbawione strażników. Dodatkową korzyścią było to, że nie musiałam odchodzić od placu poza zasięg głosu i mogłam słyszeć wszystko, co dzieje się w głównej części obozu.
Stanęłam więc między drzewami, tak, jak uczono mnie i w Aenthil, i w tryntyjskim kręgu druidów. Po odmówieniu tradycyjnego pozdrowienia Silvy i Herna upadłam na twarz przed potęgą lasu, wsłuchując się w jego głos i szepcząc wyuczone słowa.
- Giore til langs, Silva, baskytte selv. Pani wielka i dobra, Silvo, protektorko lasu, chroń nas od wszelkich niebezpieczeństw.
Drzewa zaszumiały tajemniczo, gdzieś w ich koronach zerwał się wicher, ale dziś Pani najwyraźniej nie chciała przekazać mi nic ważnego, bo nie zrozumiałam nic z tego szumu. Skłoniłam się więc, dziękując za okazane mi łaski i w końcu pożegnałam moje małe święte miejsce.
- Apel! – zabrzmiało właśnie od strony obozu, gdy podnosiłam się z klęczek. Po raz ostatni spojrzałam w niebo i powtórzyłam prośbę o ochronę. Później nareszcie przeszłam między namiotami, udając się na zbiórkę.
Ustawiono nas w dwóch grupach, osobno więźniów i zesłańców, po czym kazano nam stworzyć dwuszeregi. Po odliczeniu liczby obecnych wszyscy myśleli, że apel zaraz się skończy. Niestety, czekała nas jeszcze jedna, niemiła niespodzianka, która Fiordyjczyków doprowadziła wręcz do szewskiej pasji.
- Baczność! – zagrzmiał rozkaz. – Flaga na maszt!
Wergundzka flaga powoli i, przyznajmy to, majestatycznie, wjeżdżała na górę. Dla wielu z nas był to widok wręcz znienawidzony, elfy pamiętały jeszcze swoje bitwy z Imperium, żeglarze z Fiordu swoje, a o Tryntyjczykach nie trzeba było nawet wspominać. Widząc więc sztandar władzy z Akwirgranu, Ulf i jego hird z wybrzeża przez chwilę jakby się wahali, ale w końcu uczynili coś, co zapewne od dawna chodziło im po głowach. Odwrócili się plecami do masztu.
Co, jak co, ale taki czyn w wergundzkim obozie nie mógł ujść im płazem. Gdy za drużyną zaczęli odwracać się kolejni, zbliżyli się do nas strażnicy z batogami w rękach. Nie będę ukrywać, przeraziłam się i choć zaczęłam już się odwracać, nie zrobiłam tego do końca. Wtedy właśnie na plecy stojących obok wojów spadły pierwsze ciosy.
- Prowodyrzy do karceru – zabrzmiał głos dekuriona, a Wergundowie popchnęli kilku naszych do stojącej w rogu placu klatki. Zdołałam tylko dostrzec krew na głowie zdzielonego pałką przez łeb Ulfa i aż czerwoną koszulę jego towarzysza, Meriadoca. To była pierwsza poważna kara w tym obozie, ale bynajmniej nie ostatnia. Mała klatka miała stać się w najbliższych dniach domem niemal wszystkich dzieci wybrzeża, a z nimi wielu innych.
Po całym zamieszaniu ze sztandarem, wreszcie wciągnięto go na maszt, a nas poinformowano, czym mamy się dziś zajmować.
- Jesteście tu, by kopać i wydobywać – rzekł jeden z pomocników dekuriona. – W miejscu, które dziś odwiedzicie, nie jest łatwo kopać bez obawy o to, co czai się za drzewami. Dlatego też trzeba wpierw wyplenić stamtąd te cholerne dziwożony, z czym, mam nadzieję, poradzą sobie kajdaniarze.
- Nie uderzę driad – usłyszałam głos Lily, ale do strażnika, na całe szczęście, nie dotarło, co mówiła. Znów spurpurowiałam. Czyż nie powinnam mówić jak ona i bronić Cór Lasu za wszelką cenę?
- Lily, krzykiem im nie pomożesz – to Keledy, przyjaciel elfki, starał się wytłumaczyć jej, co powinna zrobić. – Jeśli nie chcesz bić driad, zawrzyj pokój, a nie wysyłaj nas na śmierć.
Nikt nie mógł zrozumieć, czemu po zakończeniu apelu aż tak się rozpromieniłam.
- Kazali nam porozdzielać się wartami – chwilę później poinformował mnie Durgh, wskazując na tłoczących się przy dekurionie więźniów. Ja nie zastanawiałam się długo.
- Wartujemy razem? – zapytałam, a obok mnie Nike, choć należąca do zesłańców, spojrzała na mnie po przyjacielsku.
- Może w trójkę, razem? – poddała pomysł, a kapłan Toledy zgodził się z uśmiechem. Dopiero po chwili zrozumiałam, skąd ta dziwna radość. Do naszej warty należało przecież aż trzech wysłanników bogów!
- Mogę z wami? – zapytał Aarendil, którego, jako elfa z Laro, w życiu nie posądziłabym o chęć współpracy. Zgodziliśmy się jednak i już wkrótce zapisaliśmy naszą wartę na jednym z licznych dokumentów dekuriona. Potem, nareszcie, pozwolono nam udać się na zasłużone śniadanie.
Halla, stara tryntyjska karczma pamiętająca jeszcze niepodległość tego terytorium, jawiła nam się niemal jako raj. Po długiej i męczącej wędrówce o wodzie i czasem chlebie tutejsze jedzenie okazało się wyjątkowo… normalne. Na stołach pojawiło się białe pieczywo, dżemy z leśnych owoców, najróżniejsze warzywa i świeże mleko. Czego wymagać więcej w takim położeniu? Zjedliśmy szybko, czyszcząc stół do ostatniego okruszka. Później przygotowaliśmy się do wyjścia.
- Niech bogowie cię prowadzą, Nike – powiedziałam do towarzyszki, kiedy, już w namiocie, włożyłam na siebie wygodne buty i zakonną tunikę przewiązaną zwykłym sznurem.
- I was, Aerlinn. Macie przed sobą trudniejsze zadanie – powiedziała, choć i zesłańcy tego dnia opuszczali obóz. Uśmiechnęłam się, starając się nie myśleć o tym, co nas czeka.
- Trzymaj się ciepło – rzuciłam i wyszłam z kwatery. W starej, nieco podniszczonej torbie umieściłam jeszcze manierkę ze świeżą, źródlaną wodą i kilka ofiarowanych mi przez dowództwo bandaży. Dzięki kilku modlitwom, które pomogła mi ułożyć kapłanka Herby, teraz mogłam leczyć w jeszcze pewniejszy sposób.
Nieco się zdziwiłam, gdy w grupie zbierającej się na wyprawę do lasu driad dostrzegłam Ulfa i Meriadoca. Choć obaj z pokaźnymi guzami na głowach, zdawali się być gotowi do bitwy czy też potyczki. Niedługo miałam się przekonać, że faktycznie tak było.
Wyruszyliśmy niewiele później, gdy dołączyła do nas strażniczka Yndirmarie przez wszystkich nazywana Yndir. To „dzięki niej” kajdaniarze w ogóle mogli wyjść z obozu.
- A skąd pewność, że nie wybuchniemy, gdy tylko znajdziemy się za granicą tego terenu? – zapytał bodajże Einar.
- Ponieważ posiadam to – odpowiedziała Wergundka, odsłaniając wiszący jej na piersi wisior w kształcie kuli. – Nie możecie oddalić się ode mnie na więcej niż piętnaście metrów ani, oczywiście, podnieść na mnie ręki. Skoro już wszystko wiecie, możemy wreszcie iść?
- Tak – odpowiedzieliśmy krótko, kierując się ku górnej bramie obozu. W drodze zastanawiałam się, czy imię bogów sprawi, że pokój z driadami będzie bardziej realny. I ja nie chciałam zabijać swych leśnych sióstr, ale wiedziałam, że nie dopuszczę, aby ktokolwiek z obecnych w mej grupie zginął. Zacisnęłam pięści w bezradnym geście małego dziecka i wraz z resztą oddziału wyruszyłam. Wtedy po raz pierwszy dopadła mnie myśl, że z tej wyprawy mogę już nie wrócić.
Szliśmy dość długo w niemal idealnym, z konieczności zwartym szyku. Lily była smutna i przygnębiona, a moje rady niewiele poprawiały jej samopoczucie. Zaprawdę, więź tej elfki z lasem była silna, silniejsza nawet niż u wielu z kapłanek i druidek, które widziałam. Biedna dziewczyna. Że też musiała spotkać ją akurat taka wyprawa…
- Rozglądać się po krzakach – zakomenderował Ulf, który w naturalny sposób stał się naszym dowódcą. Gdy wcześniej w obozie dano nam jakieś pięć sztuk broni, to on zajął się jej rozdzielaniem. Teraz też jego rolę stanowiło sprawowanie nad nami kontroli.
Prowadził on i Yndir, co sprawiało, że szliśmy naprawdę szybkim tempem, by tylko nie odstawać od reszty na więcej niż piętnaście metrów. Oczywiście, wszystko nieco się zmieniło, gdy z ubitego traktu weszliśmy w las i otoczyliśmy strażniczkę, by czasem nie narobić huku. Nikt z nas przecież nie miał ochoty, by się „rozerwać”.
Leśna ściółka, jak zwykle, gdy idzie się górską buczyną, robiła pod naszymi stopami hałas nie mniejszy niż wergundzka centuria, więc o przemknięciu się między drzewami mogliśmy tylko pomarzyć. Zaczęliśmy zbliżać się do skalistego zbocza, po którym mieliśmy zamiar się wspiąć, gdy usłyszeliśmy to, czego można było się spodziewać. Wysoki ni to krzyk, ni to pisk, w którym każde leśne stworzenie rozpoznałoby driadę.
- Schować się za drzewa i skarpę – polecił Ulf, patrząc się przede wszystkim na kapłanów, mnie, jego druha, Ivara i Durgha. Noxis został z tyłu, ale i tak nie miał szans, by wcisnąć się za dość młode drzewa, między którymi się znajdowaliśmy.
Zapadła cisza. Każdy z nas wiedział, co zaraz się stanie, więc po raz kolejny wyszeptałam słowa modlitwy, błagając o ochronę nas. W tym momencie na szczycie zbocza pojawiło się kilka najprawdziwszych driad.
Dobrze znałam te zwinne kobiece sylwetki, tylko z pozoru przypominające elfickie. Opiekunki drzew miały na sobie tylko lekkie, zielonkawe tuniczki i barwne maski z piór. W pasie przewiązane były zwierzęcymi futerkami, ale dobrze wiedziałam, że pochodziły one ze zwierząt zmarłych w sposób naturalny. Żadna leśna nimfa nie ośmieliłaby się zaatakować innego stworzenia tylko dla jego futra.
- Uwaga! – z zadumy wyrwał mnie głos naszego dowódcy, który już wysunął się na czoło oddziału i teraz przekładał broń z ręki do ręki.
- Odejdźcie! – odpowiedziała mu przywódczyni nimf z pawimi piórami we włosach. – Odejdźcie od naszych domów, nie niszczcie naszej ziemi!
- Nie zamierzamy niszczyć ani waszych domów, ani drzew czy ziemi! – krzyknęła Lily, ale któryś z wojów raptownie jej przerwał.
- To wy musicie odejść! Imperium potrzebuje tych skał, tego kamieniołomu!
Przegiął, przemknęło mi przez myśl, a driady niemal natychmiast wyszarpnęły ukrytą za pasami broń. Nie miały łuków, co było dość dziwne, ale skoro porzuciły swój naturalny oręż, we władaniu takim także musiały czuć się wyśmienicie.
- Odejdźcie – po raz ostatni krzyknęła Córa Lasu, a gdy zabrzmiała odmowa, cisnęła przed siebie jakimś czarem i powiodła swe towarzyszki prosto na nasze szeregi. Wojownicy zadali pierwsze ciosy, kilku z nich padło ranionych.
Już pierwsze sekundy walki pokazały, jak wielką przewagą jest wsparcie i znajomość terenu. Nawet mistrzowie szermierki, hird Ulfa, musieli cofać się przed leśnymi amazonkami, które raz po raz przeskakiwały rozpadliny i korzenie, zachodząc nas od tyłu. I ja kilkakrotnie, miast leczyć rannych, musiałam szaleńczo się cofać przed leśnymi dziewczętami.
- Błagam, nie zabijajcie ich! – krzyk Lily wwiercił mi się w głowę, gdy spostrzegłam, że nasi ranili jedną z nimf.
Wydawało mi się, że elfka nagle przeskoczy do szeregu naszych sióstr i chyba zamierzała to zrobić, bo nagle podbiegł do niej Keledy i ogłuszył ją głowicą swego miecza. Tymczasem bitwa trwała.
- Na bogów! – krzyknęłam wreszcie, kiedy tylko odsapnęłam po ukryciu się w kolejnej rozpadlinie. – Przestańcie walczyć, Córy Lasu! W imię Silvy i Herna zaklinam was, aby nie polała się wasza krew!
Przez chwilę myślałam, że moje wezwanie nie zdało się na nic, ale w końcu, po kilkudziesięciu sekundach, driady zaczęły się wycofywać.
- Pójdźcie z nami – powiedziała, już dużo spokojniej, ich przywódczyni. – Wejdziemy do naszego świętego miejsca i tam zadecydujemy o tym, czy odejść. Nawet nie wiecie, jak ważne dla nas są te lasy.
- Wiemy – szepnęłam, ale nikt mnie nie usłyszał. Podbiegłam do ogłuszonej Lily i dodałam jej zaklęciem nieco sił. Kto jak kto, ale ona powinna mieć możliwość znalezienia się w sanktuarium nimf.
Widać było, że wojownicy ze sporymi obawami zgodzili się na propozycję „dziwożon”. Ich palce cały czas zaciskały się na broni, a rozbiegany wzrok zatrzymywał się na każdym drzewie, zza którego mogła wylecieć celna, wręcz zabójczo celna strzała.
- Spokojnie – rzekłam, a Lily powtórzyła to nieco głośniej. – To ich święte miejsce, nie ośmielą się użyć tam broni.
Mimo to, zwłaszcza Fiordyjczyk Einar, wciąż kurczowo ściskał rękojeść swego miecza tak, jak wszyscy, którzy posiadali oręż. Idący obok Noxis starał się nie odzywać, by nie pokazać, jak bardzo drży jego głos.
- Zachowujcie się cicho – poradziła nam któraś z driad, gdy minęliśmy trakt i zagłębiliśmy się w lesie po jego wschodniej stronie. Po kilku minutach marszu znaleźliśmy się w najświętszym miejscu w tym borze. Święte jeziorko, dookoła którego mieściła się osada nimf, aż kipiało mocą bogów.
Nie zważając na innych, przyklękłam, bo wiedziałam, że to miejsce zasługuje nie tylko na szacunek, ale i na cześć. Podziękowałam Wielkiej Silvie, że z Jej łaski mogłam tu trafić.
- Witajcie w naszym domu, w Sercu Lasu – rozłożyła przed nami ręce władczyni społeczności Cór Boru.
- Witaj, pani – szepnęło kilku spośród nas.
- To prawda, że chcecie nas stąd wyrzucić? Nas, które opiekujemy się okolicą?
- Nie my pragniemy waszego odejścia – wtrąciłam się do rozmowy. – Nie przybyliśmy tu z własnej woli. To, co mamy na dłoniach, jest świadectwem tego, że to Imperium chce tych ziem.
- Nie odejdziemy stąd.
- Jeśli nie, pamiętajcie tylko, że Imperium wiele może zrobić nie tylko wam, ale i lasowi.
- Jeśli nie odejdziecie, wejdą tu oddziały pacyfikacyjne – prosto z mostu dodała Yndirmarie. – A oni puszczą przed sobą ogień i wybiją was co do nogi. Chcecie tego?
- Las jest po naszej stronie.
- Tak, to prawda – rzekłam. – Ale chyba nie chcecie, by ten las zniknął tylko dlatego, że nie odeszłyście, prawda? Błagamy was, jeszcze raz powtarzam, nie chcemy zrobić wam krzywdy.
- Ale jeśli będziemy zmuszeni, to zrobimy.
- Yndir! – to któryś z wojowników skarcił strażniczkę.
- Dobrze – po dłuższej chwili odrzekła driada. – Odejdziemy stąd, choć z bólem zostawiamy nasze domy i święte miejsce. Dajcie nam trzy dni, a zastaniecie tę okolicę pustą.
- Trzy dni?! – Wergundce chyba od dłuższego czasu nie podobała się ta konwersacja.
- Yndir, i tak wiele nam dają – odezwał się chyba Keledy. – I tak nie wrócilibyśmy tu jutro z ciężkim sprzętem, a chyba nie chcemy tu niepotrzebnej walki i strat, prawda?
- Dwa – chciała targować się strażniczka.
- Trzy. To i tak mało czasu na przenosiny.
- Dobrze, niech wam będzie. Przybędziemy tu za trzy dni.
Nikt nie odpowiedział kobiecie, a nimfy przyklękły nagle na brzegu jeziorka. Moc, która biła od niego, jeszcze się wzmogła, a ja ze czcią pochyliłam głowę. Ku mojemu zdziwieniu uczyniło to wielu spośród nas.
Dookoła powiał wiatr, zrobiło się tajemniczo, a pomiędzy drzewa padł strumień słonecznego światła. Doskonale znałam to uczucie, ten stan z mojego snu.
- Hern – szepnęłam, gdy tylko ujrzałam Jego jelenie poroże i spokojną, ojcowską twarz. Bóg jednak nie odezwał się do nas. Ten pokaz Jego opieki nad driadami wystarczył nam wszystkim.
- Panie, dzięki Ci – powiedziałam, gdy Wielki Łowczy zniknął, a oddział zaczął zbierać się z kolan. – Dziękuję wam, Córy Lasu, w imię bogów.
Albo mi się wydawało, albo któraś z nimf uśmiechnęła się do mnie.
Do obozu wróciliśmy w radosnych nastrojach i z poczuciem wypełnionej misji. Szliśmy wprawdzie w szyku, ale jedynie z konieczności, by nie zmienić się w spopieloną plamę na ziemi. Kiedy tylko weszliśmy w granice obozu, ruszyliśmy pochwalić się „zesłańcom” naszymi negocjacjami. Okazało się, że ich grupa była rankiem w obozie orków, w pobliżu którego napadnięto ich. Mimo wszystko mężni przeciwnicy Imperium, bo chyba jeńców tak wypadałoby nazywać, nie poddali się, dogonili bandytów i na dodatek znaleźli ich kryjówkę, a w niej odebraną kiedyś Wergundom… naszą broń. Oczywiście ukryli ją dobrze, korzystając z tego, że nie było nad nimi strażnika, a pod wieczór mieli zamiar przerzucić ją w okolice obozu. Tylko oni, bez tych okropnych bransolet, mogli jakkolwiek myśleć o buncie. Po obozie rozeszła się plotka, że powodem nagłej nieobecności kilkorga spośród „zaobrączkowanych” Fiordyjczyków stały się ich problemy żołądkowe.
Po obiedzie wysłano nas na kolejną misję, mającą tym razem na celu zdobycie magicznych kryształów służących do wyrabiania krasnoludzkich min kierunkowych. Miny musiały być zrobione do rana, więc natychmiast wyruszyliśmy na spotkanie z nieznanym.
Tym razem udaliśmy się w stronę dolnego wyjścia, przeszliśmy przez potężny, wergundzki trakt i zeszliśmy do dolinki czy też raczej wąwozu. Droga była wąska i sprzyjająca zasadzkom, ale na szczęście przeszliśmy ją bez większych problemów. Dopiero, gdy po raz drugi przecięliśmy trakt i mieliśmy szukać wieży z zapisków, które dał nam Hugin, zrobiło się nieciekawie. Większość pomyślała, że już się zgubiliśmy.
Wezwaliśmy do siebie Hogara, ludzkiego kapłana poświęconego Skogurowi, mężowi mej Pani. Wszyscy wiedzieliśmy, że może on błagać bogów o znalezienie drogi, więc właśnie o to go poprosiliśmy.
Nie wiem, co za złe moce rzuciły się na niego, czy też, o czym myślał w czasie swej modlitwy. W każdym razie nie dość, że pomylił połowę rytualnych słów, to jeszcze zapomniał ostatniej części tekstu zaklęcia. Nie wiem, czemu Skogur mu to wybaczył, nie moja to sprawa, ale mimo wszystko wstyd było mi za tego towarzysza.
Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy dalej, na całe szczęście znajdując właściwą drogę. Kiedy po kilku pacierzach dotarliśmy w zacienioną dolinkę przy ruinach wieży, byliśmy pewni, że wcześniej dobrze poszliśmy. Teraz czekały nas tylko, jak to nazwał Hugin, „zapadliska”.
Wyglądało to jak dziury po gigantycznych pociskach, na których dnie mieściły się wejścia do dawnych krasnoludzkich sztolni. Przeszliśmy obok tych lejów ostrożnie i niemal z duszą na ramieniu, bo ścieżka była dość wąska i niebezpieczna. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się za ostatnim z zapadlisk i chcieliśmy przyspieszyć, pierwszy szereg pochodu raptownie się zatrzymał. Z przeciwległego zbocza dolinki rozległ się zaś głos:
- Znikajcie stąd! Czy wiecie, po czym stąpacie?! To cmentarz, ziemia krwią uświęcona, a wy ją bezcześcicie!
- Nie przybyliśmy tu deptać cmentarza, kimkolwiek jesteś, nieznajomy – rzekł Einar, gdy Ulf i reszta hirdu skradali się po skarpie ku przeciwnikowi. – Szukamy tu tylko krasnoludzkich kryształów.
- Niczego nie szukacie, lecz depczecie po prochach mych przodków! Mnie zwą Księżycem, jeśliś ciekaw mego imienia! A teraz odejdź! Już!
W tym momencie chyba dostrzegł grupę kryjących się za drzewami Fiordyjczyków, bo nagle uniósł rękę, jakby chciał nas odepchnąć. Na ziemi przed nami znikąd pojawił się fioletowawy dym.
- Trucizna! Zakryć twarze! Uwaaagaaa!
Ostatni krzyk był już podsumowaniem pędzącej w naszą stronę kuli ognia, która, całe szczęście, jedynie osmaliła twarze ostatniego szeregu. Kiedy jednak następna sprawiła, że Meriadocowi zwęgliły się brwi, z ust do ust podano rozkaz.
- Przemykamy się w prawo, przez ten zwalony pień, a potem wiejemy w las, ten na zboczu za nami – powiedział stojący obok mnie Noxis, przy okazji wskazując mi szyszkę, którą już w obozie mogłam złożyć bogom w ofierze. Skinęłam głową i wrzuciłam szyszkę do torby. W tej samej chwili zadrżałam, widząc Keledy’ego.
Elf stał niemal bez ruchu, śmiertelnie blady i wpatrzony tylko w maga. Widziałam, jak ktoś próbował przekazać mu rozkaz dowództwa i ledwie uskoczył przed ciosem aenthilskiego wojownika. Nie wiedziałam, co się dzieje i jak odwrócić to, co się stało. Lily już podbiegła ku towarzyszowi, by jakoś poradzić na ten jego stan, ale i ją jego pięść minęła o kilka cali.
- Cofnij czar, a odejdziemy! – usłyszałam głos Yndirmarie.
- Błagamy! – dodała Lily.
W końcu nadszedł czas na nasze wycofanie się. Keledy nagle drgnął i powiódł przerażonym wzrokiem po otoczeniu.
- Co się…
- Potem ci opowiemy. A teraz ruchy, zanim mu się odwidzi.
Postąpiliśmy zgodnie z rozkazem. Grupka po grupce popędziliśmy dolinką, przeleźliśmy przez zagradzający drogę pień i wąskim przejściem zagłębiliśmy się w las. Dopiero tam wszyscy się zatrzymaliśmy.
- Ale chyba nadal nie mamy tych kryształków – rzucił jeden z elfów imieniem Tsuna, ale Meriadoc z hirdu uśmiechnął się tylko.
- Hugin mówił o czterech, tak? – rzucił na wszystkich baczne spojrzenie o treści „gdzie polazła Yndirmarie?”.
- Chyba tak.
- My mamy ponad dziesięć.
Wracaliśmy, podobnie jak rankiem, w szampańskich nastrojach, choć co chwila oglądaliśmy się wstecz, mimo wszystko obawiając się zasadzki. Nie poszły w las opowieści zesłańców o czających się w okolicy bandytach, ale czegóż tu się lękać, gdy idzie się wśród tak potężnych wojów? Wkrótce więc zaczęły się rozmowy, a potem nawet śpiewy.
W tym momencie Tsuna, Noxis i Einar z zapałem rozprawiali o tożsamości tajemniczego Księżyca z dolinki, a Ivar, kapłan Herby współpracujący z hirdem, opowiadał mi o mocy, którą wyczuł rankiem przy jeziorku driad. Na końcu pochodu, kilka kroków za nami, szła Yndir, obserwując brzegi doliny i wysforowujących się na czoło Fiordyjczyków. Nawet tu dochodziły nas słowa ich pieśni.
- Ulf! – krzyknął nagle Durgh, jakby coś sobie przypominając. – Ulf, na moc Toledy!
O kurcze, kapłani nie powinni tak szastać imionami bogów. Co się, u licha, stało?
I wtedy zrozumiałam. Każdy zrozumiał. Piętnaście metrów.
- Yndir, przyspiesz! Ratuj ich!
Faktycznie, tylko nagłe zerwanie się do biegu uratowało dwójkę mężnych, fiordyjskich wojowników. Upadli wprawdzie, ale nie zabrzmiał upiorny huk. Stracili przytomność. Szczęście w nieszczęściu.
- Kapłana! – ten wrzask przyspieszył jeszcze mój krok. Padłam na kolana przy Ulfie, podczas gdy Ivar i Durgh przywracali zdrowie i przytomność Meriadocowi.
- Pani, daj mu wrócić do nas – szepnęłam, wyciągając dłoń nad leżącym. – Giore til langs, Silva, rekke hem evne. Daj mu siłę.
Drgnął, by po chwili otworzyć swoje ciemne oczy i złapać się za głowę.
- Nie odchodź od nas – powiedziałam, zarówno w sensie dosłownym, jak i w przenośni. Dowódca rozpromienił się, próbując wstać.
Jakiś kwadrans później dotarliśmy do obozu, gdzie oddaliśmy Yndir wszystkie… cztery kryształki. Nie wiem, czy bezpiecznym było wiedzieć, co stało się z pozostałymi, więc nie wypytywałam się o nie bardziej, niż powinnam. Później tylko doszły nas słuchy, że Ulf próbował sprzedać kamienie Huginowi, ale o całej sprawie dowiedziała się straż i przejęła towary. Z tej akcji jednak tylko jedna rzecz była pewna. Ulf wylądował w karcerze. Znowu.
Jakby tych wszystkich nieszczęść było mało, po wieczerzy gruchnęła prawdziwie grobowa wieść.
- Chcą nas zabić – padło, gdy zebraliśmy się na zalesionym zboczu za głównym obozem, z dala od oczu strażników. – Cały czas mówią o rozkazie, który przyszedł „z samej góry”. Nie dożyjemy jutrzejszej północy.
- Ale co możemy zrobić? – zapytał jeden z „kajdaniarzy”. – Nie damy rady nawet myśleć o buncie.
Po tych słowach, jakby na potwierdzenie swej tezy, pomknął w krzaki.
- Możemy mieć dwa sposoby ucieczki – powiedział Olaf, jeden z więźniów-założycieli obozu. Był rosłym Tryntyjczykiem o głowie na karku, co wielu z nas niemal natychmiast do niego przekonało. – Po pierwsze, możemy zwiać w lasy, to znaczy my, zesłańcy, możemy zwiać w lasy. Ale wtedy i tak Wergundowie w końcu nas znajdą i wybiją. Potrzebujemy większej liczby uciekinierów, a jeśli będzie nas wystarczająco, będziemy mogli nawet przejąć obóz tak, że nie ujdzie świadek.
- Nie uczynimy nic, a na pewno nie podniesiemy broni, zanim nie odkryjemy, jak to działa – to Keledy potrząsnął swą lewą ręką.
- Jest jeszcze coś. Było tu kiedyś kilku magów, którzy ponoć badali tę rzecz. Wydobyliśmy trochę informacji o tamtych zdarzeniach.
Wszyscy zgodnie zamieniliśmy się w słuch.
- W obozie funkcjonuje pole magiczne, podobne do tego przy wisiorach strażników. Coś musi je kontrolować.
- Chyba wiem, co – rozległ się głos o dobrze znanym mi akcencie.
Jak jeden mąż, spojrzeliśmy na ubranego w zielone spodnie i brązową koszulę elfa o złotych lokach, który teraz wstał, by przemawiać.
- To Onfis – szepnął mi ktoś do ucha, a mój rodak odezwał się tym samym tonem, który przywodził mi na myśl znamienitszych spośród mieszkańców Puszczy:
- Zaciekawiła mnie sprawa nie tego, co kontroluje bransolety, ale kto. Jestem niemal pewny, że to kapłanka Gertruda, która co wieczór tańczy przed posągiem Modwita i przypuszczam, że jednocześnie wlewa ona moc w wasze ozdóbki na drodze jakiegoś rytuału. To możliwe?
- A i owszem, rytuały zwykle niosą przecież w sobie potężną energię. Gertruda jednak nie może przelewać mocy w coś, co jest daleko, więc… Jasny gwint! Tam przy posągu zapewne jest przedmiot, który kontroluje bransolety i utrzymuje w obozie pole magiczne. Jeśli go zniszczymy, lub chociaż zablokujemy…
Nikt prócz Lily i mnie nie spostrzegł naszego towarzysza, Valrasa wymykającego się w krzaki. My zaś nie miałyśmy chęci tego nagłaśniać, w końcu tego wieczora wymiotowali prawie wszyscy.
- Równie dobrze możemy wtedy wszyscy wybuchnąć – kontynuowano rozmowę.
- Nie mamy innego wyjścia, jak próba. To nasza jedyna szansa, a bez uwolnienia się od bransolet, nie mamy nawet, co myśleć o oswobodzeniu obozu i przeżyciu.
- Potrzeba do tego rytuału blokującego – spokojnym głosem odezwał się Durgh. – Ale wątpię, byśmy sami dali sobie radę. Nie możemy być pewni, czy bogowie udzielą nam swojej mocy, a skoro Modwit wspomaga swoją wyznawczynię…
- Spróbować nie zaszkodzi.
- Hej, patrzcie, co mam!
Nasz uciekinier, Valras, wyłonił się z gąszczu rozpromieniony, jak małe dziecko. Kiedy się zbliżył, wszyscy spostrzegliśmy leżącą na jego dłoni zielonkawą kulę emanującą potężną mocą i dziwnym światłem.
- Skąd ty…? – zaczął Olaf, ale Onfis natychmiast mu przerwał.
- Odłóż to natychmiast pod posąg, chyba że chcesz nas wszystkich pozabijać! Raz dwa, lecisz! Pomyślałeś, że być może razem z tą kulką przeniosłeś także to pole magiczne?! Jeśli ktoś właśnie był przy granicy obozu…
- To już go nie ma – smętnie dodał winowajca.
- Zmykaj, ale już!
Właśnie w tym momencie stojący na czujce Zak, przybysz z północy, krzyknął umówione hasło, fragment zasłyszanej dziś od Hugina krasnoludzkiej opowieści:
- I wtedy wziął ten sekator i ciach!
- Ciach, ciach! – chórem odpowiedziała mu reszta, a nasz „złodziej” czmychnął w stronę halli.
- A mógł urwać – kontynuował Durgh – i byłoby dobrze.
- Ale nie urwał – uśmiechnął się Einar – i jest źle.
Strażnicy przeszli obok nas i jestem pewna, że gdybym mogła zobaczyć ich twarze, ujrzałabym na nich uśmieszki politowania.
- Kajdaniarze i kapłani zesłańców, do dekuriona!
Co, u licha? W końcu nas nakryli, czy nie? Może zauważyli zniknięcie kuli? Nie, wtedy pewnie wzywaliby cały obóz. Nie mogąc wymyślić nic konkretnego, zwlokłam się z ziemi i poprawiając na ramieniu torbę z medykamentami, zmówiłam modlitwę o bezpieczną noc. Wkrótce, ramię w ramię z Nike od zesłańców oraz Durghiem i Tsuną z naszego transportu, ruszyłam w stronę halli. Zastaliśmy tam już spory tłumek i samego komendanta żywiołowo gestykulującego podczas rozmowy z Meriadociem.
- Co się stało? – zapytałam Lily, którą szybkie nogi przywiodły tu nieco wcześniej.
- Dekurionowi zaginęła żona…
- Jakkolwiek to nie brzmi – wtrącił Vey, który, jak typowy banita, nigdy nie przestrzegał zasad dobrego wychowania.
- Podobno często chodziła nad jakieś jeziorko w lesie – ciągnęła elfka – ale dotąd zawsze wracała. Dziś wszystko się zmieniło.
- Powinien jej lepiej pilnować – uśmiechnął się wygnaniec. Mimo wyraźnych podtekstów tej wypowiedzi nie skomentowałam jej. Wkrótce ustawiliśmy się w jako taki szyk i ruszyliśmy na spotkanie pogrążonego w mroku lasu.
Idąc traktem wiodącym przez gąszcz, powtarzałam wyuczone słowa z Aenthil. Obok mnie Nike z Ivarem mamrotała modlitwy do Herby, a Durgh prosił o wsparcie Toledy. Z samego marszu niewiele pamiętam, jedynie strach i złowrogie moce, których obecność dookoła była niemal namacalna.
- Silvo, Hernie, opiekunowie lasu! Wspierajcie nas w tej trudnej godzinie…
- Pani Równowagi, dokoła noc ciemna i tylko światło wiary może ją rozświetlić – brzmiał tak dobrze mi znany, męski głos.
- Herbo, wiem, że lubisz tych, którzy pachną miętą…
No tak, Ivar i jego ekscentryczne modlitwy. Ledwie powstrzymałam się od parsknięcia śmiechem, gdy kontynuował błaganie bogów w swoim, niezastąpionym stylu. Wzniosłam oczy ku niebu, spoglądając na lśniące nam nad głowami gwiazdy, tak inne od tych widzianych nad Puszczą. Księżyc, wąski rogalik, rzucał na drogę jedynie nikły blask. Zdecydowano się rozpalić pochodnie.
Po raz pierwszy w swym krótkim, nieco ponad stuletnim życiu, bałam się lasu. To nie był już Aenthil, ale tryntyjski bór pełen ruin i zamieszkujących je plugastw. Gdy drzewa przesłoniły księżyc, badawczo spojrzałam na idących obok mnie kapłanów, Nike i Durgha.
- Spokojnie – rzekł mężczyzna, a ja zarumieniłam się pod jego niemal ojcowskim wzrokiem. – Nie lękaj się nocy.
- Nie nocy się boję, panie. Nigdy jednak do tej pory nawet nie widziałam walki, jedynie te dzisiejsze potyczki – powiedziałam, czując, jak mój głos drży ze strachu.
- Chciałbym być w takiej sytuacji, jak ty, elfko. Pragnąłbym być nieskalanym krwią cywilem bez obowiązku zabijania tych, którzy zaburzają Równowagę. Bogini jednak wybrała mnie do innego zadania, innej, równie wielkiej misji. Czyń to, co każą ci niebiosa, a i one będą ci sprzyjać. W bitwie zaś trzymaj się za nami i lecz każdego, kto upadnie.
- Brzmi tak prosto…
- I będzie proste. Tylko się nie bój. Pamiętaj, że bogowie wspierają swoich wyznawców. Zaufaj im.
Szliśmy już długo i choć droga była prosta, raz czy dwa byłam zmuszona pociągnąć ze swej manierki. Kiedy więc doszliśmy, tylko Noxis dziękował niebiosom głośniej ode mnie.
Dekurion, dość pewny siebie, powiódł nas prosto w gąszcz, aż znaleźliśmy się nad niewielkim jeziorkiem pogrążonym w całkowitych ciemnościach, którego woda cichutko pluskała o brzeg. Tam komendant począł nawoływać żonę, lecz przez dłuższy czas odpowiadało mu tylko echo.
- Tu jestem – zabrzmiało w końcu, a w kręgu światła rzucanego przez pochodnie pojawiła się kobieta. Nie wyglądała ani na zmęczoną, ani tym bardziej na ranną, więc ucieszyliśmy się z nieodległego w czasie powrotu do obozu. Jedynie kilkoro z nas nie dowierzało, że wszystko poszło tak łatwo.
- Kochanie, co ty tu robisz? – pytał tymczasem Wergund. – Czemu nic nie powiedziałaś? Wracajmy do domu.
- Nie pójdę bez naszej córki.
Na kilka sekund zapadła cisza przerywana tylko złowrogim szmerem liści i cichym chlupotaniem wody w pobliskim jeziorku.
- Ale przecież – wyjąkał wreszcie dekurion. – Przecież my nie mamy dzieci.
Po naszych plecach przebiegły ciarki, ktoś głośno syknął, a natura, jakby chcąc zaprzeczyć słowom żołnierza, sprawiła, że gdzieś w mroku jeszcze głośniej zachlupotała woda, potem groźnie zaszeleściły gałęzie, a na końcu rozległ się piskliwy głos należący najwyraźniej do jakiegoś małego dziecka:
- Mama, mama!
Wojownicy nie namyślali się długo i natychmiast unieśli broń, a my, kapłani, stanęliśmy za ich szeregiem, gotowi do wypowiedzenia modlitw i ochronnych błogosławieństw. W tym właśnie momencie obok matki pojawiła się córka.
Najpierw widać było tylko jej rękę, okropną, pokrytą obrzydliwymi liszajami i uzbrojoną w długie szpony. Potem dostrzegliśmy bladą jak kość twarz dziewczynki i oblepiające ją czarne, mokre włosy, nieco rozczochrane, opadające grubymi strąkami. Sama brunetka była bardzo młoda, nie mogła liczyć sobie więcej niż trzynaście, czternaście wiosen, choć wyglądała na jakieś dziesięć. Mimo to każdy z nas wiedział, że walka, do której musiało dojść, nie będzie łatwa. Mała stanęła obok żony dekuriona z cichym mamrotaniem na ustach.
W końcu obie kobiety uniosły ręce, a potem, naraz, skoczyły na całą naszą grupę z wibrującym w uszach wizgiem. Pierwsi ranni upadli na ziemię, a reszta, chroniąc ich i nas, leczących, otoczyła nas ciasnym kręgiem.
W takiej walce ciężko było się nie wycofywać, zwłaszcza, gdy obie topielice, bo tak zdążyliśmy je już nazwać, walczyły bok w bok. Krok za krokiem więc brnęliśmy w gąszcz, co chwila wykrzykując modlitwy. Wojownicy odpowiadali nam swymi bojowymi zawołaniami.
Wydawało się, że nasze szanse drastycznie maleją. Weszliśmy teraz w zarośla pokrzyw, matka atakowała nas z przodu, a córka zniknęła gdzieś po lewej stronie. Nawet mój elfi wzrok nie mógł odróżnić jej od wyrastających tam drzew i krzewów.
- Uwaga, szarżuje! – wydarł się ktoś, gdy ujrzałam przeskakujący obok mnie cień i padającą od uderzenia Nike. Elfka krzyknęła jeszcze, lecz szereg cofnął się, widać jej nie dostrzegając. Wiedziałam, że leżącej kapłanki tak się nie zostawia, trzeba było do niej dojść. Tarczownicy znowu się cofnęli, a ja zostałam na lewym skrzydle niemal bez ochrony. Zdążę czy nie zdążę? Z sercem walącym jak młot podbiegłam do towarzyszki.
- Pani mądra i dobra, ratuj tę elfkę, tę służebnicę niebios! Zalecz jej ranę! Giore til langs, Silva, heilbrigi hem!
Nie widziałam już, jak Nike podniosła się i pomknęła za szereg. Nie mogłam tego zobaczyć, bo sama pobiegłam tam pierwsza, potykając się na leśnej ściółce. Nie spodziewałam się, że gdy tylko dotrę do wojowników, czeka mnie tam kolejny rozkaz.
- Znaleźliśmy jamę! Kapłani i cywile do środka!
Posłusznie wgramoliłam się więc do małej groty przypominającej norę sporego ssaka. Na podłodze leżało tu igliwie i… na bogów, świece? Tak, to faktycznie świece, a do tego chyba jeszcze kartka papieru!
- Na ogień Wejana! – wydarł się ledwie mieszczący się tu Noxis. – Na papierze jest portret tej dziewczynki!
- Nie gadajcie, tylko to niszczcie! – usłyszeliśmy z zewnątrz. – Rozwalić w drobny mak!
Nie było czasu na rytuał, czy choćby egzorcyzm, który zresztą, jak po walce powiedział mi Durgh, wcale na topielice nie działał. Do środka jak wicher wpadła całkowicie zdrowa już Nike i zaczęła niszczyć norę w sposób jak najbardziej naturalny, po prostu kopniakami. W końcu któryś z nas podarł kartkę z portretem, a na zewnątrz zrobiło się nienaturalnie cicho.
- Rozwalone – z uciechą w głosie zawołała stojąca obok mnie kapłanka Herby. – Zabiliśmy tego potwora!
Nie wiedziała, że za te słowa jeszcze tej nocy będzie musiała przebłagiwać swoją panią.
Wyszliśmy z tej przeklętej „kapliczki” niemal natychmiast, zajmując się nielicznymi rannymi. Dekurion klęczał tuż przy żonie, która niestety, gdy tylko zniszczono kapliczkę, padła martwa. Dziewczynce nikt się nie przyglądał, pragnąc, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. Wkrótce naszym życzeniom stało się zadość. Wróciliśmy do obozu.
Jeszcze w drodze z zapałem dyskutowaliśmy o tym, co właściwie spotkaliśmy. Nasi łowcy potworów upierali się, że stworzenia, z którymi przyszło nam walczyć, nie mogły być topielcami, lecz prawdopodobnie ofiarami jakiejś klątwy.
- Topielce nie wychodzą z wody nocami innymi, jak te przy nowiu – mówił Tsuna tonem znawcy. – To stworzenia, które nie mówią i nie oddalają się od zbiornika wodnego. To, co widzieliśmy, na pewno mówiło, chodziło i odeszło na więcej niż kilka kroków od wody. Wystarczy? Ofiary klątw zaś zwykle są tworzone na drodze rytuału, co sprawia, że jeśli odczynić ten rytuał, lub zniszczyć przedmiot, dzięki któremu stworzono potwora, klątwa traci swą moc.
- Brzmi znajomo – rzekłam cicho. Na te słowa Tsuna uśmiechnął się przyjaźnie, a ja instynktownie poczułam, że jeszcze nieraz znajdziemy w sobie nawzajem pomoc i oparcie. Faktycznie, tak miało być.
Po powrocie nie mieliśmy sił ani czasu na jakiekolwiek knucie. Nie myśleliśmy nawet o buncie, co może na dobre wyszło naszym żołądkom. Poszliśmy spać szybko, bo gdy pojawiliśmy się przy ognisku, do końca naszej warty pozostał zaledwie kilka pacierzy. W końcu, po dniu pełnym wrażeń, wreszcie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Byłam tak wykończona, że nic mi się nie śniło.
Ranek trzynastego dnia po przesileniu miał okazać się dla wielu z nas bardzo ważny. Wiadomości od zesłańców były pomyślne, poprzedniego dnia zdołali oni przerzucić do obozu broń i, choć zostali nieco poranieni przez napotkanego kotołaka, teraz chwalili się nam swoim wyczynem.
Niedługo po porannym apelu i śniadaniu, gdy wszyscy zaczęli już szykować się do wyjścia, złożyłam mej Pani ofiarę z zebranych wczoraj po drodze szyszek. Potęga bogów wypełniła mnie od stóp do głów, a na mej twarzy zagościła radość. Kiedy pojawiłam się w halli wraz z resztą kajdaniarzy, aż biła ode mnie łaska Wielkiej Silvy. Tego dnia wszystko po prostu musiało się udać.
Tak, jak poprzednim razem, podzielono nas na dwie grupy, z których jedna udała się na poszukiwanie jakichś ruin, a my, czyli druga, miała zaczekać na idącego z minami Hugina. Jakież było nasze zdziwienie, gdy krasnolud pojawił się w obozie jedynie z dużą skrzynką i z informacją, że ładunki przyniesie za chwilę jego pomocnik, gnom Mały.
- Ufam mu całkowicie. Jest zdolny i niesamowicie sprytny. To, czego inni nauczyliby się w dziesięć lat, on umiał po roku. Spokojnie, patrzyłem mu na ręce i wiem, że się nie pomylił. Zresztą, w razie pomyłki byłoby słychać wybuch.
Część z nas roześmiała się, lecz inni rzucili się po słomę do wymoszczenia skrzynki. W końcu Mały wpakował się do karczmy z pierwszym ładunkiem, który Hugin, ostrożnie jak jajo, włożył na swoje miejsce.
- Ładunki są wysoce niestabilne. Niech was bogowie bronią używać wokół nich magii, bo nie będzie nawet, czego z was zbierać.
- A jaki zasięg mają miny?
- Jeśli wybuchną ot tak, na wolnej przestrzeni… Piętnaście, dwadzieścia metrów.
Nie wiem, czy Hugin miał świadomość, że jego słowa były dla nas praktycznie wyrokiem śmierci.
- Piętnaście, tak? – ze zrezygnowaniem upewnił się Ulf. Odpowiedziało mu uznane za zgodę milczenie.
Mijały minuty, a Mały wciąż nie pokazywał się z drugim ładunkiem.
- No co on tam tyle robi? Nie krzyknę mu, żeby się pospieszył, bo gotów mi jeszcze zacząć żonglować tymi minami, ale, do licha! Ileż zajmuje droga z warsztatu do karczmy?! Mi zawsze do oberży idzie się błyskawicznie…
- Idzie! – krzyknął ktoś w końcu, a my zrobiliśmy gnomowi szpaler do skrzynki, gdzie krasnolud odebrał od niego ładunek i polecił iść po ostatni. Tym razem Małemu poszło szybciej, więc już wkrótce wyruszyliśmy w drogę. Na początku skrzynkę chwycił Ulf oraz Meriadoc, więc ruszyliśmy raźnym, choć z konieczności nieco zbyt płynnym krokiem.
Na miejsce, zbocze góry Lisianka, dotarliśmy w skwarze, jakiego nie powstydziłaby się Południowa Puszcza. Nie tylko ja piłam dziś z moich zapasów, bo wielu z naszych po długim marszu także pilnie potrzebowało wody. Kiedy Mały zaczął rozmieszczać na zboczu gwoździe, a część z nas porządkować miejsce wokół nich, wszyscy dziękowaliśmy bogom za cień. Po dłuższej chwili pierwsze stanowisko było rozstawione i gdy Hugin ze swym pomocnikiem zakładali ładunki, my ukryliśmy się za drzewami. Kiedy zdrowo huknęło i wreszcie pozwolono nam wyjść, zabraliśmy się za przeszukiwanie okolicznego terenu.
- Czego właściwie szukamy? – zapytał któryś z nas.
- Naprawdę to nie wiem, czego – roześmiał się krasnolud. – Wszystkiego, co tu nie pasuje. Nie wiem, co każe Wergundom tu kopać, ale jestem pewien jednego: nie ma tu złota ni srebra, ani też żadnych kruszców, które przydałyby się Imperium. Tylko ta skała mnie ciekawi. Nigdy dotychczas takiej nie widziałem. Spójrz, Noxis, mój bracie z Shamarothu! Widzisz? Wygląda jak wapień, ale uwierz mi, jest twarda niczym granit. Dlatego potrzebne mi były te cholerne ładunki.
Wkrótce rozbiliśmy kolejne stanowisko, ale i tam po wybuchach nie znaleźliśmy nic, co mogłoby się nam przydać albo przynajmniej wydać niezwykłe. Któryś z członków hirdu wskazał za to Ulfowi czającą się za krzewami zakapturzoną postać.
- Mamy towarzystwo – szepnął nasz dowódca, gdy Mały zabrał się za mocowanie ostatnich kabli i ładunków. Skała była tu tak blisko, że gwoździe trzeba było ustawić nań we wzorek, który minerzy szumnie nazwali „diamentem”.
I tym razem ukryliśmy się za drzewami, przyciskając głowy do ziemi i zatykając uszy. Kiedy huknęło, a Hugin pozwolił nam wyjść, wszyscy zajęliśmy się szukaniem czegoś niezwykłego.
- Ej, jak coś znajdziemy, chowamy i opychamy w obozie – powiedział bodajże Einar. Niestety, nie dosłyszała tego najbardziej zainteresowana osoba, Noxis.
- Hej, Hugin! Strażniczko Yndir! Mam coś!
To mówiąc, wyciągnął wysoko rękę z białym, stożkowatym kamieniem przypominającym gigantyczny kolec ozdobiony spiralnym wzorem.
- Oddaj – poleciła Yndirmarie, a krasnolud, chcąc, nie chcąc, musiał wykonać nakaz. W tym momencie zza krzaków wyłoniła się obserwująca nas postać.
Była raczej wysoka, o głowę wyższa od najwyższych z więźniów i, co najdziwniejsze, nawet w taki upał zakapturzona. Jej szary płaszcz ukazywał niewiele, ale i to było na tyle dziwne, by porządnie mnie przestraszyć. Dłonie nieznajomego pokrywały łuski, które w żadnym wypadku nie wyglądały jak rękawice. Co najdziwniejsze, kiedy istota nakazała Yndir się zbliżyć i wzięła od niej kamień, okazało się, że jej twarz wygląda tak samo, jak dłonie.
Strażniczka oddała kamień posłusznie, jak małe dziecko, a gdy to uczyniła, jakiś nieznany czar sprawił, że upadła na ziemię, tracąc przytomność. Gdy tylko stwór odszedł, część z nas rzuciła się, by ją cucić, a druga przystanęła, wpatrzona w gąszcz, gdzie zniknęła przerażająca poczwara. Nikt z nas nawet nie myślał o pogoni, przede wszystkim dlatego, że bez Yndir nie mogliśmy oddalić się za potworem.
W obozie znaleźliśmy się z miną niesprawiedliwie obitych psów, lecz mimo to natychmiast przystąpiliśmy do działania na innym, dużo ważniejszym froncie. Trzeba było przecież zorganizować bunt, a z trzydziestką więźniów przeciw dwudziestce zorganizowanych żołnierzy ciężko było cokolwiek ugrać. Poza tym, oczywiście, brakowało broni.
- Musimy ułożyć odpowiedni rytuał – westchnął Durgh, gdy zasiedliśmy na naszej „łączce knucia”. – Musimy użyć słów na blokadę energii, czyli sperre evne, ale też powinniśmy prosić bogów o ochronę.
- Et baskytte selv av Modwit, może być? – zapytał schodzący do nas Ivar. – Chrońcie nas przed Modwitem.
- Może być – powiedziałam równocześnie z wysłannikiem Toledy. Wkrótce na skrawku papieru zanotowałam formułę, której miałam się nauczyć.
Gdy do obozu przybyła druga grupa, jej członkowie podzielili się z nami jeszcze kilkoma nowinami. Po pierwsze, czego większość z nas nie dowiedziała się poprzedniego ranka, orkiem w klatce, który popełnił samobójstwo pierwszego dnia o świcie, był sam Gotrek Moorgvrangvoohir, słynny wódz swego plemienia wsławiony zawartym przed laty paktem krwi z Elmerykiem, władcą Wergundii. Jego śmierć paradoksalnie mogła nam pomóc, bo wódz przekazał swą ostatnią wolę jednemu z zesłańców, elfowi Onfisowi, co sprawiło, że górskie plemię nieco nam zaufało. Mogło ono też, w razie odbicia obozu, okazać się cennymi sojusznikami.
- A cóż zdziałaliście dziś, przyjaciele? – zagadnął Onfisa i Olafa Ulf.
- I tu się zdziwicie, panowie. Mamy coś, co przyda się do dzisiejszego rytuału na kulce. Z niemałym wysiłkiem odebraliśmy dziś kamień, który w swej opiece ma nasz sędzia Rega. Jest to katalizator zaklęć, zwiększa rezultaty i zmniejsza koszt każdego czaru czy modlitwy.
- Każdego… – aż się zająknęłam.
- Dokładnie, elfko.
Knuliśmy tak jeszcze przez chwilę, lecz były to bardziej sprawy wojskowe, do których nie mnie było się mieszać. Mimo wszystko wkrótce poczułam się niedobrze i ledwie dałam radę o własnych siłach dojść do namiotu. Wkrótce odwiedziła mnie w nim trójka kapłanów, Nike, Durgh i Noxis.
- Masz spisane modlitwy na rytuał? – zapytał mnie ten drugi.
- Oczywiście, a co? Czyżby coś się stało? Potrzebujecie ich?
- Chodź z nami. Razem musimy coś ugadać.
Ruszyliśmy w stronę obozu, wspierając się wzajemnie, by nie upaść, tak bardzo kręciło nam się w głowach. Kiedy w końcu ustaliliśmy najważniejsze sprawy i bezpieczną zmianę formuły „chroń przed Modwitem” na „chroń przed złem”, mężczyźni udali się do dowództwa obozu, by prosić o pozwolenie na modły u stóp posągu. Ja natomiast przysiadłam na wiodących na plac schodach, obserwując spacerującego wśród namiotów Zaka.
Właściwie nazywał się on Zak’Revan, ale większość wołała go po imieniu albo wręcz po przezwiskach, których miał całkiem sporo. Zachariasz czy Zak’rystian to tylko przykłady wariacji na temat miana naszego towarzysza.
Już od pierwszego dnia Zak nie wydawał mi się podobny reszcie osadzonych tu więźniów. Był spokojny, potulny władzy, a nadto na siłę szukał wśród nas znajomych. Z początku nawet go lubiłam, więc zyskałam jego zaufanie i czasem zamieniałam z nim kilka słów o mojej czy też jego przeszłości. Pierwszego dnia mówiłam w większości ja, drugiego to on się rozgadał. Właśnie wtedy, gdy spoglądałam na niego ze schodów, podszedł do mnie i sam z siebie zaczął opowiadać, skąd przybył.
- Pewnie wyda ci się to mało wiarygodne, ale pochodzę aż zza Wielkiej Zmarzliny – rzekł, nieco się rozmarzając. – Nasz kraj odgrodzony jest od was morzem i górami, a moje plemię, Plemię Smoka, rzadko zapuszcza się na znane wam tereny. Mimo to jestem pewien, że wiemy wiele więcej, niż wy. Nawet teraz posiadam wiedzę, o jakiej możecie tylko śnić.
- Zak, co to za wiedza? Wiesz, że poszukujemy nawet najmniejszego strzępku informacji…
- Wy? Wy potrzebujecie? Tobie może bym pomógł, ale wam wszystkim? Wolę dbać o siebie niż o całą tę hałastrę. Ważniejsze jest dla mnie moje życie.
Ludzie w takich sytuacjach mówią, że „zagotowali”, a ja właśnie zrozumiałam, czemu tak to nazywają. Przez chwilę myślałam, że to za sprawą bransolety przed oczyma pojawiły mi się czerwone mroczki, a moje dłonie zacisnęły się w pięści.
- Zdrajca – rzuciłam, błagając Panią, by chroniła mnie przed wybuchem gniewu. Zataczając się zarówno ze złości, jak i wyczerpania, odeszłam z miejsca spotkania i wślizgnęłam się do namiotu hirdu.
- Mamy problem – zakomunikowałam Ivarowi. – Zak chce nas zdradzić, wredny egoista.
Stało się. Wypowiedziałam magiczne słowa, wsypując towarzysza, ale, być może, ratując tajemnicę buntu. Stojący obok Ivara Einar spurpurowiał, a ja powtórzyłam to, co powiedział mi Zak’Revan. Chwilę później na zewnątrz rozległo się nawoływanie Durgha.
- Aerlinn, gdzie jesteś?
- Tu – odkrzyknęłam, a na kwaterze pojawiła się wkrótce postać jasnowłosego kapłana. I jemu trzeba było wszystko opowiedzieć.
- Dajcie mi pozwolenie, a wszystko wyciągnę z tego głąba – rzekł wysłannik Toledy tak groźnym tonem, że tylko głupi powiedziałby, że żartuje.
- Możesz sondować umysły?
- Z łaską Bogini i owszem. A nawet jeśli nie magią, to Zakon zna wiele innych metod, fakt, że nieco bardziej tradycyjnych, ale nie mniej skutecznych.
- Tortury?
Ostatnie słowo nie powinno być wypowiedziane. Mimo wszystko nigdy nie życzyłam nikomu cierpienia ani bólu. Kiedy więc Durgh zaczął zbierać się do wyjścia, poprosiłam go, by nie czynił Zakowi nic, co nie będzie konieczne. Zgodził się z uśmiechem.
 
 
 
Abdel 

Skąd: Warszawa
Wysłany: 14-10-2010, 12:15   

Genialne.Wszystko zapisane zgodnie z konwencją.Czyta(i wspomina) się z przyjemnością.
W dodatku 1 część zakończona w takim momencie.(Tak Zakowi należy się parę tortur :D )
Dramaturgia.Aż chciało by się być w skórze kogoś kogo tam nie było :mrgreen:
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 14-10-2010, 14:34   

Ponieważ znam już cały tekst, to pozwolę sobie na krótką recenzję całości :)
To jest rewelacyjny kawał dobrej reporterskiej roboty. Styl porządny i przejrzysty, bez fajerwerków i ozdobników. Czysta relacja z delikatnie zarysowanymi emocjami, które czytelnik odczyta, ale do których narratorka się wprost nie przyznaje, w najlepszym razie kończąc zdanie wielokropkiem ;) Bardzo mi się podoba klarowność tekstu, chociaż na konto wad takiego stylu trzeba napisać, że dla osoby niezorientowanej w niuansach może być po kilkudziesięciu stronach nużący.
W kilku miejscach zauważyłam świetne zapamiętanie sytuacji, wręcz niemal słowo w słowo, w kilku innych wręcz przeciwnie, narratorka zapamiętała sytuację dokładnie inaczej niż ja, albo nie zauważyła kilku jej elementów - dla mnie to świetny wgląd w punkt widzenia gracza. Jak widać, nie zawsze to, co mi wydaje się wyraziste i widoczne, podobnie wydaje się graczom... :/
Niektóre środki wyrazu wydają mi się niesłychanie klasyczne, opisy cech, zwłaszcza pozytywnych, niektórych bohaterów są lekko ... hm, przesadzone ;) Nasze postaci nie były aż tak jednowymiarowe. Takie osoby jak Durgh, Ulf czy wreszcie Yndir (piję do opisu na końcu opowiadania ;) ), oprócz tego, że były silne, zdecydowane i odważne, miały też mroczne strony ;) Durgh miał tendencje inkwizytorskie, Ulf bądź co bądź był fiordyjskim zbójem, a Yndir żołnierzem okupacyjnej armii ;) Wydaje mi się, że za mało zauważona była ta dwoistość, ale zakładam, że to po prostu cecha narratorki - dobrej i niewinnej kapłanki Lasu, która rumieni się przy każdym mocniejszym tekście ;) Biorąc to pod uwagę - dostrzeganie przez nią tylko pozytywnych cech swoich towarzyszy jest dość spójne :)

No i po kolei fragmenty, które zwróciły moją uwagę ;)



Aerlinn napisał/a:
- Nie opieraj się, psie! – wrzasnął ten, który nas tu przywiódł
To musiał być Jacek :D I nikt nie zauważył, że wjechałam na koniu... :( :(


Aerlinn napisał/a:
Wergundzka flaga powoli i, przyznajmy to, majestatycznie, wjeżdżała na górę.
Pewnie, że przyznajcie ;) Wergundzka flaga albowiem była piękna ;)


Aerlinn napisał/a:
Przez chwilę myślałam, że moje wezwanie nie zdało się na nic, ale w końcu, po kilkudziesięciu sekundach, driady zaczęły się wycofywać.
- Pójdźcie z nami – powiedziała, już dużo spokojniej, ich przywódczyni.

Tu właśnie ta rozbieżność obserwacji. Jacek, który grał driada, dość wyraźnie złapał się za głowę, krzycząc "Hern! Hern do mnie mówi!", po czym padł na kolana wołając "Ale co mamy zrobić, panie?". Driady obserwowały go kątem oka, po czym podszedł do głównej z driad i wyszeptał jej jakieś polecenie wskazując ręką na Was. Ona chyba też zresztą zasymulowała, że słyszy wezwanie. Dopiero po tym driady przerwały walkę, mając Was już rozłożonych na ziemi.


Aerlinn napisał/a:
- Potrzeba do tego rytuału blokującego – spokojnym głosem odezwał się Durgh. – Ale wątpię, byśmy sami dali sobie radę. Nie możemy być pewni, czy bogowie udzielą nam swojej mocy, a skoro Modwit wspomaga swoją wyznawczynię…
- Spróbować nie zaszkodzi.
- Hej, patrzcie, co mam!
Nasz uciekinier, Valras, wyłonił się z gąszczu rozpromieniony, jak małe dziecko. Kiedy się zbliżył, wszyscy spostrzegliśmy leżącą na jego dłoni zielonkawą kulę emanującą potężną mocą i dziwnym światłem.
- Skąd ty…? – zaczął Olaf, ale Onfis natychmiast mu przerwał.
- Odłóż to natychmiast pod posąg, chyba że chcesz nas wszystkich pozabijać! Raz dwa, lecisz! Pomyślałeś, że być może razem z tą kulką przeniosłeś także to pole magiczne?! Jeśli ktoś właśnie był przy granicy obozu…
- To już go nie ma – smętnie dodał winowajca.
- Zmykaj, ale już!

Olaf!! :D Zamorduję!!! :D
To nie miało prawa się wydarzyć, ale jakoś Olaf z tego wybrnął :) Powinien formalnie wycofać to wydarzenie - odbyło się bez obecności i wiedzy OG, a to wbrew podstawowej zasadzie obozu. Gdyby OG był na miejscu, poinformowałby Valrasa: "mdlejesz", gdy ten tylko podszedł do posągu. Kuli nie ruszyłby z miejsca, bo teoretycznie była tam wmurowana. Ale Off postanowił nie naruszać nastroju knucia i wybrnął tak, jak wiecie :)


Aerlinn napisał/a:
- Ale chyba nadal nie mamy tych kryształków – rzucił jeden z elfów imieniem Tsuna, ale Meriadoc z hirdu uśmiechnął się tylko.
- Hugin mówił o czterech, tak? – rzucił na wszystkich baczne spojrzenie o treści „gdzie polazła Yndirmarie?”.
- Chyba tak.
- My mamy ponad dziesięć.

Ha-ha-ha :D "Gdzie polazła" ;) ;) W trakcie drogi powrotnej idąc z grubsza na czele i gadając z Ulfem usłyszałam z samego tyłu:
- Heeeej, Uuuulf!!
- Cooo?
- Masz wszystkie kryształy?
- Noooo!
- Ale wszystkie siedemnaście???
Frajerzy... :D W tym momencie na tyle ktoś, chyba Einar, zadziałał i kopnął w kostkę wrzeszczącego :D Yndir postanowiła "nie słyszeć", ale kiedy w obozie przekazaliście tylko 5 kryształów, kilka razy zapytałam, czy to wszystkie. Po czym zameldowałam komendantowi, że kryjecie kryształy. Zastanawiając się, komu możecie je opchnąć, zaczęliśmy śledzić Hugina i wparowaliśmy z Roderykiem (Jacek) do namiotu dokładnie kiedy Ulf i Hugin kończyli transakcję :D Hugin protestował, ale nic mu to nie pomogło. Ulf też, ale pomogło mu jeszcze mniej :D Po odstawieniu Ulfa 'do-kla-tki! do-kla-tki!' zostaliśmy w namiocie z minami "no dobra... teraz trzeba znaleźć te kryształy" :D Po czym odbyło się całkiem realne przeszukanie, w efekcie czystym fartem kryształy się znalazły :D


Aerlinn napisał/a:
- Panie, dzięki Ci – powiedziałam, gdy Wielki Łowczy zniknął, a oddział zaczął zbierać się z kolan. – Dziękuję wam, Córy Lasu, w imię bogów.
O ile pamiętam, Fiord nie klękał :) Podobnie Wergundia :)

Aerlinn napisał/a:
Tam komendant począł nawoływać żonę, lecz przez dłuższy czas odpowiadało mu tylko echo.
- Tu jestem – zabrzmiało w końcu, a w kręgu światła rzucanego przez pochodnie pojawiła się kobieta. Nie wyglądała ani na zmęczoną, ani tym bardziej na ranną, więc ucieszyliśmy się z nieodległego w czasie powrotu do obozu. Jedynie kilkoro z nas nie dowierzało, że wszystko poszło tak łatwo.
- Kochanie, co ty tu robisz? – pytał tymczasem Wergund. – Czemu nic nie powiedziałaś? Wracajmy do domu.

:D :D No patrz :D Jako, że siedziałam tam w krzokach, to mogę robić za świadka, że komendant wydarł się "Co ty tu robisz, kobieto??!! Od trzech dni cię w domu nie ma!!" :D :D
Swoją drogą, obserwacja tego, co działo się później, była przeżyciem niepowtarzalnym :D Lepiej to już chyba miał tylko Off, obserwując pandemonium przy okazji kotołaka :D Wiecie co.... jakby piorun dupnął w szczypiorek! :D :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abdel 

Skąd: Warszawa
Wysłany: 14-10-2010, 15:31   

Indiana napisał/a:
I nikt nie zauważył, że wjechałam na koniu... :( :(

Ja zauważyłem. :) Na oklep.Swoją drogą,piękny koń chyba nawet arab chociaż nie jestem pewny bo nie mogłem się dokładnie przyjrzeć.Ze stadniny znajdującej się nieopodal jak mniemam?
 
 
Travor 

Wysłany: 14-10-2010, 15:34   

Tak było? Ale to chyba tylko na pierwszym turnusie, nie?
 
 
Fehu 

Skąd: Białystok
Wysłany: 14-10-2010, 15:39   

Nie znam się na kuniach, ale jakiś taki białawy był ;']

Co do samego opowiadania, albo raczej powieści - oceniając po rozmiarach - bardzo ładny, zgrabny i prosty styl, bez wyszukanych i niezrozumiałych metafor. Cieszy duża ilość dialogów - można się łatwiej wczuć w nastroje i charaktery postaci. Zaskakuje również duża ilość, wydawałoby się, trudnych do zapamiętania detali. Naprawdę jestem pod wrażeniem, jako że sam nie wiele potrafiłem zrelacjonować z przeżytych scen.
Jak zauważył Abdel, tekst od razu przywołuje wspomnienia z obozu. Myślę, że całość można uznać za bardzo udaną powieść z gatunku literatury faktu ;']
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 14-10-2010, 15:56   

Abdel napisał/a:
piękny koń chyba nawet arab chociaż nie jestem pewny
Arabo-fiord :) Siwek, rzeczywiście. Nie na oklep, w siodle :)

Travor napisał/a:
Ale to chyba tylko na pierwszym turnusie, nie?
Tak, na drugim niestety się nie udało załatwić kunia :(
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 14-10-2010, 16:39   

Zgadzam się po części z opinią Indiany, z tym, że do mnie reporterski styl i pierwszoosobowa narracja nie bardzo trafia ;) Ale ładnie, ładnie. Chociaż ani wzmianki o Ragnarze, niewielka o Olafie, a o nich z punktu widzenia dalszej fabuły powinno być na początku dużo :)
Z takich szczegółów: karcer =/= klatka :P Karcer był miejscem specjalnej kary i znajdował się poza obozem, w karcerze siedziała często zakonniczka Alinoe.
 
 
 
Aerlinn 
Tavariel In'Tebri


Skąd: Kraków
Wysłany: 14-10-2010, 17:56   

Dziękuję za komentarze, zaraz wrzucę kolejną część. Co do driad i wezwania od Herna: po prostu tego nie słyszałam i żałuję, że nie mogłam z tego powodu tego opisać. To była moja pierwsza walka, cały czas mieszały mi się słówka od modlitw, driady były dosłownie wszędzie, bardzo ciężko było mi zapamiętać jakiekolwiek szczegóły.
Na koniu się nie skupiałam, w momencie przybycia do obozu moje myśli bardziej kręciły się wokół: "Przeżyję czy nie?".
Jeśli chodzi o "utopca", po prostu zapomniałam o tym krzyku, zastanawiam się, czy zmienić. Karcer =/= klatka... eh, to już mój błąd zarówno postaci, jak i gracza. Myślałam, że to jedno i to samo.
Cech opisywać nie umiem, to była zawsze moja słabość, tak samo jak opisy przeżyć. Cieszę się, że moja postać mogła wziąć trochę tej jednoznaczności cech na karb swojego charakteru.
A, że nie ma dużo wzmianek o Ragnarze, to już wina mojej pozafabularnej nienawiści ;p Jak mi pół obozu nad uchem marudzi "Powiedz: <Rrragnarrr>" (Nie wymawiam "r"), to trudno go lubić.
_________________
2010-2012 - Aerlinn Tavariel In'Tebri, kapłanka Silvy i Herna
2013 - + Sonja córka Aliny z Sulimów, drużynniczka rodu Kietliczów Karanowiców
2014 - kadet (bardka Nawojka, + Angela Ehrenstrahl, Talsojka Arianwel'arya... i inne)
2014 Nelramar - + Tulya'Istanien z rodu Idril, Vayle'Finiel z rodu Meredith oraz khorani Akhala'beth (khorani drugiego hurdu tentara kedua)
 
 
 
Abdel 

Skąd: Warszawa
Wysłany: 14-10-2010, 18:06   

Ale mleko za to robił dobre! :D (czy tam kradł albo sprowadzał z innego wymiaru.Już sam nie wiem :P krążyło wiele plotek w każdym razie było dobre)
Ostatnio zmieniony przez Abdel 14-10-2010, 18:07, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Aerlinn 
Tavariel In'Tebri


Skąd: Kraków
Wysłany: 14-10-2010, 18:24   

- Jeńcy na plac! – zagrzmiało w tym momencie tak, że gdybym nie miała kapłana Rega po naszej stronie, stwierdziłabym, że to jeden z boskich grzmotów jego Pana.
- Co się stało? – szepnął do mnie któryś z członków hirdu, lecz wiedziałam tyle, co on. Wszyscy zgodnie ruszyliśmy na plac apelowy.
Jasny gwint, chciałam zakrzyknąć, gdy stanęłam w szeregu i właśnie zrozumiałam, co mam w ręce. Kartka z tekstem modlitwy, tym starym tekstem modlitwy, tym ze słowami „chroń nas przed Modwitem”. Jeśli którykolwiek z Wergundów zobaczyłby to w mojej ręce…
- Myślicie, więźniowie, że nie widzimy, że połowa z was od rana rzyga po całym obozie? Wydaje się wam, że jesteśmy tak głupi, że nie dostrzegamy, jak knujecie sobie na dolnej skarpie? Zak, powiedz mi, młodzieńcze, co wiesz o ich buncie.
Podniosłam wzrok na Zak’Revana. Wydawał się być tylko lekko zakłopotany, ale byłam pewna, że jeśli tylko na mnie spojrzy, mój wzrok wypali mu oczy. Miałam dość. Jak ziemia może znosić ciężar takich ludzi?!
- Zak – szepnęłam chyba tylko do siebie. – Zak, jeśli chcesz zginąć z naszych rąk, mów, ale wtedy nie liczyłabym na jakąkolwiek przyjaźń z kimkolwiek stąd.
- Niewiele wiem – odezwał się przybysz z północy. – Przy mnie tylko mówiono o buncie i przerzucaniu broni do obozu.
- Broni? To robi się coraz ciekawsze. Hej, żołnierze! Niech ze dwóch zostanie tu przy więźniach, a my zajmiemy się przeszukiwaniem namiotów! Broń, powiadasz…
Zamarłam. Niewielu z nas wprawdzie widziało, co kryje się na dole, pod stertą siana, ale jeśli strażnicy cokolwiek by zauważyli… Widziałam, jak Ulf posłał Zakowi mordercze spojrzenie.
Znaleźli niewiele, ale za to dali mi potrzebny czas. Gdy bowiem większość strażników gmerała po namiotach, udało mi się porwać kartkę z modlitwami na drobne kawałeczki i wetknąć je pod moją bransoletę. Uśmiechnęłam się wtedy, ale na krótko, bo zaraz na plac wparadował dekurion, Yndir i chyba jeszcze jeden z żołnierzy imieniem Roderyk.
- Znaleźliśmy to – powiedział ten ostatni, wyciągając przed siebie coś, co wszyscy poznaliśmy. Grot od strzały i dwie flaszki, w tym jedna z czerwonym płynem w środku. Eliksir leczący.
- Kto się przyznaje do grotu, zakazanej prawem wódki księżycowej i tego oto eliksiru?
Zapadła napięta cisza.
- To nasza księżycówka – usłyszałam przyciszony głos Ulfa. – Grot za to musiał spaść w trakcie transportu.
Złapałam się za głowę, zastanawiając się, czy nie powinnam się przyznać. Może to uratowałoby dowództwo… I wtedy przypomniałam sobie o rytuale. Każdy kapłan i kapłanka był ważny. Nie mogliśmy stracić nawet jednego z wysłanników bogów.
- Przyznaję się do wszystkiego – usłyszałam nagle znajomy głos. Kronikarz Aleksander okazał więcej odwagi niż cała reszta wojów.
- Do wszystkiego?
- Przecież każdy z nas wie, że strażnicy muszą znaleźć sobie kozła ofiarnego. Mówię więc, przyznaję się do wszystkiego.
Odetchnęłam z ulgą, ale przecież Wergundowie nie byli aż tak głupi, jak wyglądali.
- W którym namiocie mieszkasz, skrybo?
- W ostatnim, panie. O co chodzi?
- Flaszkę i eliksir znaleziono w innych namiotach! Nie próbuj wyprowadzać w pole wergundzkiej armii! A teraz za tę nędzną próbę oszustwa reszta ustawia się w dwuszeregu i odlicza do sześciu!
Przeliczyłam szereg. Dużo tych szóstek. Co każą nam robić?
Kiedy odliczyliśmy, miałam numer pięć. Obok mnie ktoś z grupy „szóstek” z nerwów przygryzał wargi.
- Jedynki do karceru! Jeśli nikt się nie przyzna, będziemy wsadzać dalej!
- A nie lepiej od razu wieszać? – to swoje trzy akwiry do rozmowy dorzuciła Yndir.
- Wieszać będziemy, jak braknie miejsca.
Dalszej części tej rozmowy już nie słyszałam. Zobaczyłam bowiem, kto poszedł do karceru. Pierwszą osobą wsadzoną za kratki była Nike. Kapłanka. Już po nas.
- Straciliśmy kapłankę – szepnęłam do tyłu.
- Widzę. Musimy coś zrobić.
Jednak nawet mimo takiego postanowienia nikt nie przyznał się do znalezionych przez Wergundów rzeczy. Strażnicy trzymali nas jeszcze chwilę w niepewności, ale potem dekurion, którego imię, Egon, poznałam dopiero tego dnia, skinął na stojącego pod hallą Hugina.
- Przynajmniej się na coś przydacie – krzyknął krasnolud. – Zaraz przyniosę wam kocioł pełen kamieni. Będziecie, jak w tej bajeczce, przesiewać je i wyszukiwać podobne do tych, które wskażę.
Jęknęliśmy krótko, ale nie mogliśmy już na nic narzekać. Nike rzuciła nam z karceru pocieszające spojrzenie.
Praca była długa i mozolna, ale w końcu przyniosła efekty. Kiedy jedna czwarta kotła leżała przesiana, strażnicy widać nacieszyli się naszym trudem i odesłali nas do namiotów. Natychmiast spaliłam w okolicy kwatery tę feralną kartkę, potem w mym leśnym zakątku zaniosłam do Wielkiej Silvy kilka błagalnych modlitw, a na końcu powtórzyłam wyuczone na rytuał słowa. Gdy zeszłam na naszą łączkę knucia, zastałam tam już po osobie czy dwóch z każdego namiotu, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że zasłyszane w czasie modlitwy plotki o naradzie nie były pozbawione sensu.
- Damy radę w tylu kapłanów? – zapytałam prosto z mostu.
- Damy, a poza tym Nike może jeszcze wyjść. Wiesz, ilu nas tu jest?
Noxis wybrany przedstawicielem swojego namiotu? Uważajcie, bo uwierzę. No oczywiście, krasnolud musiał znaleźć się tu sam, nieproszony.
- Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Jestem ja, Durgh, ty, kapłan Skogura…
- Hogar, tak ma na imię.
- Masz rację. Jest jeszcze Ivar…
- I sędzia Rega, no i Nike, jeśli stamtąd wyjdzie.
- Faktycznie, sporo nas. Wszyscy zdążyli już złożyć ofiary?
Przebywający na łączce kapłani uśmiechnęli się z politowaniem.
- Jesteśmy gotowi – powiedział Durgh. – Czekamy tylko na Onfisa, który idzie uśpić tę kapłankę, by nie przeszkadzała nam w rytuale. Na razie i tak jest jeszcze za wcześnie.
Faktycznie, było wcześnie. Słońce nawet nie zaczęło chować się za górami, strażnicy byli czujni, a rytuał mieliśmy odprawić dopiero koło ósmej wieczór.
- Na pewno mamy pozwolenie na modły w okolicy posągu? – upewnił się Ivar.
- Tak, pytałem się dowództwa kilka razy i za każdym otrzymywałem zgodę. Jedynym problemem może być ewentualna więź między kapłanką, a jej kulką.
- Nawet tak nie mów, Durgh. Będzie smacznie spała.
- Lepiej przewidywać najgorsze niż najlepsze.
W tym momencie wstał Olaf.
- Przekażcie w swych namiotach wieści, że jeśli tylko odczarujecie te piekielne bransolety, trzeba je natychmiast zdjąć. Gdyby zaś cokolwiek się nie powiodło, macie uciekać w lasy, na północ. Tam pytajcie o Miedzianobrodego.
Skinęliśmy smutno, ale, jak już ktoś mówił, nie dopuszczaliśmy do siebie myśli o tym, że coś może nie wyjść. Kiedy opuściliśmy łąkę, z rozkazu Ulfa udałam się w stronę halli, by podsłuchać ewentualne rozmowy strażników.
Szczęściem, Wergundów nie zobaczyłam. Nawet przy karcerze nie było nikogo, co oczywiście nie znaczyło, że mogę ot tak, hop siup uwolnić więźniów. Kiedy na samą myśl zakręciło mi się w głowie, spojrzałam na siedzącą nieopodal klatki postać. Natychmiast rozpoznałam Aleksandra, a potem jego cichy głos. Śpiewający skryba? O niebiosa!
- Piękne Talsojanki dają za wianki,
Za kwiaty zaś Liryzyjki,
Zaś nasze ślicznoty
Dają z ochoty,
Bo lubią to Tryntyjki!

Czego, jak czego, ale takiego tekstu się nie spodziewałam. Nieco zarumieniona oddaliłam się w głąb obozu, zostawiając kronikarza sam na sam ze swoimi słuchaczami. Pozbawiona ważnych wiadomości wróciłam do naszego dowództwa.
Dochodziłam właśnie do swego namiotu, gdy usłyszałam radosne krzyki dochodzące od strony placu. Chwilę później, podskakując ze szczęścia, na ścieżce między kwaterami pojawiła się Nike.
- Zwolnili was! – krzyknęłam, ciesząc się razem z kapłanką. – Mam nadzieję, że pamiętasz jeszcze modlitwę do rytuału.
- Pamiętam, pamiętam. „Prosimy cię, w tym miejscu wpisz dowolnego boga, zablokuj tę energię i chroń nas ode złego”. Oczywiście, to wszystko słowami mocy.
Uśmiechnęłam się.
- Tylko pamiętaj, baskytte, a nie baskette.
- I nie Hebra tylko Herba. Tak, wiem. Jestem gotowa.
- To się chwali, drogie panie – usłyszałyśmy zza siebie głos Durgha. – Kapłanka zasnęła. Już czas.
Zaczął boleć mnie brzuch, ale nie miało to żadnego związku z noszoną na ręce bransoletą. Błyskawicznie wyjęłam z torby bandaże, które założyłam na prawy nadgarstek, by mieć je gotowe do użytku jak najszybciej, a w myślach po raz ostatni powtórzyłam nie tylko modlitwę na rytuał, ale też, a może przede wszystkim, błaganie o uleczenie. Wiedziałam, że najczęściej powtarzać będę właśnie tę modlitwę.
- O Wielka Silvo, wspieraj nas – wyszeptałam, gdy z resztą kapłanów udałam się na plac, gdzie poświęciliśmy wodę do oczyszczenia ołtarza. Potem, ledwie idąc z lęku i z nerwów, podążyłam w stronę posągu Modwita. Pocieszało mnie tylko jedno, Onfis miał stać w okolicy i w razie czego chronić nas przez wrogimi ostrzami.
- Bogowie, władcy światów! – zakrzyknął natychmiast Durgh, unosząc dłonie w błagalnym geście. – Za pomocą tej uświęconej wody oczyśćcie to miejsce i obdarzcie łaską ten święty obrzęd. Wspierajcie nas!
- Wspierajcie nas – powtórzyliśmy jak echo, padając na ziemię i przygotowanymi wcześniej ostrymi kamieniami wydrapując w gruncie święte symbole bóstw. Noxis wspomógł nas swymi runami.
- Kapłanie Rega, złóż bogom ofiarę.
Dziś nie pamiętam już imienia tego mężnego sługi bogów, choć wiem, że powinnam, bo wiele uczynił on dla dobra naszego i tego, które jest od nas o wiele większe. Dość, że młody człowiek w obszernych, ciemnych szatach nagle wyciągnął zza poły płaszcza spory kryształ, przez którego przeświecało światło zachodzącego słońca. Uniósł kamień wysoko, po czym położył go na postumencie przed posągiem, tuż nad miejscem ukrycia kapłańskiej kuli.
- O bogowie, uczyńcie dzięki temu przedmiotowi nasze zaklęcia jeszcze potężniejszymi, byśmy, już jako wolni ludzie – dodał nieco ciszej – mogli oddawać wam cześć i chwałę, sławiąc Wasze imiona!
- Błagamy was, bogowie, osłaniajcie nas w tej tak ważnej dla nas godzinie! Niechaj wasza moc zablokuje potęgę zła, niech chroni nas od wszelkiego, co mogłoby nam zaszkodzić. Chrońcie nas, jeszcze raz prosimy!
Gdy po kapłanie Rega i wezwaniu Durgha do modlitwy nadszedł czas na zanoszenie osobistych próśb, pierwszym przemawiającym okazał się Noxis. No, chłopie, pokaż, na co cię stać!
- Wejanie! – wrzasnął, aż zatrząsł się posąg Modwita. – Żarze Nieugaszony, Płomieniu Wieczny! Spal dziś zło, zniszcz je w zarodku, a nas ocal od klęski. Wlej nam w serca ogień odwagi, Panie!
- Herbo, pani wielka i mądra, Protektorko Życia! – kontynuował Ivar. – Chroń nas dziś, jak i w poprzednich dniach to czyniłaś, chroń przed złem, strzeż od niebezpieczeństwa! Pamiętaj o nas, swoich wyznawcach! Polecam się na przyszłość.
Nikt tym razem się nie roześmiał, gdy ekscentryczny wysłannik Pani Ziół skończył mówić. Po nim natomiast odezwała się jego siostra w wierze, Nike.
- Pani, błagamy cię! Ty codziennie stajesz nad nami i chronisz nas. Osłaniaj nas od złego i dziś! Baskytte selv!
- Silvo, Pani Lasu! – zawołałam, gdy przyszła moja kolej. – Opiekunko elfów i wszelkich leśnych stworzeń! Ty osłaniasz zwierzę przed myśliwymi i dajesz mu odwagę do walki z tym, który mu zagraża. Daj nam i dziś ochronę i odwagę! Osłoń nas od ran i śmierci, a jeśli odejdziemy do Twego domu, przyjmij nas, Pani, niczym dobra Matka! Ciebie wychwalamy i błagamy o pomoc!
Gdy skończyłam, spojrzałam na stojącego obok mnie Durgha słynącego z potężnego głosu i pokrzepiających modlitw. Teraz to on miał przemawiać.
- Toledo, o Pani Równowagi! Wysłuchaj nas dziś, bo Twój lud wzywa Cię w wielkiej potrzebie! Choć w kajdanach, wciąż wysławiamy Twe imię i oczekujemy zesłania na ten padół łez Twojej mocy! Ty prowadzisz swoje sługi ścieżką Równowagi, nie daj nam zejść z niej tego dnia! Naszą ręką wymaż wszelkie zło i zepsucie! Wesprzyj i wspomóż nas, bo walczymy w imię Równowagi, która została zachwiana! Przywróć ją, o wielka Pani, a nam udziel swej mocy, by zakończyć to, co zostało rozpoczęte! Daj siłę i moc! Daj odwagę i rozpal serca płomieniem wiary! Przez nas zwyciężaj!
Zakończył efektownym okrzykiem, który faktycznie musiał być słyszany nawet przez bogów w ich niebieskich pałacach. Kiedy więc swoje prośby zanieśli pozostali dwaj kapłani poświęceni Regowi i Skogurowi, żaden z nich nie mógł równać się z potęgą modlitwy zakonnika Toledy. Hogar, sługa Skogura, zakończył nasze błagania, a po jego słowach my wszyscy unieśliśmy dłonie nad kryształem i wypowiedzieliśmy zdanie, które miało nam dać tyleż korzyści, co osłabienia:
- Giore til langs Wejan, Herba, Silva, Toleda, Skogur et Reg, sperre evne et baskytte selv av odne! O bogowie, zablokujcie tę energię i chrońcie nas od wszelkiego zła!
Opuściliśmy dłonie, teraz modląc się w ciszy. Zwykle medytacja trwała co najmniej kilka minut, lecz nie tego dnia.
- Kto śmiał ruszać kulkę?! – dobiegł nas wrzask, który natychmiast rozpoznaliśmy. Kapłanka Gertruda pędziła ku nam z grymasem wściekłości na ustach.
- Do jasnej… Ona miała spać! – zawołał kapłan Skogura, ale ktoś natychmiast mu przerwał.
- Hogar, bierz katalizator – krzyknął któryś z nas, gdy cała reszta puściła się biegiem w kierunku placu. Ledwie zemknęliśmy w dół, gdy kawał ziemi za nami oderwał się na skutek jakiegoś zaklęcia naszej potężnej przeciwniczki. Na całe szczęście, na placu spostrzegliśmy wbiegający na ubitą ziemię jeden z naszych oddziałów.
- Część naszych jest na dole – usłyszałam tylko, zanim dostrzegłam lśniące stalą miecze strażników wpadających na plac za wojami. Cofnęliśmy się ku schodom i zejściu w stronę namiotów, mając nadzieję, że połączymy się tam z naszą drugą zbrojną grupą. W moim umyśle brzmiały już tylko słowa zaklęcia leczącego.
W tym momencie jednak moje marzenia błyskawicznie się rozwiały. Kilkoro strażników rzuciło się w naszą stronę z dziką szarżą, co dla nas, cywilów, było jednoznacznym sygnałem do ucieczki. Gdy zbiegałam ze schodów, poczułam tylko pęd powietrza za mijającym mnie o cale ostrzem i już miałam dziękować niebiosom za ocalenie, gdy plecy przeszył mi straszliwy ból. Aż dziw bierze, że dałam jeszcze radę zrobić krok czy dwa, nim ciało odmówiło mi posłuszeństwa i bezwładnie upadłam na ziemię.
Przez chwilę, jak przez mgłę, widziałam jeszcze, co się dzieje. Obok mnie leżało kilkoro innych rannych, a pył podnosił się spod stóp walczących, drapiąc i dusząc wysuszone gardło. Po chwili zobaczyłam też dookoła inny kolor, czerwony. Barwę mojej krwi.
Jak przywrócono mnie zdrowiu, nie pamiętam. Wiem jedynie, że pierwszym, co usłyszałam po wyjściu z ciemności, był głos Durgha błagającego Toledę o uzdrowienie mnie. Widać to właśnie imię Bogini przywróciło mi świadomość. Gdy kaszlnęłam, kapłan pomógł mi zwlec się z ziemi i, jak to w naszej profesji bywa, pomknął w kierunku kolejnych rannych.
- Rekke meg evne&not;, przywróć mi, o Pani, siły – wyszeptałam na wpół świadomie, zanim odzyskałam moc na tyle, by spełniać swój obowiązek ratowania innych. Podbiegłam do leżących na ziemi ciał, nawet nie patrząc, kogo leczę. To wszystko wykonywałam jak w transie: sprawdzenie pulsu, oddechu, zaklęcie, puls, oddech, modlitwa.
- Tsuna! – krzyknęłam mimo wszystko, gdy niedaleko ujrzałam leżącego towarzysza. Nie widziałam dokładnie jego rany, tak szybko wymówiłam najważniejsze tego dnia słowa: heilbrigi hem.
- Dzięki – wykrztusił, lecz ja szybko go uciszyłam:
- Milcz, a jeśli dziękujesz, to nie mnie, a Bogini.
Potem odbiegłam.
Walka toczyła się już na samym placu, gdy znów zawołano mnie w kierunku namiotów.
- Wciąż mamy tu rannych! – krzyknął bodajże Zak, który wypadł obok mnie z mieczem, co samo w sobie było dziwne, że obdarowano go brakującym nawet doświadczonym wojom orężem i, o dziwo po naszej stronie, rzucił się w wir walki. Niezbadane są wyroki boskie, pomyślałam, dopadając do leżących w kałuży krwi kilku gołowąsów z kwatery Durgha.
- Pani, ulecz ich, daj im żyć! Nadig Silva, heilbrigi hem!
Wstawali szybko, jakby moja Pani własną osobą stanęła przed nimi. Kiedy więc spełniłam swoją misję między namiotami, bitwa na głównym placu i skarpie wciąż trwała.
- Panowałam nad nim, ale teraz straciłam kontrolę! – usłyszałam rozpaczliwy wrzask, o zgrozo, kapłanki Modwita, a za nią wyrywającego się na wolność najprawdziwszego demona. Instynktownie cofnęłam się, gdy obok mnie przeleciała ogromna kula ognia.
Dopiero po chwili mogłam lepiej przyjrzeć się temu piekielnemu pomiotowi. Miał pokrytych czarno-czerwoną skórą sześć rąk, każdą uzbrojoną w potężne szpony, a dodatkowo ział ogniem i co rusz rzucał w nas jakimiś czarami. Zdarzało się też, że szarżował, raniąc swych przeciwników krótkimi, ale niesamowicie ostrymi rogami i pazurami. Wielu padło, próbując się mu przeciwstawić, zanim udało się odeprzeć go ze skarpy i przejścia między namiotami.
Lecząc broczącego z rany na piersi Hogara, zrozumiałam, że niewiele mocy już we mnie zostało. Postanawiając od tej pory zużywać trochę więcej bandaży niż zaklęć, popędziłam przez usłaną rannymi skarpę. Mimo woli zastanawiałam się, ilu z nich nie wróci już do zdrowia.
Opatrzyłam ze dwóch czy trzech mężnych śmiałków, zanim dotarłam pod posąg, przy którym jeszcze niedawno odprawialiśmy potężny rytuał. Dopiero teraz zrozumiałam, że wciąż mam na sobie feralną bransoletę. Jęknąwszy cicho, zdjęłam ją i odrzuciłam w krzaki.
Wtedy właśnie zauważyłam Onfisa. Leżał kilka stóp za posągiem, w kałuży własnej krwi, z co najmniej trzema ranami ciętymi, w tym jedną wyglądającą wręcz makabrycznie i sikającą krwią na całe otoczenie. To właśnie to cięcie na szyi sprawiło, że przez chwilę myślałam, jak niewielkie mam szanse, aby przywrócić mego rodaka zdrowiu. Mimo wszystko, gdy dotknęłam jego twarzy, wyczułam delikatny puls. Wymówiłam zaklęcie, wiedząc, że nie ma tu, co zwlekać, że każde uderzenie elfiego serca może być ostatnim.
- Heilbrigi hem! &not;&not;– niemal wrzasnęłam. – Giore til langs, Silva, heilbrigi hem!
- Dasz radę? – usłyszałam cichy, dziwnie eteryczny głos.
- Czy ja dam radę? Choćby to miał być mój ostatni czar, dam, w imię Bogini! Heilbrigi hem et rekke hem evne!
Po tej modlitwie istotnie, zatoczyłam się niebezpiecznie, ale nie moją misją było siedzenie i użalanie się nad brakiem mocy. Pomogę tylu, ilu zdołam, choćby kosztem własnego zdrowia!
Kolejne trzy rany związałam bandażami, co nieco poprawiło moje przypuszczenia o szybkim braku mocy i boskiej łaski. Walka całkowicie przeniosła się już na plac, gdzie dostrzegłam Durgha i Ivara, tego pierwszego klęczącego przy jakimś ciele nieopodal ogniska, a drugiego wyszarpującego miecz z pochwy leżącego na ziemi Wergunda. Każde ostrze było cenne, dobrze o tym wiedziałam. Oręż kolejnego strażnika także wytrącony z ręki właściciela poszybował z placu w dół, pod stromą i niebezpieczną skarpę, a jako że wciąż byłam jeszcze na schodach i nie zdążyłam włączyć się w pomaganie rannym u góry, wróciłam się po to ostrze.
Zaiste, dziwnie musiałam wyglądać, idąc po schodach z ogromnym dwuręcznym mieczem w ręku. Za mną szedł Aleksander, cały we krwi, ale chyba nie swojej, bo uśmiechał się z wiarą w zwycięstwo. Podałam oręż najbliższemu potrzebującemu, po czym zabrałam się już za moją właściwą pracę. Wtedy właśnie zach1wiałam się po raz kolejny.
- Aleksander, wracaj do tyłu – krzyknęłam. – Bandaże i moc mi się kończy, nie wiem, czy zdołam cię uleczyć!
- Ale dekurion padł!
- Wracaj do tyłu, mówiłam! Chwila! Że co?! Deku… Na święte gaje Aenthil!
Faktycznie, gdy znalazłam chwilę, by rozejrzeć się po placu, ujrzałam leżącego bez ruchu Egona, a nieopodal niego także Roderyka, jego pomocnika.
- Gdzie demon? – zapytałam, chcąc być pewna, gdzie podziała się reszta przeciwników.
- Zniknął – otrzymałam jednak enigmatyczną i wcale nie poprawiającą humoru odpowiedź. Ledwie stojąc na nogach, rzuciłam się w wir leczenia.
- Kończy mi się moc! Bandaży już nie mam – zakomunikowałam, dotykając krwawiącego ramienia Tsuny, który przed chwilą w brawurowej obronie stawił czoła samej Yndirmarie. Teraz Wergundkę otaczała mniej więcej połowa z nas, podczas gdy druga część starała się obezwładnić wciąż szalejącą kapłankę Gertrudę.
Yndir zagnano na skarpę, wiedząc, że stamtąd nie znajdzie już drogi ucieczki.
- Poddaj się – nawoływano, gdy mimo zdrowej kalkulacji wciąż stawiała naszym skuteczny opór. Więcej z rozmowy Ulfa, bo to chyba on podszedł do strażniczki, nie słyszałam, ledwie dając radę ustać na nogach. Widząc, że Yndirmarie ostatecznie oddaje broń, przysiadłam na najmniej zakrwawionej ławce przy ognisku. Mniej więcej w tym samym momencie na ziemi znalazła się także kapłanka Modwita.
W tym miejscu, niestety, zdam się na relację kogoś innego, bo mój stan niewiele pozwalał mi widzieć z niesamowitych scen, które rozegrały się później. Wydarzenia te opisywał ofirski kronikarz, mój znajomy, Aleksander Marlowe.
„Bitwa jednak nie była jeszcze skończona. Gertruda, kapłanka Modwita, pojawiła się na polu walki, trzymając byłych więźniów na dystans czymś w rodzaju okutej metalem laski. Nie znam się na broniach, ale to mogła być długa buława. Ponoć jej magia już się wyczerpała, więc myśleliśmy, że będzie łatwym celem. Jak wielka była to pomyłka! Mistrzem fechtunku ona nie była, i szybko udało się ją powalić, jednak na tym powodzenie się skończyło. Wszelkie próby jej zabicia spełzły na niczym. Żyła mimo setek ran, kilku prób odcięcia głowy i utraty krwi, która zabiłaby każdego innego, tak jakby sama śmierć wzbraniała się przed przyjęciem jej do siebie. Nie dawały rady cięcia fiordyjskich mieczy, krasnoludzkich toporów ani nic, co nas niechybnie by pokonało. Wreszcie ktoś zrozumiał, że to magia musi utrzymywać przy życiu tę kobietę. Kazano przeszukać jej namiot.
Nie znaleziono tam wiele. Owszem, odnaleziono zapiski plugawych eksperymentów tej kapłanki, kilka listów i nieco biżuterii. W tym samym czasie Durgh zbadał myśli wysłanniczki Modwita, z których odczytał jeden jedyny obraz. Pierścień z okiem.”

- Kapłana! – ten krzyk przywrócił mi świadomość. Wciąż nieco nieprzytomnie się zataczając, ruszyłam ku wołającym, nie będąc pewna, co mnie tam czeka. Durgh spoglądał na coś leżącego na wielkiej tarczy trzymanej przez jednego z wojowników.
- Musimy to oczyścić – powiedział, a ja dostrzegłam tam niepozorny pierścionek, nawet nie sygnet ani amulet. Posłusznie jednak wyciągnęłam nad nim rękę i natychmiast wyczułam drgania piekielnych mocy.
- O bogowie – krzyknął kapłan Toledy, gdy sam wzniósł nad przedmiotem swoje dłonie. – Oczyśćcie to plugastwo, odeślijcie zło w niebyt! Pani, przywróć tu Równowagę, niszcząc czary tego pierścienia i zabijając tę, która do drugiego świata dawno już powinna należeć! Oczyść to!
- Oczyść – chciałam powtórzyć, ale wyszedł mi z tego tylko niewyraźny jęk. Potem zaś nie pamiętałam już nic. Opowiadano mi, że nieprzytomna osunęłam się na kolana.
Obudziłam się chwilę później, siedząc na ławeczce przy ognisku otoczona przez kilku dawnych towarzyszy niewoli. Był tam Tsuna z uśmiechem gładzący rękojeść swego miecza i opowiadający o swej szarży, której nawet nie zdołałam zobaczyć, a także Durgh wydający komuś dyspozycje, co do niedotykania plugawego pierścienia. Ktoś, mówiono, że Onfis, wsunął mi do torby zapiski kapłanki, więc mając zamiar oddać je komuś z dowództwa, chwiejnym krokiem ruszyłam na poszukiwania Ulfa.
- Mamy łupy zabrane nam kiedyś przez Wergundów – usłyszałam strzęp rozmowy.
- Dzielnie walczyłeś – kto inny mówił chyba do stojącego obok Zaka. Kawałek dalej zaś dwójka wartowników spoglądała na wciąż leżący na tarczy pierścień.
- O, kapłanka Silvy – uśmiechnął się Keledy. – Mogłabyś przez chwilę rzucić na to okiem i nie oddać nikomu?
- Jasne – odpowiedziałam z bladym uśmiechem. Tylko ja sama wiedziałam, ile kosztował mnie każdy krok czy grymas.
- Powinnaś odpoczywać – zabrzmiało nagle tuż obok mnie, gdy w tym miejscu zmaterializował się Durgh. Zaprawdę, strasznie musiałam być zmęczona, skoro nie usłyszałam odgłosu jego kroków.
- Wiem, ale kazano mi pilnować pierścienia.
- Spokojnie, zaraz go zniszczymy, a ty naprawdę potrzebujesz odpoczynku.
Chwycił mnie pod rękę, bym mogła oprzeć się na jego ramieniu, a w drugą dłoń wziął tarczę wraz z leżącym na niej pierścieniem. Wkrótce własność kapłanki oddał komuś innemu, a mnie poprowadził w stronę halli. Kiedy zbliżyliśmy się do schodów, ujrzeliśmy leżącą tam Gertrudę wciąż otoczoną wianuszkiem zbrojnych.
- Jeszcze dycha? – rzucił sługa Toledy, a gdy usłyszał potwierdzenie, krzyknął do trzymającego akurat tarczę z pierścieniem Veya:
- Niech reszta się odsunie, a potem wrzućcie to plugastwo do ognia! Tylko oczyszczająca moc płomieni może przywrócić światu ten pierścień i odesłać Gertrudę wprost do piekła!
Dziwne, że nikt nie zapytał się o zdanie Ulfa ani Keledy’ego. Wszyscy natychmiast odsunęli się od ognia, a po kolejnych sekundach w płomieniach zniknęła własność kapłanki. W tym momencie wysłanniczka Modwita krzyknęła dziko i padła, by nie wstać już nigdy więcej. Jej ciało, wraz z rzeczami znalezionymi w jej namiocie, spalono poza obozem.
- Zapomniałam ci podziękować – szepnęłam do Durgha, gdy kontynuował prowadzenie mnie w stronę halli.
- Podziękować? – teraz to on wyglądał, jakby właśnie przywrócono mu przytomność.
- Uratowałeś mi życie. Gdyby nie ty…
Nie skończyłam, mając nadzieję, że ton mojego głosu powie mu więcej niż słowa. Uśmiechnął się, jak wtedy przed walką z topielcem, tyle że teraz mniej po ojcowsku, a bardziej po bratersku. Znów, jak wtedy, nieco się zarumieniłam.
Po krótkim odpoczynku nasze nowe dowództwo stwierdziło, że koniec czasu niewoli trzeba jakoś uczcić, co większość powitała gromkimi okrzykami na cześć Ulfa i reszty. Wkrótce za radą hirdu, Keledy’ego i Olafa z wergundzkiej piwniczki wytoczono coś na regenerację sił po bitwie. Wzniesiono pierwszy toast:
- Sława niepodległemu Tryntowi!
- Sława! Sława! Po trzykroć sława! – odwrzasnął tłum, by po chwili spełnić kielichy. Po mocnym winie na pusty i osłabiony żołądek poczułam się jak typowy elf, który bierze się za alkohol.
Chwilę później miejsce na ławie obok mnie zajął Noxis.
- Nienajlepiej wyglądasz, kapłanko – rzekł, patrząc, jak łapię się za głowę, starając się zogniskować wzrok.
- Bo czuję się nie najlepiej, przyjacielu. Bitwa strasznie mnie wycieńczyła.
- Żeby tylko bitwa. Jakbyś chciała stąd wyjść, powiedz, a odprowadzę cię na kwaterę.
- Dzięki, ale na razie nie potrzeba. Znając życie, zaraz ktoś tu podsumuje nasze dzisiejsze przejścia, a chciałabym przy tym być.
Miałam rację, bo już po kilku minutach Onfis wstał, streszczając dzisiejsze zdobycie katalizatora, po czym Ulf zabrał się za opowieść o znalezisku na Lisiance. Yndir, która jako jeniec niewiele miała do gadania, siedziała w kącie.
- Na Lisiance spotkaliśmy też dziwną osobistość. Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z czymś takim…
- A wiecie, że to bzdura? – wtrąciła się teraz Wergundka. – Pobratymców tej istoty widzieliście, gdy w karcerze siedział Gotrek.
- To właśnie taki jaszczur namówił go do samobójstwa?
- Zwijcie ich, jak chcecie, ale to psionicy, elita naszej armii. Potężni magowie umysłu, których pracę widzieliście choćby po moim dzisiejszym zachowaniu. Róbcie, co chcecie z Wergundami, ale z jaszczurami nie zadzierajcie, jeśli chcecie przeżyć kolejne dni.
Tylko bardzo wprawne ucho mogło wychwycić w tym tonie nutę jakiegoś lęku, czy niepewności, więc siódemka elfów odwróciła się do Yndirmarie z pytaniem w oczach. Strażniczka jednak zignorowała to.
- Zostawcie psioników w spokoju. Co was oni obchodzą?
Teraz to my nie odpowiedzieliśmy.
 
 
 
Nox 
Noxxis Młotodzierżca


Skąd: Z Shamaroth'u
Wysłany: 14-10-2010, 18:38   

Recenzja... Zaniemówiłem z wrażenia... Świetne, tylko dlaczego tak mało o mnie :P
_________________
Noxxis Młotodzierżca, Kapłan Wajana, Mag Runiczny, Saper oraz antytalent handlowy. W latach 2010 i 2011, oraz 2012, lecz z brakiem możliwości kontynuacji.
Właściciel łokcia nie do zdarcia i kolana nie do wygięcia... Tak się zastanawiam... Co następne sobie uszkodzę?
 
 
Aerlinn 
Tavariel In'Tebri


Skąd: Kraków
Wysłany: 14-10-2010, 18:41   

Będzie jeszcze o tobie, obiecuję. Chyba nawet w następnej części. A potem coraz więcej.

I mógłbyś rozwinąć trochę recenzję?
Ostatnio zmieniony przez Aerlinn 14-10-2010, 18:42, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
Nox 
Noxxis Młotodzierżca


Skąd: Z Shamaroth'u
Wysłany: 14-10-2010, 18:44   

co tu rozwijać... po prostu zaniemówiłem! Świetnie napisana, brak gryzących błędów... a akcja będzie trochę później z tego co pamiętam. Tylko jedno mnie gryzie. Kiedy dalsza część :mrgreen:
_________________
Noxxis Młotodzierżca, Kapłan Wajana, Mag Runiczny, Saper oraz antytalent handlowy. W latach 2010 i 2011, oraz 2012, lecz z brakiem możliwości kontynuacji.
Właściciel łokcia nie do zdarcia i kolana nie do wygięcia... Tak się zastanawiam... Co następne sobie uszkodzę?
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 14-10-2010, 18:47   

Aerlinn napisał/a:
Wergundowie nie byli aż tak głupi, jak wyglądali.
Ja sobie wypraszam!! :angry: :D :D
Aerlinn napisał/a:
- Do jasnej… Ona miała spać! – zawołał kapłan Skogura, ale ktoś natychmiast mu przerwał.
Spała :) Ale impuls niszczący kulę postawił ją na nogi :)
Aerlinn napisał/a:
nieopodal niego także Roderyka, jego pomocnika
Błąd :) Kapłanka nie mogła go widzieć, bo Roderyk, zwiadowca placówki, wyrwał się z okrążenia i pobiegł po pomoc. To jemu zawdzięczaliście te centurie, co 2 dni później chciały sprać Wam 4 litery ;)
Ale kapłance mogło się wydawać, bo przecież nie musiała znać z imienia i twarzy każdego żołnierza placówki :)

Aerlinn napisał/a:
Yndirmarie ostatecznie oddaje broń
Konkretniej rzuca ją w krzaki :) Co śmieszniejsze, Wasze "dowództwo" następnie oddało moją broń osobom, które kapłanka określa jako "żółtodziobów" :D W efekcie czego ów przejściowy właściciel znalazł się na ziemi, a moja broń z powrotem w moich rękach :D Wasze szczęście, że Yndir miała powody, aby kapitulować (owo pismo, które musiała ocalić - gdyby nie to, parafrazując klasyka "wergund umiera, ale się nie poddaje" ;) ;) ;) :P )
A jak już Yndir miała broń i wolne ręce, to w chwilę później ktoś oberwał za próbę naplucia na wergundzką flagę... ;) ;) :twisted: :twisted: :D

Aerlinn napisał/a:
Wkrótce za radą hirdu, Keledy’ego i Olafa z wergundzkiej piwniczki wytoczono coś na regenerację sił po bitwie.
Nieodżałowana strata, że kapłanka nie widziała Olafa wylewającego sobie róg na głowę ;D ;D
Róg, w którym sądził, że jest woda... A był sok.... :twisted: :twisted: :twisted:
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Aerlinn 
Tavariel In'Tebri


Skąd: Kraków
Wysłany: 14-10-2010, 18:48   

Nox napisał/a:
Kiedy dalsza część

Cóż, całość mam napisaną, będę wrzucać po części, bo i tak ucina, jak za dużo znaków dam. Wiesz, tych części sporawo wyjdzie. Eh, się elfka rozpisała...

A co do Roderyka, cóż, Wergundowie są do siebie dość podobni.
Ostatnio zmieniony przez Aerlinn 14-10-2010, 19:03, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
Travor 

Wysłany: 14-10-2010, 19:16   

Zaczynam pierwsze akapity i jak czytam o tym całym Zaku to nie rozumiem... takiego syna trzeba było starym samnijskim sposobem w padlinę zawinąć i zostawić na słońcu żeby go robale zżarły :shock:
A mnie to do klatki wsadzili (mój turnus) za to że wergunda chciałem zabić, a phi :P
Ostatnio zmieniony przez Travor 14-10-2010, 19:22, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
Aerlinn 
Tavariel In'Tebri


Skąd: Kraków
Wysłany: 14-10-2010, 19:29   

Cóż, z Zakiem (Abdel), cała sprawa była dość skomplikowana. Ale to jeszcze, Travor zobaczysz, po bitwie o fort, co się działo. W każdym razie, gdyby nie kadra, Zaka by już z nami nie było. Ale to zaraz odświeżę temat o obozowych akcjach.
_________________
2010-2012 - Aerlinn Tavariel In'Tebri, kapłanka Silvy i Herna
2013 - + Sonja córka Aliny z Sulimów, drużynniczka rodu Kietliczów Karanowiców
2014 - kadet (bardka Nawojka, + Angela Ehrenstrahl, Talsojka Arianwel'arya... i inne)
2014 Nelramar - + Tulya'Istanien z rodu Idril, Vayle'Finiel z rodu Meredith oraz khorani Akhala'beth (khorani drugiego hurdu tentara kedua)
 
 
 
Abdel 

Skąd: Warszawa
Wysłany: 14-10-2010, 20:43   

A Zaka i tak już z nami nie ma.Sic! :mrgreen: :mrgreen:
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 14-10-2010, 21:17   

Travor napisał/a:
A mnie to do klatki wsadzili (mój turnus) za to że wergunda chciałem zabić, a phi :P
:D :D Cholero jedna samnijska :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Aerlinn 
Tavariel In'Tebri


Skąd: Kraków
Wysłany: 14-10-2010, 21:26   

Część druga – sojusze

Warta upłynęła nam spokojnie, podobnie jak i noc. Rankiem nie było już po mnie widać ani śladów bitwy, no może z wyjątkiem paskudnej blizny „zdobiącej” moje plecy, ani tego nieszczęsnego kufla wypitego na wieczornej uczcie. Wstałam rozpromieniona i gotowa do złożenia bogom ofiary w podzięce za poprzedni dzień. Był to czternasty dzień po przesileniu, według ludzkiego kalendarza szósty ranek miesiąca, w którym kwitną lipy.
Po złożeniu ofiary i udaniu się z całą resztą na śniadanie (całe szczęście już bez poprzedzającego je apelu) dowiedziałam się, co dowódcy zaplanowali nam na dzisiejszy dzień. Okazało się, że choć myśleliśmy, że z obozu nie uszedł świadek klęski, miało to jednak miejsce i prawdopodobnie następnego dnia w okolicach Silberbergu miały pojawić się oddziały pacyfikacyjne z czterech niedalekich twierdz. Każdy z nas wiedział, że sami nie damy im rady i że powinniśmy szukać sojuszników wśród okolicznych mieszkańców.
- Mówiłaś dziś przez sen – przerwała moje rozmyślania Nike, podając mi skopek mleka.
- Tak? Faktycznie, miałam dziś dość niezwykły sen, ale wolałabym, by na razie nikt o tym nie wiedział. Tobie mogę powiedzieć, jesteś w końcu kapłanką, ale nikomu innemu. We śnie ukazał mi się Hern.
- Hern? Bożek…
- Bóg lasu, Wielki Łowczy, tak jest. Kazał nam dziś zawrzeć sojusz z driadami.
- Z driadami? To dość ciekawe, bo Ulf właśnie rozmawia o tym z Onfisem.
- Naprawdę?
Uciszyłam towarzyszkę i wsłuchałam się w fiordyjski akcent naszego dowódcy.
- Nie powinny jeszcze odejść, mimo że dziś mija już trzeci dzień, koniec terminu, który daliśmy im na opuszczenie swych domów. Pytanie, czy chcemy ich szukać.
- Powinniśmy – wtrąciłam się. – Zawsze jest to potężna pomoc, dobrze wiemy, jak driady znają las. Wystarczy kilka salw zza drzew, a pół centurii idzie się paść.
- Zawsze jest to wyjście, choć nie przeceniałbym możliwości driad. Mogą one także skłócić naszych ewentualnych sojuszników. Wyobrażasz sobie krasnoludy u boku dziwożon?
- Owszem, wyobrażam to sobie. Trzeba zjednoczyć wszelkie siły, nie patrząc na to, co nas dzieliło. My w tym obozie już tak zrobiliśmy i dlatego wczoraj odbiliśmy tę placówkę.
- Chwila, a driadom nie przeszkodzi sojusz z krasnalami? – odezwał się Onfis. – Jak przekonamy Lud Gór, by nie właził między drzewa z toporami, nie sikał do świętych jeziorek i tym podobne?
- Przekonamy obie strony. Będziemy mieć las po swojej stronie.
Zamilkłam, podsłuchując rozmowę o reszcie sprzymierzeńców. Po wyprawach zesłańców do obozu orków i pewnego rodzaju uprzywilejowaniu Onfisa po rozmowach z ich przywódcami byli oni niemal pewnymi sojusznikami. Hugin, jako przedstawiciel krasnoludzkiego klanu Daramish, miał poinformować o naszym planie towarzyszy, a któryś z licznych informatorów powiedział nam, że w pobliżu znajdziemy także przedstawicieli tryntyjskich partyzantów, podobno nawet samego jarla Leifa Einarsona.
- Zbyt wiele mamy dziś do zrobienia, by iść wszyscy razem, jedną grupą – rzekł Meriadoc, podnosząc wzrok znad miski. – Zaraz po śniadaniu rozdzielimy broń i bandaże, a potem wyruszymy. Elfy i kapłan Skogura udadzą się do driad, a reszta zapuści się w lasy, by skontaktować się z Tryntyjczykami. Po południu czeka nas wyprawa do orków i próba namówienia Hugina, by skontaktował się ze swym klanem.
- Dużo pracy – westchnął Ulf.
- Ale chyba nie uważasz, że za dużo! Dla nas nie ma takiego określenia, jak „za dużo”!
Po tych słowach Meriadoc uśmiechnął się, jakby właśnie wygrał bitwę z całym wergundzkim tymenem. Mimo niedorzeczności tej radości zaraził nas nią i gdy kwadrans później, już po rozdzieleniu zapasów i broni między dwie grupy, zbieraliśmy się do wyjścia, wszyscy mieliśmy na twarzy taki sam wyraz.
Do driad szło nas całkiem sporo. Nawet nie spodziewałam się, że w obozie przebywa tyle elfów i elfek! Był więc Tsuna, który uprzejmie ofiarował się osłaniać mnie rozdanym mu właśnie mieczem, była Nike o nieobecnym wzroku wciąż błagająca swą Panią o przebaczenie za wybryk z utopcem, wreszcie ze znanych mi osób była Lily przejmująca na czas tej wyprawy obowiązki dowódcy.
Oczywiście, jeśli szła z nami Lily, u jej boku kroczyć musiał Keledy, wierny towarzysz swej damy serca, a jeśli szliśmy przez las, towarzyszył nam także ludzki kapłan Skogura idący obok ściskającego krótkie ostrze Onfisa. Gdy mówić o elfach, ciężko nie wspomnieć także o Aarendilu, bo choć mieszkańcy Laro rzadko zapuszczają się w lasy, ten właśnie z nich był z nami, kiedy zdążaliśmy do obozowiska Cór Boru.
Szliśmy długo, tak długo, że zdawało nam się, że las nie sprzyjał tego dnia naszym zamiarom. Ufając jednak w zesłany mi przez Herna sen, podążałam dalej, uważnie obserwując ocieniające drogę zarośla i wiekowe drzewa.
- Nie wiem, czy nie zaszliśmy za daleko – wypowiedział na głos moje myśli Keledy, a Tsuna cicho mu przytaknął.
- Też mi się tak wydaje – rzuciłam. – Gdy szliśmy, minęliśmy ślady po drewnianym ogrodzeniu dawnego kamieniołomu, a gdy udawaliśmy się w te strony po raz pierwszy, to właśnie przy owym ogrodzeniu skręcaliśmy w las.
- Jesteś pewna?
- Nie, ale bardziej pewna nie będę, chyba, że bogowie nagle objawią nam właściwą drogę.
- W sumie mogę spróbować – usłyszałam gdzieś z tyłów orszaku. Po chwili dochodziło nas już tylko mamrotanie słów mocy. Hogar mówił tak szybko, że z tej dziwnej mantry nie zdołałam wyłapać nawet charakterystycznego „Giore til langs”.
- Panie, wskaż nam drogę – mruknął na koniec mężczyzna, ale nie wiem, na ile się to zdało. Nie minęło kilka sekund, a nasz towarzysz bezsilnie opadł na kolana.
- Mdleje! – usłyszałam dziwnie piskliwy w momentach zagrożenia głos Nike. Podbiegłam do Hogara, wypowiadając już pierwszą część modlitwy.
- Potrzeba mu powietrza – krzyknęłam po zakończeniu błagania. – Odsuńcie się wszyscy!
Kiedy wreszcie kapłan drgnął, nie wyglądał najlepiej.
- Nie starałem się – wyszeptał słabym głosem. – Zawiodłem mego Pana.
- Twój Pan ci przebaczy, sługo Skogura. A teraz wstań i chodź z nami. Znajdziemy drogę w tradycyjny sposób.
Owszem, pewnym było, że szukanie drogi przy pomocy modlitwy byłoby łatwiejsze i mniej emocjonujące od przeczesywania gąszczu w poszukiwaniu choćby śladów świętego jeziorka. W końcu, gdy mieliśmy już dać za wygraną, a Tsuna coś przebąkiwał o powrocie, usłyszeliśmy dobrze już znany nam gwizd.
- Driady po przeciwnej stronie traktu – powiedziała Nike, obserwując Lily i Keledy’ego, którzy właśnie złożyli broń na ziemi i podnieśli dłonie w pokojowym geście.
- Ręce z dala od mieczy – usłyszeliśmy rozkaz Onfisa. Nikt nie śmiał sprzeciwiać się temu postanowieniu.
- Po cóż przybyliście? – dobiegło nas tymczasem, gdy większość z nas starała się wrócić na trakt.
- Córy Lasu, nie musicie opuszczać swych domów.
- Nie musimy? A co zrobiliście z tymi, którzy chcieli odebrać nam nasze świętości? Przecież ta, którą zwaliście Yndir, wciąż jest wśród was.
- Jest jeńcem wziętym podczas wczorajszej bitwy – wreszcie włączyłam się do rozmowy. Hernie, wspieraj, przemknęło mi przez myśl. – Najlepszym zaś świadectwem, że działamy z własnej woli, niechaj będzie to, że nie mamy już na sobie magicznych kajdan, znaku naszego zniewolenia.
- Więc mówicie, że nic nam już nie zagraża? Wojownicy z fortu odeszli w zaświaty, a na ich miejsce nie przybędą kolejni?
- W tym właśnie jest problem, że nie wygląda to tak kolorowo – wyprostował naszą opowieść Keledy. – Po odbiciu obozu na miejsce buntu zostaną wysłane liczne, nawet bardzo liczne oddziały pacyfikacyjne. Przejdą one przez wasze lasy, by to nas, jak to mówią ludzie, wyciąć w pień.
- Cóż mamy zrobić? Czy i nas obwinią o wywołanie buntu? Chyba nawet ludzie mają więcej rozumu.
- Nie obwinią was o to, to prawie pewne – uspokoiłam nimfy. – Problem w tym, że… potrzebujemy waszej pomocy. Sami nie wytrzymamy takiego naporu wroga, lecz jeśli… jeśli udałoby się odeprzeć szturm… Wtedy już nikt nie zagroziłby tym ziemiom, lasom ani waszym domom.
- Masz las po swojej stronie – usłyszałam ni to szept, ni to szmer.
- Wszyscy pragnęlibyśmy mieć las po swojej stronie – rzekłam głośno, a driada uśmiechnęła się, odgarniając za ucho swoje ciemne włosy i poprawiając maskę z pawich piór.
- Pomożemy wam – powiedziała ku mojemu wielkiemu zdziwieniu. – Wesprzemy was wspólnie z lasem i wszelkimi istotami, które staną z wami w sojuszu.
- Wszelkimi? Nawet krasnoludami?
- Nawet. Potrzebna nam jest jedność. Zaproście waszych sojuszników na wieczorną naradę w naszym świętym miejscu. Nie znajdziecie w tych górach spokojniejszej i lepiej chronionej lokalizacji.
- Więc przybędziemy – odezwał się Onfis – a jeśli bogowie dadzą, przywiedziemy ze sobą tych, których cel będzie zbieżny z naszym. Musimy pokonać Wergundów!
Twarz naszej rozmówczyni po raz kolejny rozjaśnił uśmiech.
- Pamiętajcie, macie las po swojej stronie.
- Dziękujemy. Dzięki składamy wam w imię bogów, którym i wy służycie.
Rozmowa była zakończona, a nimfa odeszła w gąszcz, śląc nam ostatnie spojrzenia. Wkrótce i na nas przyszła pora. Zwróciliśmy się w stronę obozu i ruszyliśmy w drogę.
Szliśmy, rozmawiając na wiele tematów, począwszy od naszych historii sprzed dostania się w niewolę, a skończywszy na uzbrojeniu naszego oddziału.
- Niewiele mamy broni, aby opierać się Wergundom – rzucił Keledy, spoglądając na tych kilka mieczy, które przydzielono naszemu oddziałowi. Onfis prychnął niezadowolony.
- Razem z drugą grupą mamy jakieś kilkanaście sztuk oręża, a jeśli reszcie uda się znaleźć jarla, jest szansa, że Tryntyjczycy nieco nas dozbroją.
- Tryntyjczycy, jeśli się zgodzą na sojusz, będą mieli tu własne problemy. Wątpię, że użyczą nam swojej broni.
Wsłuchiwałam się w to z pewną obawą, bo, choć przecież sama nie walczyłam, moje życie zależało od naszych zbrojnych. A skoro następnego dnia miała czekać nas bitwa… Ciężko było mi nawet o niej myśleć.
Kiedy wszystko się zaczęło, dróżka prowadząca nas zrobiła się dość wąska. Z lewej strony ograniczała ją skalista skarpa, z drugiej zaś gęste zarośla i, już nieco dalej, wiekowy las. Dlatego też nie ma, co się dziwić, że na widok siedzącego na trakcie samotnego człowieka domyśliliśmy się niebezpieczeństwa.
- Witajcie – uśmiechnął się brunet z zawadiacko zakręconą bródką.
- Witaj – cicho i jakby ostrożnie odpowiedział mu Keledy, a na jego słowa ci, którzy posiadali broń, mocniej uchwycili rękojeści swych mieczy. – Czego tu szukasz, wędrowcze? Zejdź z traktu i przepuść nas, z łaski swojej.
- Oddajcie oręż, a przejdziecie. Inaczej powybijamy was, co do nogi.
- Powiedział w liczbie mnogiej – zauważył Aarendil. – Przechlapane, jest ich więcej.
- Nie możemy oddać broni – trzeźwo oczywistą oczywistość podsumowała Nike.
- Chyba żartujesz – dużo głośniej odezwał się Onfis. – Nie złożymy naszych ostrzy. Zbyt wielką mają dla nas wagę. Kradnijcie sobie od Wergundów.
Niestety, co było niemal pewne, słowa naszego towarzysza nie spotkały się z uznaniem zagradzającego nam drogę osobnika. Szybko wstał, gwiżdżąc krótko, co sprawiło, że krzaki po obu stronach drogi niespokojnie się poruszyły. Za nami pojawił się wspólnik bruneta, a kolejni dwaj stanęli przy jego boku. Wszyscy wiedzieliśmy, że czeka nas walka, a nie byliśmy pewni czy przeciwników nie będzie więcej.
Potyczkę opiszę krótko, bo nie uśmiecha mi się tu mówić o tym, czego nie mogłam, bądź nie miałam odwagi uczynić. Kilku z naszych legło na trakcie, a bandyci odebrali im broń, po czym wycofali się w lasy. Nie zdążyłam uleczyć wszystkich w czasie walki, nie zdołałam przedrzeć się przez chroniący kapłanów pierścień, by dotrzeć do rannych, którzy zostali poza nim. Straciliśmy broń, najcenniejszą rzecz w naszym położeniu i, choć na szczęście rany nie okazały się poważne, byliśmy teraz w sytuacji, lekko mówiąc, nie najlepszej.
Wróciliśmy do obozu źli na siebie, przeklinając dzisiejszy dzień. Nikt nie pamiętał już o sojuszu z driadami, tylko o tym, co stało się później. Każdy miał tego dość. Na dodatek druga grupa wciąż nie wracała od ukrytych w lasach Tryntyjczyków, a oczekiwanie na nią z całą pewnością nie było przyjemne.
Wreszcie nadeszli. Wyglądali na wyczerpanych i równie złych jak my, co pozwoliło nam stwierdzić, że nie wszystko poszło tak, jak miało pójść. Na wspólnej naradzie byliśmy więc niemal wszyscy, bo każdy chciał dowiedzieć się, co udało się reszcie.
Okazało się, że zaczęło się nieciekawie, bo i tamtą grupę zaatakowali bandyci, także im odbierając nieco bezcennej broni. Tym razem nie udało się ich dogonić, zostawili po sobie zbyt wielu rannych, których trzeba było przywrócić zdrowiu.
- Potem zapuściliśmy się w lasy, by wkrótce dotrzeć do umówionego z „kontaktem” miejsca – swoje sprawozdanie kontynuował Ulf. – Ujrzeliśmy tam samotnego wędrowca, którego zapytaliśmy o drogę na Minsterberg. Odpowiedział zgodnie z odzewem, którą drogę wolimy, kamienną czy gruntową, bo kamienna jest pewniejsza, ale gruntowa krótsza. Gdy usłyszał i nasze słowa, zaofiarował się zaprowadzić nas na miejsce spotkania z resztą Tryntyjczyków.
- Stosowali mnóstwo środków bezpieczeństwa, to trzeba przyznać – wtrącił Einar. – Kazali nam ustawić się w szeregi i tak, niczym więźniów, zaprowadzili nas przed oblicze jarla Leifa. Ten, jak to władca, zgrywał ważniaka.
- Trochę szacunku – przerwał Meriadoc. – Mimo wszystko to pan tych terenów, który wciąż o nie walczy. Miał prawo mówić, że nasz bunt był kompletnie nieprzygotowany i nie na rękę tryntyjskim partyzantom. Niestety, co najważniejsze, powiedział, że nas nie dozbroi, choć wesprze nas sojuszem i wojskiem.
- O broni powiedział za to coś innego – do mówienia wrócił Ulf, uciszając obu towarzyszy. – I ją, i złoto powinniśmy znaleźć w miejscu, które nazwał Trupim Jeziorkiem. Nie wiem, co to za jeziorko, ale…
- Nie powinniście tam iść – rzuciła Yndir, która, jako znająca strategię Wergundów, była na każdej naszej naradzie. – Można powiedzieć, że słyszałam o tym miejscu, widziałam też tych, którzy zapuszczali się na tamtą stronę doliny w poszukiwaniu skarbów. Potem zaś z gąszczu wyciągano tylko ich ciała albo nawet fragmenty ciał. Nie idźcie tam.
- Ile sztuk broni mamy w tym momencie? – rozumnie odezwał się Onfis.
- Za mało, by stawić czoła choćby połowie centurii. A jeśli wysoce prawdopodobnym jest, że z czterech twierdz w kierunku naszym i naszych sojuszników wyruszy cztery do sześciu setek, to nasze uzbrojenie równie dobrze mogłyby stanowić kije. Miałyby taką samą siłę przebicia.
- Musimy zdobyć tę broń – rzekł Durgh. – A jeśli w jeziorku jest i złoto, można by było kupić za nie część uzbrojenia, jakieś tarcze i być może eliksiry leczące. Nie wiem, co drzemie w tamtych okolicach, ale Święta Potęga ochroni nas przed zakusami zła. Powinniśmy stawić czoła plugastwom uśpionym przy tym jeziorku.
- Ma rację – to Tsuna uśmiechnął się dziwnie. – I ja pójdę tam, choćby na śmierć. To nasza jedyna droga do zdobycia broni i tego, za co można ją kupić. Inaczej jutro nie mamy najmniejszych szans.
I tak właśnie zdecydowano o naszym postępowaniu tego dnia, a gdy tylko zjedliśmy obiad, wyruszyliśmy na spotkanie nieznanego. Tym razem także podzieliliśmy się na dwie grupy, zbyt mało czasu mieliśmy, by chodzić razem. Byłam wśród tej garstki śmiałków, która zdecydowała się na wyprawę nad jeziorko, co pozwoliło mi ujrzeć sceny, o których później z chęcią napisałam w liście do przełożonej mojego Zgromadzenia. Ten właśnie dzień, szóste popołudnie miesiąca, w którym kwitną lipy, stał się czasem, kiedy bogowie oficjalnie zaczęli interweniować w naszą przygodę.
Zanim jeszcze wyruszyliśmy nad Trupie Jeziorko, zaopatrzyliśmy się w spory zapas wody święconej, a Durgh, który miał nam towarzyszyć, przypomniał sobie egzorcyzmy, których uczono go na naukach w Zakonie. Kiedy więc wyszliśmy poza granice obozu, wszyscy spodziewaliśmy się spotkania z nieumarłymi i byliśmy przygotowani na nie najlepiej, jak tylko mogliśmy.
Jeziorko mieściło się po przeciwnej stronie doliny, trochę bardziej na zachód, niż wcześniej przypuszczaliśmy. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy za sobą także psa, ponieważ krążą legendy, że to zwierzęta szybciej wyczuwają piekielne moce. Suka nazywała się Birka i, jak mówili Wergundowie, nazwana była tak na „cześć przyszłych podbojów”. Mimo takiego miana i mi, i większości drużyny bardzo przypadła ona do serca.
Wreszcie weszliśmy w gąszcz, gdzie według wskazówek mieściło się jeziorko. Przez chwilę nie mogliśmy znaleźć żadnych śladów, gdzie mogłoby leżeć, ale po dłuższej chwili stanęliśmy nad sporym, skalistym zagłębieniem wypełnionym wodą. Byliśmy u celu, ale teraz chyba każdy wolałby nigdy tu nie trafić. Nawet osoby niewładające mocą przeszył straszliwy lęk, niczym łyk lodowatej wody przemocą wlanej do ust.
- Cywile, dwóch zbrojnych i kapłan zostają u góry – zakomenderował Ulf, rozglądając się dookoła. – Reszta za mną.
Czoło pochodu niemal natychmiast odnalazło jakąś ścieżynkę czy też wnękę w skale, którą wojownicy i kapłani zdołali zejść na dół. Ja zaś, Aarendil i jeszcze kilku nieposiadających broni członków wyprawy zostałam, by przyglądać im się z góry.
Najpierw wszyscy zeszli nad samą wodę i przez chwilę przyglądali jej się niczym zaklęci. Potem Durgh, wyczuwający widać to, co w jeziorku się kryło, wypowiedział kilka słów mocy, by oczyścić wodę z drzemiących tam piekielnych sił. Po tym przemówieniu każdy z kapłanów stojących tam na dole wykrzyczał swoją część inkantacji, a ja pomogłam im z góry, choć wiedziałam, że na niewiele się to zda. Modlitwy zwykle nie działają na odległość.
Gdy zakończono ostatnią część modłów, wody jeziora poruszyły się, jakby ktoś rzucił kamieniem w jego środek. W tym właśnie momencie na samym dnie pojawiła się pierwsza część zapowiadanych skarbów. Dość krótki, inkrustowany krwistymi rubinami miecz.
- Pójdę – krzyknął Tsuna, lecz większość z nas wiedziała, jak niebezpieczne jest to miejsce i ta głębina.
- Nie ty, przyjacielu – odezwał się ktoś inny ze stojących na brzegu.
- Ja – usłyszałam tak dobrze znany głos Durgha. – Bogini mnie osłoni nawet w piekielnych mrokach, a ja przypuszczam, że ma także powód, by żądać dla nas tego miecza.
- Idź więc – to któryś z dowódców wydał kapłanowi pozwolenie. Żałuję, że nie stałam gdzieś bliżej, by sprzeciwić się temu rozkazowi. Byłam pewna, że ta wyprawa nie skończy się dobrze.
I faktycznie, usłyszałam tylko krzyki w dole, kiedy Lily złapała Durgha i krzyknęła na stojącego obok Ivara.
- Trzymajcie go, egzorcyzmujcie, czy coś w tym stylu! Chyba widzicie, jaki wpływ ma na niego ta woda!
Kiedy kapłan Herby pochylił się nad wysłannikiem Toledy, Aarendil szturchnął mnie lekko.
- Spójrz – szepnął. – Po drugiej stronie jeziorka, widzisz? Ktoś nas obserwuje.
Na samo słowo „obserwuje” przeszedł mnie dreszcz, a gdy ujrzałam zakapturzoną postać, byłam niemal pewna, że jest to ten tajemniczy jaszczur z Lisianki. Kiedy powoli zaczął okrążać jeziorko, nam wszystkim serca podeszły do gardeł.
- Miecznicy na przód – chciał powiedzieć któryś z nas, ale dopiero teraz spostrzegł, że mamy tylko dwie bronie. Nie dalibyśmy rady nawet jednemu dobrze wyszkolonemu żołnierzowi.
- Mamy towarzystwo – przekazaliśmy na dół, gdy Durgh po kolejnych modłach z duszą na ramieniu wszedł do przeklętej wody. W rękach miał flaszki z wodą święconą, którą systematycznie wylewał do jeziorka, lecz mimo to obawiałam się o to, co stanie się z moim druhem. Wreszcie sługa Toledy uniósł miecz, a w tym samym momencie u góry, po naszej lewej stronie trzasnęła gałązka. Problem w tym, że obserwująca nas postać była akurat po prawej.
- Wracajcie, jeśli możecie – krzyknęłam chyba nawet ja, bo wiedziałam, że bez wsparcia nie przeżyjemy tu długo. W tym momencie usłyszałam szelest gałęzi wprost za nami.
- Birka! – zawołałam, widząc pędzącą ku nam w podskokach sunię. Potem zaś, gdy zobaczyłam, kto szedł za nią, cała się rozpromieniłam. – Aleksander! Onfis! Jak nas znaleźliście?
- Bira nam pomogła. Od czasu jak wykąpała się w świętym jeziorku driad zmieniła chyba obywatelstwo z wergundzkiego na tryntyjskie.
W tym momencie także na dole wszystko dobiegło końca.
- Miecze z przodu i z tyłu, pilnować szyku i stąd wyłazimy! Nie będziemy czekać, aż coś się na nas rzuci! Raz, raz! Ruchy!
Gdy tylko zobaczyłam wychodzącego na skałę Durgha, przeraziłam się jego wyglądem. Był cały mokry, nie zdjął nawet lodowatych od wody ubrań, zarzucając na nie jedynie koc. Na dodatek, jakby nawet przyroda była przeciw nam, nagle zaczęło padać. Genialnie.
- Pilnujcie go – zwróciłam się do dwójki wojowników, na których ramionach wspierał się wyczerpany kapłan. Modlitwy kosztowały go wiele mocy, a i wejście do jeziora nie należało do łatwych spacerków. Teraz więc mój towarzysz, choć boję się to powiedzieć, niemal przypominał trupa. Spod przymkniętych powiek prawie nie wystawały źrenice, a blada twarz oblepiona mokrymi włosami sprawiała, że wyglądał jak topielec. Tylko ręce zdawały się żywe. Durgh cały czas zaciskał je na owym drogocennym mieczu.
- Trzymaj się – szepnęłam, kiedy znów znalazłam się obok wysłannika Toledy. Przestraszyłam się, gdy nie odpowiedział mi nawet ruchem głowy. Czułam, jakby to nie on szedł u mego boku.
- Pani, dodaj mu sił – powiedziałam, szykując się do wypowiedzenia inkantacji, lecz właśnie wtedy druh drgnął i gestem zakazał mi mówienia słowami mocy. Co tu jest grane?
Przyspieszyłam kroku, szukając osoby, której mogłabym się zwierzyć. Zwykle to do Durgha chodziłam z każdym problemem, ale teraz musiałam po prostu szukać oparcia w kimś innym. Zauważyłam idącego kilka szeregów dalej Tsunę.
- Co mu jest? – zapytałam prosto z mostu, wiedząc, że łowca potworów świetnie widział to, co działo się z kapłanem.
- Ten miecz… to nie powinno być w jego rękach – odrzekł elf. – Nie chciałem nic mówić, ale to ostrze należało kiedyś do moich przodków i tylko mój ród może bezpiecznie go używać. Obawiam się, że Durgha już opętało. Widziałaś, co na początku zrobiło z nim to jeziorko.
Powiedział to tak spokojnie, że przez chwilę myślałam, że żartuje. Kiedy jednak odwróciłam się, by spojrzeć na słabnącego kapłana, zrozumiałam, że Tsuna mógł mieć rację. O bogowie! Przecież z osłabionym Durghiem każdy z kapłanów będzie słabszy! Na moc Silvy, to przecież on przewodził wszystkim rytuałom! Bez niego nie damy rady nawet w czas pokoju, a co dopiero w bitwie!
- A właśnie – zwróciłam się do idącego obok Aleksandra. – Co z orkami? Udało się? Staną z nami do boju przeciw Imperium?
- Staną. Przyrzekli stawić się dziś na naradę u driad. Może jednak mamy w tej bitwie jakiekolwiek szanse.
Biedny skryba nie wiedział, że właśnie powiedział coś kompletnie przeciwnego niż moje myśli.
Do obozu doszliśmy wykończeni i zmoknięci prawie tak, jak Durgh. Kapłan od razu poszedł się przebrać i wysuszyć, ale my nie mieliśmy tyle szczęścia. Zebrano nas na naradę, więc usiedliśmy przy palenisku w karczmie, susząc przemoczone buty i ubrania.
- Co z mieczem? – zapytał Tsuna, zanim wysłannik Toledy wślizgnął się do halli.
- No cóż… To nie jest nasza sprawa – odrzekł któryś z członków hirdu. – Załatwcie to między sobą, ale tak, by odbyło się to bez szkody dla ogółu.
- A cóż to właściwie za miecz?
W tym momencie do budynku wszedł Durgh.
- Ten miecz jest własnością Świętej Eklezji – powiedział, a w jego głosie brzmiał ten opisywany przez wielu fanatyzm jego współbraci. – Nazywamy go Ostrzem Równowagi i dlatego też używać będą go tylko Strażnicy Równowagi. Nikt inny nawet go nie dotknie.
- A że tu jest tylko jeden członek Zakonu Początku Świata… – wtrącił się Noxis, ale nie dokończył tego zdania. I tak wszyscy wiedzieli, o co chodzi.
W końcu sprawa miecza została zawieszona, bo i tak Durghowi nie chciano się narażać, a Tsunie jeszcze było miłe jego własne życie. Przeszliśmy do rzeczy ważniejszych, czyli potrzebnych nam sojuszów.
- Mamy już orków, Tryntyjczyków i driady. Przydałyby się jeszcze krasnoludy, byśmy mogli myśleć o jakichkolwiek szansach na odparcie ataku.
- Potrzebny jest nam więc Hugin, który skontaktowałby się ze swoim klanem – uśmiechnął się jedyny krasnolud w naszej drużynie.
- Widział ktoś gdzieś w ogóle Hugina?
- Wyjdzie pewnie dopiero, jak przeschną trakty. Zjedzmy coś, a potem zajmiemy się nim.
Wszyscy przytaknęli, a spod górnej bramy obozu rozległ się krzyk wartownika:
- Jarl przybył!
Przez dłuższy moment nie wiedzieliśmy, co robić. Nigdy nie widziałam tak słynnego przywódcy, no może poza księciem Adarnilem podczas ceremonii w Aenthil, więc naturalnym było, że nieco denerwowałam się na jego przybycie. W końcu, w obstawie dwójki żołnierzy, jarl wszedł do halli.
Pierwszy raz widziałam tego sławnego weterana spod Arden. Gdy podszedł do paleniska w karczmie, okazał się wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o długich, jasnych włosach, przez co nieco przypominał mi jakiegoś północnego zbója czy bandytę. Jarl jednak ubrany był w zielonkawy strój partyzanta, na który narzucił chroniącą go od ciosów kolczugę. Wyglądał jak prawdziwy powstaniec i mylnym było pierwsze, nieco zbójeckie wrażenie.
- Pamiętacie, co mówiłem dziś rano – rzekł głośno, nawet nie marnując języka na powitanie. – Nam wszystkim potrzebna jest broń, którą kazałem wam zdobyć, a także mapa tutejszych okolic, którą zaraz powiem, jak zdobyć. Tylko będąc odpowiednio przygotowani…
- Po co się w ogóle przygotowywać – wtrąciła się Yndir, wymownie patrząc na jarla i nas. – Pewnie i tak Leif was zostawi, po czym ucieknie z pola bitwy.
Jarl wydawał się niewzruszony.
- A więc – kontynuował – mapę można zdobyć tylko u kartografki mieszkającej po drugiej stronie doliny. Nie wiem, za ile sprzeda wam największą sztabówkę tych okolic, ale tylko taka mapa będzie przydatna. Jutro czeka nas bitwa, musimy zaplanować, jak bronić się przed Wergundami, którędy się wycofywać…
- Wszak uciekanie to coś, na czym znasz się najlepiej, prawda?
Tym razem władca odwrócił się i chyba zamierzał coś powiedzieć, ale szybciej zza stołu wstał jeden z jego żołnierzy.
- Sam się nią zajmę – rzucił, zamierzając chyba wyrzucić Yndir z halli. Wergundka jednak nie była łatwym przeciwnikiem. Zanim rywale znów stanęli w pewnej odległości od siebie, padło kilka „ciepłych” słów, oraz parę ciosów.
- Sama wychodzę – rzuciła wreszcie wojowniczka. – Ani mi się śni słuchać kogoś, kto zostawił na polu bitwy swoją księżną!
I wyszła, specjalnie „zawadzając” jarla ramieniem. W jej oczach był gniew i pogarda, co na młodszego z tryntyjskich żołnierzy podziałało piorunująco. Popędził za strażniczką.
Sami znaleźliśmy się na zewnątrz chwilę później, gdy usłyszeliśmy dochodzące stamtąd przekleństwa. Ujrzeliśmy tam naprawdę niecodzienną scenę, która jarla doprowadziła do szewskiej pasji. Wojownik wraz ze strażniczką wyglądaliby może zabawnie, gdy tak tarzali się po ziemi, gdyby nie to, że jarlowski podwładny walczył, by zabić. Miecze trzymane przez oboje przeciwników nie czyniły teraz wielkiej różnicy, walka szła na pięści i kolana.
- Znałeś rozkazy, żadnych burd! – wykrzyknął Leif. – W tym momencie odejdź od Wergundki!
Lecz żołnierz nie usłuchał.
- Nie będę wykonywał twoich rozkazów! – odwrzasnął, przetaczając się na plecy. Yndir zareagowała odruchowo.
W jednej chwili wyrwała swój miecz i przyłożyła go do gardła rywala, wymownie patrząc na jarla.
- Ja to zrobię – odezwał się jednak Tryntyjczyk, wyciągając z pochwy własny oręż. – Od Arden minęło wiele lat i przetrwałem tyle w tej puszczy tylko dzięki ludziom, którzy wiedzą, co to rozkaz. Przegralibyśmy i z pewnością przegramy, jeśli ja, któremu przypadła władza, pozwolę na łamanie rozkazów. Mamy warunki wojenne, a prawo wojny jest jasne. Za złamanie rozkazu każe się śmiercią.
Krąg gapiów, który już zdążył zebrać się przed hallą, westchnął cicho, a ja wstrzymałam oddech. Nie, chyba nie zrobisz tego własnemu żołnierzowi! Żaden dowódca nie…
- Na mocy władzy danej mi przez Rangveig na polach Arden, za niesubordynację w warunkach wojennych, skazuję ciebie, żołnierzu, na śmierć.
Po tych słowach miecz opadł.
Chciałam płakać, ale wiedziałam, że mi nie wolno. Czułam się bezsilna, widząc wykrwawiającego się przed hallą człowieka. Chciałam pomóc, uleczyć, wesprzeć, jak to po wielokroć robiłam. W tym momencie nienawidziłam jarla z całego serca, bo zabraniał mi czynić tego, co przyrzekłam jeszcze w domu, jeszcze w Aenthil.
Tymczasem wojownik zwrócił się w kierunku Yndir.
- Ty wiesz, co znaczy rozkaz. Wiesz, że jest święty – powiedział donośnie. – Wtedy, pod Arden otrzymałem rozkaz i takiego nie życzę żadnemu żołnierzowi, nawet tobie – spojrzał na jej wergundzki mundur. – Teraz nazwij mnie tchórzem.
Zapadła cisza, a niemal wszyscy zebrani patrzyli na strażniczkę. Tylko mój wzrok wciąż spoczywał na ciele wojownika. Nie rozumiałam wojennych praw, nigdy w życiu nie przyznałabym jarlowi racji w tej sprawie.
- Wybacz. Nie wiedziałam – mruknęła Yndir, ale do mnie prawie to nie docierało.
- Wracaj do środka, Aerlinn – opiekuńczym tonem powiedział Noxis. Nawet na kapłanie Wejana to, co przed chwilą widzieliśmy, zrobiło piorunujące wrażenie.
W karczmie Leif zachowywał się, jakby nigdy nic. Mówił z nami o broni, o drodze do kartografki, a nawet o Mieczu Równowagi. Był jak pies, który po kąpieli otrząsa się i biegnie dalej, nie zważając na to, co się stało.
W końcu Tryntyjczyk wyszedł, a wśród nas rozgorzała gorączkowa dyskusja. Ucichła ona dopiero, gdy do karczmy wszedł Hugin we własnej, brzuchatej i brodatej osobie.
- Barman, polej tu piwa! – zakrzyknął, ale Noxis wstrzymał barmankę przed spełnieniem rozkazu. Wyjął własną piersióweczkę pełną ulubionej wódki księżycowej.
- I to się nazywa krasnolud! – rozradował się przedstawiciel klanu Daramish, sięgając po manierkę.
- Dobra, Hugin – naprostował tę rozmowę Ulf. – Masz wódeczkę, masz miejsce na ławie, to teraz pozwól nam mówić o tym, czego od ciebie chcemy. Potrzebujemy sojuszu przeciw nadciągającym na nas Wergundom, w zamian zaś oferując krasnoludom te tereny, które przed ekspansją Imperium należały do nich.
- Eh, łatwo dzielić się nie swoją ziemią. Przecież wiecie, że Tryntyjczycy też nie oddadzą nam tych terenów, jak i nie czynią tego Wergundowie. Ale fakt, wolimy życie przy granicy tryntyjskiej, niż wergundzkiej, stanowczo.
- Każdy woli. Zwłaszcza, że w okolicy podobno wydobywano kiedyś srebro, a kopalni, choć opuszczonych, jest tu całkiem sporo. Dałoby się coś wynegocjować…
Widać było już, że zaraz Hugin się zgodzi. I faktycznie, nie minęła minuta, a powiedział „tak”.
- No dobra, wy małe gołowąsy! Dobrze wiecie, że mój klan z chęcią stanie do walki przeciw Wergundom. No więc, kiedy i gdzie zbieramy się na jakąś naradę?
Zapadła cisza. Ulf spojrzał po nas z miną zastraszonego dziecka, a Onfis cicho syknął.
- W najbardziej neutralnym i bezpiecznym miejscu w lesie – powiedziałam.
- Czyli?
- Święte miejsce driad – dokończył za mnie Tsuna.
Na podstawie tego, co robił teraz Hugin, można by napisać cały podręcznik o tym, jak denerwują się krasnoludy. Najpierw nasz towarzysz zrobił się blady jak ściana, potem czerwony aż do ciemnej purpury, a na końcu na jego twarzy pojawił się nawet odcień zieleni. Przy okazji właściciel tak malowniczej twarzy zdążył jeszcze kilka razy walnąć pięścią w stół i wykrzyczeć kilka krasnoludzkich słów.
- Was chyba piorun trzasnął! Chcecie, byśmy stanęli w jednym szeregu z cholernymi dziwożonami, które potrafią tylko ładować strzały w plecy?! Nie, w tym momencie przesadziliście! Po moim trupie i po trupie ostatniego z członków mego klanu!
Przyznam, nie spodziewałam się aż takiego wybuchu, ale to, co zrobił Hugin, tylko mnie rozwścieczyło. Och, przebacz mi, Pani, za mój gniew, ale to na twoją chwałę wypowiedziałam kolejne słowa.
- Hugin, nie my sami tak zdecydowaliśmy – powiedziałam dość głośno, może trochę zbyt głośno, ale przynajmniej brodacz mnie usłyszał. – Nie rozumiesz, że to sami bogowie kazali nam dziś iść do obozowiska driad i zawrzeć z nimi sojusz?! Nie rozumiesz, że bez zjednoczenia wszystkich mieszkańców tych okolic oraz zawarcia pokoju między nimi a lasem nie mielibyśmy najmniejszych szans?! Nawet dzisiejszej nocy we śnie ukazał mi się Hern polecający nam podążać właśnie do, jak je nazywacie, dziwożon! Nie do orków, nie do jarla Leifa, ale właśnie do driad! Może to coś ci rozjaśni!
- A co mnie tam obchodzą wasi bogowie! W rzyci mam wasze objawienia! Póki mi się nie ukażą, nie mamy o czym mówić!
Nie odpowiedziałam, wciąż milcząc, ale wiedziałam, że długo tak nie wytrzymam. Hugin przegiął, we mnie się gotowało, byłam gotowa nawet rzucić jedną z kapłańskich klątw na specjalne okazje. Obróciłam się więc na pięcie i wyszłam z halli, by nie narobić jeszcze większego zamieszania. Na wypogodzonym, błękitnym niebie słońce właśnie chyliło się ku zachodowi.
Nie minął kwadrans od mojej kłótni z Huginem, a część obozu, w tym i ja, była już w drodze. Zgodnie z poleceniem jarla wybraliśmy się na poszukiwanie domku kartografki, która miała dać nam, czy też sprzedać, sztabową mapę okolicy.
Przeszliśmy przez główny trakt i zaczęliśmy się wspinać na przeciwległą stronę doliny. Po przejściu przez zrujnowaną bramę dawnej twierdzy znaleźliśmy się kilkadziesiąt stóp od małego, kamiennego domku, w którym paliło się światło. Z duszą na ramieniu zbliżyliśmy się do chatynki.
- Won mi stąd! – usłyszeliśmy miast powitania. – Odejdźcie tam, skąd przyszliście!
- Przychodzimy w pokoju – staraliśmy się pertraktować. – Chcemy tylko kupić mapę!
- A skąd znacie tu drogę? Skąd mam wiedzieć, że nie jesteście wergundzkimi szpiegami?
- Przysyła nas jarl Leif, który nieraz już korzystał z twych map. Inaczej nie doszlibyśmy tu, nie gubiąc szlaku.
W tym momencie obok nas przeleciała mała, ale twarda szyszka.
- Nie wierzę wam i nie uwierzę, dopóki nie zostawicie całej waszej broni przed domem.
- Całej? – jęknął Durgh, mocniej ściskając swój miecz. Na całe szczęście kartografka tego nie usłyszała.
- Pozostawimy ją więc, a jedna osoba będzie jej pilnowała – powiedziano głośno, a my weszliśmy do chatki. Kapłan Toledy z żalem odłożył swój oręż na stertę ostrzy, ale posłusznie podążył za nami.
Negocjacje okazały się krótkie, ale owocne. Choć z początku kobiecina chciała sprzedać nam mapę jedynie za broń, a już najlepiej za Miecz Równowagi, w końcu stanęło na zapłacie w postaci buteleczki eliksiru leczniczego i kilku akwirów. Obarczeni sporą mapą ruszyliśmy w drogę powrotną, jednocześnie bacznie obserwując przydrożne zarośla. Nie chcieliśmy znów zostać napadnięci.
Gdy przeszliśmy trakt i zaczęliśmy wspinać się w stronę obozu, zaczęłam zastanawiać się czy halla jeszcze stoi, a Hugin jeszcze żyje. Fakt, Wielka Silva, która jest panią miłosierną i opiekuńczą, nie powinna denerwować się gadkami jednego krasnoluda, ale czy Hern, który ukazał mi się w nocy, będzie chciał przebaczyć słowa o tym, gdzie członek klanu Daramish ma nasze objawienia?
- Pani wielka i dobra, Panie potężny i rozważny, przebaczcie Huginowi tamte słowa, bo nie wiedział, co mówi i czyni! Niechaj jego kara rozwieje się niczym dym z ogniska, bo, choć jestem elfką, za nim, krasnoludem, się wstawiam.
Wiele jeszcze podobnych słów wypowiedziałam, zanim wreszcie górną bramą weszliśmy do obozu. Hugina nie było widać, podobno udał się naradzić się ze swym klanem, ale z dobrych wiadomości, halla wciąż stała, a drzewa rosnące wkoło karczmy wcale nie zamierzały się na nią walić. Uśmiechnęłam się do swoich myśli, gdy reszta mojej drużyny weszła już do środka.
- Noxis! – zawołałam jeszcze na krasnoluda, który czekał, aż w drzwiach będzie na tyle miejsca, by mógł się przecisnąć.
- Tak?
- Idę na chwilę w stronę namiotu, przekaż to, jakby ktoś się o mnie pytał. Muszę napisać list do Aenthil.
- Jasne, idź. Jak coś, to przekażę.
I odeszłam, myśląc już, co napisać przełożonej Zgromadzenia i jak opisać tutejsze wydarzenia. Ciekawe, czy będzie zadowolona z moich poczynań, zastanawiałam się, idąc ścieżką między namiotami. W tym właśnie momencie drogę zastąpił mi wysoki, jasnowłosy mężczyzna, bardzo przypominający większość Tryntyjczyków.
- Szukasz czegoś? – zapytałam, ale zamiast odpowiedzi zobaczyłam tylko, jak nieznajomy wyciąga zza pasa długi sztylet. Nie miałam nawet jak się bronić, nogi miałam jak z ołowiu, a gdy ostrze rozharatało mi lewy bok, nie mogłam wydać z siebie żadnego głośniejszego dźwięku. Ledwie jęknęłam, bezwładnie upadając na ziemię i starając się jakoś zatamować upływ krwi. Przybysz zniknął, zostawiając coś obok mnie, lecz nie to mnie teraz interesowało. Musiałam jakoś się uratować.
- O Wielka Silvo, daj mi siłę na jeden krzyk, bym mogła ich ostrzec – szepnęłam i natychmiast poczułam przypływ mocy. Nie było czasu na zastanowienie, krzyknęłam pierwsze lepsze imię:
- NOXIS!!!
Odpowiedziała mi cisza, więc wrzasnęłam jeszcze raz, czując, że zaraz stracę przytomność.
- NOXIS!!!
- Co? – usłyszałam słaby głos, ale nie miałam już sił, by krzyknąć po raz trzeci. Zemdlałam, leżąc w ogromnej kałuży własnej krwi.
To było dziwne uczucie. Wydawało mi się, jakby ktoś wołał mnie tam, skąd wrócić już nie mogłam. Tyle, że ja nie chciałam tam iść, walczyłam z tym kimś, obserwując obóz z lotu ptaka. Widziałam moje ciało leżące pod namiotem, wciąż skulone, by zminimalizować upływ krwi. Spoglądałam na biegnącego Noxisa, który nagle zauważył, co się stało i wrzasnął o pomoc. To wszystko działo się tak szybko, że nie zdążono zabrać mnie do domu mej Pani. Zostałam na ziemi. I dobrze, bo moja misja nie była jeszcze zakończona.
- Aerlinn! Zostań z nami! Giore til langs, Herba
- Nike? – wycharczałam, gdy spostrzegłam nad sobą znajomą postać. A potem zobaczyłam, kto trzyma nade mną swoją rękę. Znowu on. Durgh.
Chciałam podziękować, powiedzieć cokolwiek, by wiedzieli, jak bardzo jestem im wdzięczna. Tyle, że nie miałam sił. Nic, kompletnie nic. Wiedziałam, że jeśli zbytnio się zmęczę, znów mogę zemdleć, a tego nie chciałam. Na dodatek ktoś, chyba Onfis, którego widziałam, jak przez mgłę, pytał się, kto mi to zrobił.
- Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Nie znałam go. Długie… włosy – tu kaszlnęłam lekko. – Jasne, długie. Ubrany jak… żołnierz.
- Onfis, patrz! – krzyknął ktoś jeszcze, ale w takim stanie nie potrafiłam rozpoznać go po głosie. – Ta karteczka! To Ormurin.
Kaszlnęłam raz jeszcze, a że wyplułam nieco krwi, Nike wolała podratować mnie zaklęciem.
- Ormu… – chciałam zapytać, ale natychmiast mi przerwano.
- To płatni zabójcy. Najlepsi z najlepszych. Masz szczęście, że jeszcze żyjesz, elfko.
Uśmiechnęłam się blado na to stwierdzenie, a ktoś spróbował podnieść mnie na nogi.
- Musimy przenieść cię do halli. To najbezpieczniejsze miejsce w obozie. Onfis, weź kilku ludzi i przeszukajcie namioty. Nie chcemy już więcej rannych.
Dopiero teraz rozpoznałam ten głos i tę silną rękę. Ulf. A więc i on stał teraz przy mnie. Zrobiłam się ważna, przemknęło mi przez myśl, ale natychmiast wyrzuciłam to z głowy. Teraz musiałam się tylko skupić, aby nie upaść w drodze.
Te kilkanaście schodów, które trzeba było przejść w drodze do halli, zdawało mi się teraz najwyższym ze szczytów Silberu. Wchodziłam na górę oparta o Durgha i Ulfa, błagając Boginię, by dodała mi choć odrobinę sił. Kiedy w końcu przekroczyłam próg karczmy, upadłabym chyba na twarz, gdyby nie podtrzymujący mnie mężczyźni. Dzięki nim doszłam aż do ławy.
- Podajcie jej wody – polecił Durgh, gdy reszta spojrzała z ciekawością na moją zakrwawioną tunikę. – A wojownicy niech wezmą oręż i wyjdą przed hallę. W każdej chwili oczekujemy ataku.
- Jak oni mogli ci to zrobić? – zapytał tymczasem Noxis, podając mi kubek z życiodajną wodą. Kapłan towarzyszył nam od początku, ale dopiero teraz zobaczyłam troskę goszczącą na jego twarzy.
- Sama nie wiem – odrzekłam z trudem, by po chwili wychylić kubek duszkiem, jak człowiek spragniony po długim marszu przez pustynię. Krasnolud nalał kolejną porcję.
Z najbliższych minut niewiele pamiętam. Siły wracały mi zwolna, jakby niebiosa nie chciały, bym dziś zdołała jakoś pomóc reszcie. Gdy ocknęłam się z długiego letargu, na zewnątrz było już ciemnawo, a w obozie rozbrzmiewał dźwięk oręża. A więc bitwa. Bitwa, a ja wciąż nie mam siły, by im tam pomóc.
Przez dłuższy czas siłowałam się z Noxisem, by jednak pozwolił mi iść, by pozwolił rzucić choć jeden czar, jedną modlitwę. Nie chciałam tu tak bezczynnie siedzieć, zamiast przydawać się na polu walki.
- Zgłupiałaś – krótko odparł mi wysłannik Wejana. – Straciłaś litry krwi, a chcesz rzucać się w wir leczenia. Nie chcemy cię stracić, Aerlinn.
- Ale oni… oni mnie potrzebują!
- Potrzebują cię zdrowej i żywej, a w takim stanie niewiele im pomożesz. I tak dobrze, że nas ostrzegłaś. Dzięki tobie znaleźliśmy jeszcze kilka osób ranionych w namiotach.
Zapadła cisza, a ja powoli i z obawą odsłoniłam zakrwawioną tunikę i obejrzałam świeżutką bliznę na boku. Zanim przemówiłam po raz kolejny, podziękowałam mej Pani, że zadecydowała, by pozostawić mnie tu, na ziemiach Tryntu, a nie zabrać do siebie.
- Czemu wołałaś akurat mnie? – zapytał mój towarzysz, także z ciekawością spoglądając na pozostałość po ranie.
- Sama nie wiem. To był po prostu…
Nie dokończyłam, bo drzwi halli otworzyły się i stanął w nich Einar z zakrwawionym mieczem i grobową miną.
- Ulf nie żyje – powiedział tylko. – Kapłani już biorą się za rytualny krąg do wskrzeszenia.
Teraz mi nie zabronisz, pomyślałam, zwlekając się z ławy i chwiejnym krokiem podążając w kierunku drzwi.
- Pomogę – powiedziałam, a w moim gardle poczułam słony smak łez. Ulf, jakim cudem? Czemu akurat ty?!
- Nie, Aerlinn. Nigdzie nie idziesz. Nie dasz rady. Ja im pomogę, a ty siedź na tyłku i się nie ruszaj. Będziesz nam jeszcze potrzebna na naradzie. Nie pozwolimy ci zginąć. Tam wciąż trwa bitwa.
- Noxis…
- Nie, powiedziałem. Zostajesz. Aleksander, pilnuj jej. Ma nie ruszyć się z karczmy, bo mnie zabiją, jasne?
Po tych słowach smętnie dowlokłam się na swoje miejsce, w myślach przyznając krasnoludowi rację. Nie dałabym rady nawet dojść do rytualnego kręgu, nie mówiąc już o potężnej, zabierającej wiele sił modlitwie. Ale Ulf… Jego trzeba było ratować.
Aleksander przysiadł się do mnie. Jego koszula także była mokra i czerwona od krwi, ale z początku nawet tego nie zauważyłam. Pozostali chroniący się w halli, gołowąsy z namiotu Durgha, niespokojnie spoglądali na drzwi. Dla mnie jednak już nic nie było ważne.
- Pani – szepnęłam, nabierając garść popiołu z paleniska i rysując na swych policzkach trzy żałobne linie. – Opiekunko wszelkich stworzeń lasu! Spraw, by życie wróciło tam, skąd je zabrano, by znów rozświetliło ciało naszego dowódcy! Daj Ulfowi siłę, zdrowie i życie, bo poległ on w obronie Twych wiernych sług.
Nie potrafiłam mówić dalej, bo łzy zaczęły dławić mi głos. Gdzieś z zewnątrz dochodził mnie cichy zaśpiew reszty kapłanów.
- Rekke hem vide – powiedziałam, ale nie potrafiłam nawet tego powtórzyć. Bok zakuł mnie boleśnie.
Minęła dłuższa chwila, a zaśpiew nie milkł, chwilami stając się jeszcze głośniejszy. Wiedziałam, że może im się nie udać, że bogowie mogą nie spełnić prośby garstki wiernych. Zwłaszcza po tym, co dziś powiedział o nich Hugin mieszkający z nami niemal pod jednym dachem.
- Był taki odważny – westchnęłam, myśląc o leżącym tam bez życia Ulfie. – Od początku stawiał się Wergundom, od początku organizował bunt, był naszym prawdziwym przywódcą. Jeśli go stracimy, możemy pożegnać się z szansami na wygranie jutrzejszej bitwy. Ulfie, wróć!
Łzy same spłynęły mi po ubielonych popiołem policzkach. Płakałam, mając nadzieję, że jeśli kapłanom nie uda się wskrzesić wojownika w tradycyjny sposób, pozwolą mi ofiarować moje życie za jego. Ja nie byłam wiele warta, a na pewno nie tyle, co mężny Fiordyjczyk wiodący nas drogą do wolności. O bogowie! Bogowie, dajcie mu żyć!
Kolejne chwile spędziłam w najstraszniejszej niepewności w moim życiu. Nie wiedziałam, co się dzieje, nie mogłam pomóc tym, którzy potrzebowali ratunku. Nie! Nie dam rady tak tu siedzieć! Chcę wiedzieć, co z Ulfem!
- Jak go poznałaś? – usłyszałam głos Aleksandra, który, jak my wszyscy, wyglądał na totalnie załamanego.
- Był ze mną w transporcie – uśmiechnęłam się przez łzy. – Zawsze najodważniejszy, pierwszy do bójek ze strażnikami, pierwszy do mobilizowania nas w trudnych chwilach. No a potem obóz, przywództwo… Nawet dziś pomagał mi dojść do halli. Ratował… A teraz ja nie mogę mu pomóc! Muszę tam iść!
Chciałam dźwignąć się na nogi, ale ciało najwyraźniej mnie nie słuchało. Aleksander przytrzymał mnie lekko i powtórzył słowa Noxisa:
- Nigdzie się stąd nie ruszasz.
Tym razem do karczmy wparował Onfis, ale nie powiedział nic więcej poza krótkim poleceniem, by szykować wolną ławę. Niedługo potem szóstka kapłanów wniosła do halli Ulfa.
Teraz już nic mnie nie powstrzymało. Zerwałam się na równe nogi, pomogłam ułożyć naszego dowódcę na ławie i nie musiałam nawet pytać, czy żyje. Łzy płynące mi po policzkach stały się łzami radości.
- Dzięki wam, bogowie! – szepnęłam, nachylając się nad dowódcą. Część kapłanów poszła już zajmować się pomocą innym rannym, a ja mogłam wreszcie spełnić swoje powołanie.
- Tylko pamiętaj, nie przemęczaj się.
- Nie zamierzam. Giore til langs
Świat zawirował mi przed oczyma, ale dałam radę wzmocnić nieco słabego po wskrzeszeniu Fiordyjczyka. Drgnął, budząc się z letargu, ale chyba wciąż był za słaby, by mówić. Nie potrafiłam jednak pomóc mu inaczej, jak kosztem własnego życia.
- Ulf, trzymaj się. Teraz nie możesz odejść, nie po tym, jak zawrócono cię z drogi. Niech bogowie obdarzą cię siłą i wytrwałością, niech dadzą potrzebne zdrowie!
Po kilku minutach podobnych modlitw do karczmy zawitała reszta zbrojnych. Tylko garstka została na zewnątrz, przeczesując okolice obozu. Bitwa była zakończona.
- Mamy złą wiadomość – powiedziała Lily, ocierając karwasze z krwi. – Jest jeszcze jeden zabity, Valras.
Nie wiem, czemu wszyscy spojrzeli na kapłanów, jakby oczekując od nich zapewnienia, że wskrzeszą kolejnego nieszczęśnika.
- Nie damy rady – rzekł Durgh. – I tak zakłóciliśmy Równowagę, przywróciliśmy do życia kogoś, kogo bogowie już widzieli w swoich komnatach. Żadne z bóstw nie udzieli nam dziś błogosławieństwa na kolejny taki obrzęd. Wątpię, czy nawet jutro damy radę uczynić coś podobnego.
- Chwila! – krzyknął nagle stojący pod ścianą Vey. – Narada! Nie mamy czasu na wskrzeszanie, jest już po zmroku, pewnie wszyscy na nas czekają!
- Niechaj niebiosa bronią nas przed spóźnieniem! Wyruszajmy jak najszybciej!
- A co z Ulfem?
Mój głos potoczył się echem po milczącej izbie halli.
- Pójdę z wami – powiedział cicho sam poszkodowany. – Dam radę dojść, a nie zostawimy nikogo w obozie.
- Jeśli chcesz pozostać tu, Ulfie, zostanę z tobą – odezwał się wyczerpany po rytuale Durgh. – Myślę, że wielu zgodzi się z tym, że powinieneś wypoczywać. Osobiście czuję się bezpieczniej tu, nawet z Ormurinem za plecami, niż w ciemności na leśnych traktach.
- Nie przesadzaj, Durgh! – głośno i typowo po krasnoludzku zawołał Noxis. – Nic złego nas nie spotka, a nie możemy osłabiać oddziału! Gdyby zagrażało ci jakiekolwiek niebezpieczeństwo, na święty ogień Wejana przysięgam, że ruszę ci na pomoc, choćby nawet przełamując szyk!
Ach, gdybym w czasie bitwy miała siłę przebicia krasnoludzkiego kapłana, dawno pomagałabym leczyć ranionych w tej walce. Teraz jednak nie żałowałam, że nie zostawiamy nikogo w obozie. Jeśli Ulf, a co za tym idzie, także Durgh z nami pójdzie, morale wzrosną i będziemy walczyć właśnie dla nich, pomyślałam. Choćby dlatego dobrze, że z nami idą
Już mieliśmy wyruszyć, gdy jeden z wartowników krzyknął ostrzegawcze hasło. Co najmniej pięciu zbrojnych natychmiast rzuciło się w jego stronę, lecz, na całe szczęście, alarm okazał się niepotrzebny. Przybyszem, który go spowodował, okazał się sam jarl Leif.
- Co się stało, panie? – zapytał go Einar, kiedy Ulfa usadziliśmy na karczemnej ławie, by mógł jeszcze chwilę odpocząć, a jarl, wspierając się na ramieniu Onfisa, usiadł obok niego. – Aż tak nam ufasz, że do obozu przybyłeś sam, bez obstawy? I, wybacz, że pytam, ale nie wyglądasz najlepiej.
- To dlatego, że ledwie wywinąłem się bandytom. To tam, na trakcie, zostali moi towarzysze i część mego zdrowia. Ja miałem ważniejszą misję i musiałem zostawić obstawę na pastwę losu, czego serdecznie żałuję.
- Dziwny człowiek – westchnęłam bezgłośnie, zanim nie odezwała się Lily.
- Chodź więc z nami, panie, na tę naradę. Będziesz wśród nas bezpieczny, a na pewno bezpieczniejszy niż samotnie. I nas niedawno zaatakowano. Dwóch naszych towarzyszy legło, a tylko jednego z nich udało nam się przywrócić do życia.
- Smutne wieści głosicie. Chodźmy jednak, skoro mamy iść. Nie dajmy na siebie czekać.
Lily na osobiste polecenie Ulfa przejęła dowodzenie, ustawiając nas w szyk. Naszego dowódcę idącego w środku pochodu podtrzymywała dwójka zbrojnych, na przedzie szedł jarl uparcie każący nazywać się Ulfem, a Ulfa Leifem, a na tyle piątka mieczników chroniących nas przed zasadzką. My, kapłani i bezbronni, gnieździliśmy się w środku, nieopodal najsłabszych, którym ewentualnie mogliśmy pomagać. Wreszcie wyruszyliśmy.
- Aerlinn – to chyba kapłan Rega spojrzał na mnie niespokojnie.
- Tak? Co mogę dla ciebie zrobić?
- Jako jedyna z nas masz tyle mocy, by móc leczyć całą tę grupę. Dlatego tobie przekazuję to, katalizator, którego użyliście, by unicestwić magię Wergundki Gertrudy. Pilnuj go i nie zgub, a w razie potrzeby korzystaj z niego mądrze.
Nie odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. Wysłannik Pana Gromów oddalił się na swoje miejsce w szeregu.
Droga była spokojna, a trasę znaleźliśmy dużo szybciej niż poprzednimi razami. Do świętego jeziorka doszliśmy w całkiem sprawnym tempie, a gdy zagłębiliśmy się w gąszcz i zgasiliśmy pochodnie, dostrzegliśmy lśniące między drzewami latarnie driad. Byliśmy na miejscu.
- Witajcie – usłyszeliśmy melodyjny głos, w którym rozpoznaliśmy przywódczynię nimf. – Zasiądźcie w naszym kręgu, każdy według swej rasy i pochodzenia. Elfy przy nas, dalej zgodnie z ruchem słońca po niebie Wergundowie, orkowie, Tryntyjczycy, krasnoludy, przybysze z Samnii i Ofiru, a na końcu ci, którzy z innych krain pochodzą. Uważajcie na koryto strumienia, który wpada do naszego jeziorka, nie wpadnijcie do niego.
Na nic jednak zdały się uwagi driady. Pierwszy do uskoku wpadł Noxis, później pouczający wszystkich, gdzie jest dziura.
- Zak, idź w prawo albo w lewo, byle nie prosto.
Problem w tym, że Zak’Revan poszedł prosto i jako kolejny wpadł do strumyczka. Ja przeszłam przezeń dość dobrze i bezproblemowo, a, co najważniejsze, nie zgubiłam katalizatora, za co chyba reszta by mnie zabiła. W końcu przyklękłam przy jeziorku, błagając bogów o pomoc w tej naradzie, o zesłanie mi dobrych i mądrych słów. W końcu rada się zaczęła.
Pierwszą mowę wygłosiła przywódczyni driad, prosząc wszystkich o spokój i szacunek dla świętego miejsca. Opowiedziała o zgodzie nimf na warunki sojuszu pod warunkiem nie zakłócania najświętszych gajów i jeziorek przez inne rasy. Wszyscy wysłuchali jej w milczeniu. Potem jednak zaczęła się polityka, czyli po prostu kłótnie. Rozpoczął jarl.
- Nie podoba mi się jedno – rzekł swym donośnym głosem. – Mamy zawiązać tu sojusz przeciwko Wergundii, podczas gdy w tym kręgu przebywają przedstawiciele tego kraju.
- Nie przeciw Wergundii ma być ten sojusz, a przeciw Imperium, w które zmienił prawdziwą Wergundię Eudomar – powiedziała Yndirmarie. – Zebraliśmy się tu, by omówić jego warunki. Czego zatem żądają przedstawiciele tak licznych ras i narodów?
- Widzę, że zaczęliście beze mnie - dobiegł nas z między drzew głos Hugina. – Najpierw każecie mi tu pędzić i włazić do miejsca, gdzie jeszcze nie był żaden krasnolud, a potem nawet nie czekacie! Jeśli zaś chodzi o żądania... No cóż, ze strony Shamaroth i klanu Daramish napotkasz, Yndir, tylko pragnienie odzyskania naszych ziem, tych ziem, które Imperium nam zabrało, tych kopalni i szybów, które musieliśmy zostawić.
- Patrz, jak Hugin składnie mówi. Ciekawe, ile wypił – rozległo się obok mnie, lecz nie zwróciłam na to uwagi.
- Mówicie o tych szybach, prawda? – to śpiewny głos przywódczyni driad rozbrzmiał niczym szmer powiewu. – Kopalnie budowane były wieki temu na ziemiach, gdzie dziś rośnie las. Jeśli znów chcecie zatruwać nam domy i budować nowe kominy, to nie jest dobry pomysł.
- Od tysiącleci to czynimy, i w Shamaroth, i tu. Zanim na tych ziemiach pojawił się las, my tu byliśmy.
- A my ledwie doprowadziłyśmy ten las do porządku i zdrowia, przybywacie wy, chcąc znów go niszczyć.
- Czy nie dałoby się dojść do jakiegoś porozumienia? – powiedział któryś z ludzkich przedstawicieli. – A co, jeśli krasnoludy nie zakłócałyby lasów, kopiąc tylko i wyłącznie pod powierzchnią?
- Zgodziłybyśmy się na takie rozwiązanie.
- I my także – dodał Hugin, klepiąc się z radością po kolanach. Jeden spór był już rozwiązany.
- Czasem zastanawiam się, czy jakiś mag nie przeniósł mnie w czasie – odezwał się jarl, co było zapowiedzią kolejnych kłopotów. – Bo wydaje mi się, że ktoś tu jest pewien, że wszystko wygramy, ba! Dzieli nawet zdobyte ziemie! Jeśli chodzi o ziemie, jasne jest chyba, że Trynt chce dawnych granic, tych sprzed Arden. Tyle, że, by te granice odtworzyć, trzeba coś wygrać, a partyzanci tej wojny nie uciągną. Wystarczy, że ktoś się spóźni…
Ostatnie słowo zabolało zwłaszcza Samnijczyków, którzy, jak prawdziwe dzieci stepu, zaczęli się burzyć:
- Spóźni, tak? Czy dwadzieścia lat mamy wam wyjaśniać, co nękało nas w górach i ile ofiar pochłonęły bitwy z orkami Elmeryka? Może lepiej zajmijmy się Ofirem, który nie robi, tak jak wtedy, kompletnie nic!
- Spokój – ta wypowiedź jakby sama wypłynęła z moich ust. – To nie miejsce na kłótnie o przeszłość, ale na postanowienia o przyszłości. Nie zebraliśmy się tu, aby wypominać sobie spóźnienia sprzed lat.
- Ma rację – usłyszałam głos kronikarza Aleksandra. – Takie kłótnie to woda na młyn Imperium. A i ja mam coś ważnego do powiedzenia. Nie jestem skrybą, jak utrzymywałem do tej pory. Jestem ofirskim dyplomatą wysłanym tu przez całe oligoi, przez wszystkich pięciu kratistoi. Tym razem Ofir nie chce przespać swojej szansy, wie, że po Tryncie i Samnii to na nas przyjdzie czas. Kratistoi i strategoi proponują więc wspólny plan, który być może pozwoli zwyciężyć tym, którzy dość mają panowania Eudomara.
- Zadziwiasz nas, kronikarzu – rzekł któryś z Tryntyjczyków. – Co więc planują strategosi?
- Równoczesne uderzenie na Imperium z dwóch stron. Jeśli fiordyjscy chąśnicy uderzą z zachodu, armia Ofiru odciągnie wojska Wergundii na wschód, aż pod nasze miasta. Tu, na północy, wybuchnie zarzewie buntu, a jarl Leif i Yndir zajmą się przeniesieniem tego pożaru na cały kraj.
- Moglibyśmy pomóc – rzekł Ulf tak słabym głosem, że chciałam zerwać się na nogi i wzmocnić go chociażby zaklęciem. – Moglibyśmy, ale nie możemy. Drogę na Imperium blokuje nam flota Talsoi, a jej nie przejdziemy z wergundzkimi mieczami nad karkiem. Gdyby elfy z Aenthil…
- Aenthil jest daleko – westchnęłam – I nie nam wypowiadać się o strategii księstwa. Jestem pewna, że jeśli Puszcza włączy się do wojny, stanie po stronie sprzymierzonych. Oby książę dobrze ocenił, co powinien zrobić.
- Nim wiadomość, list czy też cokolwiek innego dojdzie do Aenthil, minie zbyt wiele czasu – rzekł Keledy. – Musimy polegać na instynkcie naszych przywódców. Ale chyba każdy wie, że Adarnil, jeśli tylko znajdzie okazję, uderzy na Wergundów.
- Ktoś mówił o zamieszkach, które ma wywołać wergundzka szlachta, dobrze słyszałem? – wtrącił się nagle jarl.
- Tak, to prawda, mówiłam o tym temu dyplomacie, który wplątał to w plan strategosów. Ale, ogólnie rzecz biorąc, wszystko opiera się o jedną osobę. O niego.
Dopiero teraz zauważyłam na kogo, w świetle nikłych latarni driad, wskazuje Yndir. Obok Wergundki stał jedyny przedstawiciel Imperium w naszym obozie, mag ziemi Orwidor.
- Na podstawie przekazanych mi informacji i dokumentów śmiem twierdzić, że ten oto mag, wergundzki szlachcic Orwidor, pochodzi z jednego z najszlachetniejszych rodów Wergundii. Za czasów Elmeryka szlachetniejszy od niego był tylko ród panujący, a co za tym idzie…
- To niemożliwe! – krzyknął jarl Leif. – Taki chłystek ma niby być władcą całego Imperium?!
Dopiero teraz zrozumiałam. Więc Eudomar nie dość, że przejął tron bezprawnie, to jeszcze zabrał go rodowi Orwidora?! Robi się coraz ciekawiej.
- Pilnuj języka, Leif – upomniała jarla Yndir. – Niedługo ten szlachcic będzie trząsł całym światem.
- A ja przed nim nawet dupą nie zatrzęsę!
- Panowie i panie! – krzyknęłam równocześnie z którąś z driad. – Trochę szacunku dla miejsca, gdzie jesteście!
- Załóżmy, że ten smarkacz faktycznie jest przyszłym Księciem Imperatorem. Czy szlachta za nim pójdzie, czy będzie potrafił porwać tłumy tak, jak Eudomar wojsko?
- Będzie. Pomogę mu w tym.
Ledwie widoczna w bladym świetle twarz Wergundki przybrała teraz niezwykle zdecydowany wyraz, którego przeląkł się nieco chyba nawet sam jarl.
- To mhhoże, skhoro pohradzicie shobie shami, powiecie nham chociaż, pho co nas thu wezwhaliście?
No tak, orkowie. Właśnie dziwiłam się, czemu jeszcze nie przemawiali, a teraz sami się o to upomnieli.
- Chcieliśmy prosić was o pomoc – po raz kolejny odezwała się Yndirmarie. – Wiemy, że Elmeryk zawarł z wami święty pakt, powołując się na swój i Imperium honor. Eudomar ten honor zdeptał! Uwięził i doprowadził do śmierci waszego wielkiego wodza, sprawił, że nie jesteście już nazywani sojusznikami, a poddanymi. My, Wergundowie dni dzisiejszych, chcemy pokazać wam, że wciąż mamy honor i sprawimy, że przywrócimy go wam. Orkowie znów staną się podmiotem, a nie przedmiotem na arenie międzynarodowej. Będziecie wolni i niezależni! Nie będziecie już musieli wycofywać się za góry, ale robić to, co kochacie najbardziej, walczyć.
- Gotrek wolał zginąć z własnej ręki, niż w więzieniu – powiedział Onfis. – Wolał sam przeszyć się ostrzem, niż wydać was, niż okazać słabość. Jeśli odejdziecie, to wy okażecie słabość!
- Ohrcze plemię wciąż phosiada hhhonor. Nie okhażemy słhhabości.
- Czy więc wszystkie rasy i narody zgadzają się na to, co tu postanowiono? Czy ktoś pragnąłby jeszcze coś ustalić? – podsumowała przywódczyni driad.
Zapadła cisza, a przywódca każdego z przedstawicielstw wystąpił krok do przodu. Wśród nas, elfów, uczynił to Onfis, choć nieco mnie to zdziwiło. Nie zamierzałam się jednak o nic kłócić w takim miejscu.
- Niech więc padną słowa o podpisaniu paktu. Ze swojej strony ja, pani driad z gęstwin Tryntu, zgadzam się na wszystko, o czym było tu mówione i wraz z mym ludem wspomogę was w wojnie z Imperium.
- I ja, Orwidor książę Mawarot, następca tronu Wergundii, zapewniam was, że postanowienia tego paktu nie zostaną złamane.
- Nha honor mhój i mhego plemienia ja, Unrug, whódz orków, przysięgham wiehrność posthanowieniom dzisiejszhego wieczhora.
- Ja Hugin, syn Hurina jako wojenny than klanu Daramish na złoto i srebro Shamaroth obiecuję przestrzeganie ustalonych dziś postanowień.
- I ja w imieniu Dzieci Stepu zapewniam, że nie złamię ani jednej z postanowionych dziś reguł.
- W imieniu kratistoi i strategoi Ofiru ja, Aleksander Verlaine Marlowe, podpisuję ten pakt, by połączyć siły przeciwko Imperium.
- My, lud Fiordu, a ja, Ivar Vingorsson, członek Hirdu Jeża przyrzekam nie złamać nic z tego, co dziś postanowiono i w miarę możliwości dopomóc w wykonaniu ofirskich planów. Tak mi dopomóż Herba!
- W imieniu elfów z Aenthil ja, Onfis In'Tebri, syn Doriana, przysięgam dochować wierności temu, co dziś ustaliliśmy. Na święte gaje Puszczy przysięgam swą szczerość i lojalność.
- Na flagę Tryntu spod Arden wyniesioną, na Hird Gryfa i jego ostatnią przywódczynię, na niepodległy Trynt przyrzekam strzec tego paktu i wykonywać jego postanowienia. Tak rzekłem ja, jarl Leif Einarson.
Jarl przemawiał jako ostatni, co sprawiło, że gdy zamilkł, zapadła pełna majestatu cisza. W tym właśnie momencie drzewa zaszumiały delikatnie, a od strony stanowiska Ofiru i Samnii odezwał się tak dobrze mi znany głos:
- Pamiętajcie, że las będzie po waszej stronie.
Na te słowa skłoniłam się aż do ziemi, w milczeniu dziękując za wsparcie nas przez samych bogów. Mimo znaków, jakie dali przed naradą, nie miałam pojęcia, że aż tak nas wspomogą.
Narada była już zakończona, latarnie driad dogasały, a sojusznicy zaczęli powoli rozchodzić się do swoich domostw i obozów. Jarl zaproponował jeszcze drugą naradę, tym razem w mniejszym gronie w naszym obozie, gdzie można by dokładnie przyjrzeć się mapie. Na towarzyszenie nam zgodził się Hugin, wódz orków i, o dziwo, driady. W długim orszaku ruszyliśmy w drogę powrotną.
Kiedy dotarliśmy do obozu, pierwszym, co zrobiliśmy, było sprawdzenie, czy nikogo w nim nie ma. Całe szczęście, było tak późno, że chyba nawet Ormurin poszedł spać. Po ustaleniu, gdzie i kto jutro miał stacjonować i my udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
We śnie widziałam krew, całe morze krwi. Ranni, zabici, było ich tylu, że nie wiedziałam, kogo leczyć najpierw. I ten krzyk, ten straszny wrzask.
- Kapłana, prędzej! Ulf dostał!
Zobaczyłam naszego dowódcę, więc skoczyłam ku niemu, wypowiadając już słowa mocy. Miałam jej niewiele, tylko dla jednej osoby. A zaraz obok Ulfa leżał ktoś inny. Durgh. Cały we krwi.
- Nie dam rady uleczyć obu! – krzyknęłam.
- Więc lecz dowódcę!
- Ale Durgh! –
wrzasnęłam, zrywając się z łóżka. Dłuższą chwilę zabrało mi zrozumienie, gdzie jestem, ale już wiedziałam, że nie pozwolę, by którykolwiek z wyśnionych mi pacjentów zginął. Nie pozwolę i już! W tym momencie nade mną pojawiła się twarz Lily budzącej mnie na wartę.
 
 
 
The124C41 
No good deed goes unpunished


Skąd: Outer Heaven
Wysłany: 14-10-2010, 21:47   

Cytat:
Zaczynam pierwsze akapity i jak czytam o tym całym Zaku to nie rozumiem... takiego syna trzeba było starym samnijskim sposobem w padlinę zawinąć i zostawić na słońcu żeby go robale zżarły :shock:


Czytałam o takiej metodzie egzekucji zwanej 'scaphism' w której to przywiązywano ofiarę do pływającej do góry dnem łódki i smarowano miodem. Wodne insekty, zwabione miodem, wypełzały z wody i pożerały ciało ofiary - do tego jeszcze dochodziło gnicie, gangrena i inne fajne rzeczy. Ale samnijska metoda mi się bardziej podoba. Cóż, niestety kapłanka-narrator ma jakąś dziwną słabość do zdrajców, Zak to nie pierwszy zdrajca z którym spędza czas... well.

Cytat:
Wergundowie nie byli aż tak głupi, jak wyglądali.
Ja sobie wypraszam!! :angry: :D :D


Cóż, Jacek ze swoimi wyskokami (palenie książek! Ja mu dam!) nie wykazywał się inteligencją, o dekurionie i tym jak to żona mu znikała krążyły pogłoski, kowal był fajny chyba tylko moim zdaniem ('A ciebie mi najbardziej żal...' :D ) a jedna Yndir mądrych Wergundów nie czyni... O Eudomarze też krążą dowcipy...
_________________
Obóz 2010 + epilog 2010 - Alexander Verlaine Marlowe, szpieg ofirski
Epilog 2011 - Calatin de Vere, niziołczy uczony
Obóz 2012 - Caius Katsulas/Alexander Verlaine Marlowe, szpieg ofirski na usługach Proroka

There's only one way for a professional soldier to die. That's from the last bullet of the last battle of the last war.
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 14-10-2010, 21:50   

Aerlinn napisał/a:
- Po cóż przybyliście? – dobiegło nas tymczasem, gdy większość z nas starała się wrócić na trakt.
- Córy Lasu, nie musicie opuszczać swych domów.

- Po cóż przybyliście? - krzyknął driad, wychylając się zza drzewa z napiętym łukiem.
- Chcemy złożyć ofiarę lasowi - odpowiedziała po dłuższym czasie jedna z elfek.
- Nawet wysłowić się nie potraficie! Mówi się "lasu"!.... - po czym, lekko skonfudowany, nachylił się do sąsiedniej driady, a wiatr przyniósł jego niepewne pytanie- Eeee..., prawda, że mówi się "lasu"....?


:D :D :D

Aerlinn napisał/a:
- Witajcie – uśmiechnął się brunet z zawadiacko zakręconą bródką.
Jacek ma zakręconą bródkę? :D Ale fakt, był kwintesencja zawadiaki :D

Aerlinn napisał/a:
- Bira nam pomogła. Od czasu jak wykąpała się w świętym jeziorku driad zmieniła chyba obywatelstwo z wergundzkiego na tryntyjskie.
Szkoda, że nie opisałaś sceny, jak z rozmachem wpakowała się do driadowego bajorka :D I została świętą suką :P W połowie. Tej dolnej :D

Aerlinn napisał/a:
- Pilnuj języka, Leif – upomniała jarla Yndir. – Niedługo ten szlachcic będzie trząsł całym światem.
- A ja przed nim nawet dupą nie zatrzęsę!
Trochę szkoda, że nasze malownicze kłótnie nie dały się zapamiętać słowo w słowo :) Tego było trochę więcej ;) Zdążyłam przypomnieć Leifowi ucieczkę spod Arden, całemu Tryntowi - to że pod Arden i Askaronem dostali w tył, Samnijczykom to, że uciekli (zdaje się dodałam obydwóm, że ostatni prawdziwi wojownicy tych narodów zostali właśnie pod Arden ;) ;) ) Dodałam jeszcze coś Ofirowi, o siedzeniu w bezpiecznych murach twierdz, i krasnoludom o bezpiecznej neutralności ;) Fiordowi przypomniałam, że jest następny na liście Imperium, a krasnoludy zaraz po Fiordzie :P I jakoś to poszło ;) ;) ;)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 14-10-2010, 21:52   

The124C41 napisał/a:
a jedna Yndir mądrych Wergundów nie czyni... O Eudomarze też krążą dowcipy...
Pamiętaj, Aleksandrze, że głupi nie są niebezpieczni :) A Wergundowie są i to bardzo :)

A to, że dekurion nie był najlepszy w wyrażaniu uczuć, to jego problem osobisty, a nie cecha narodowa ;)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
The124C41 
No good deed goes unpunished


Skąd: Outer Heaven
Wysłany: 14-10-2010, 21:53   

Ależ głupi są niebezpieczni. Przeważnie dla siebie i dla sojuszników, ale nadal niebezpieczni.
_________________
Obóz 2010 + epilog 2010 - Alexander Verlaine Marlowe, szpieg ofirski
Epilog 2011 - Calatin de Vere, niziołczy uczony
Obóz 2012 - Caius Katsulas/Alexander Verlaine Marlowe, szpieg ofirski na usługach Proroka

There's only one way for a professional soldier to die. That's from the last bullet of the last battle of the last war.
 
 
 
Abdel 

Skąd: Warszawa
Wysłany: 14-10-2010, 21:56   

Bo o złych władcach zawsze krążą dowcipy.Ale Elmeryk był mądry.Olaf też(na swój sposób)
Tylko Orwidor...I jego teksty o babeczkach...Nie,naprawdę wstyd wspominać :P Co tylko,dowodzi,że ludzie mądrzy i głupi istnieją niezależnie od narodowości.Aczkolwiek stwierdzenie,że "Wergundowie nie byli tacy głupi na jakich wyglądali" można zrozumieć.(bądź co bądź ale byli oni jednak naszymi przeciwnikami...Ale mundury mieli naprawdę cool 8-)

A,że głupi są niebezpieczni to racja(bo są nieobliczalni)
Ostatnio zmieniony przez Abdel 14-10-2010, 21:58, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Aerlinn 
Tavariel In'Tebri


Skąd: Kraków
Wysłany: 14-10-2010, 21:56   

Cóż, nawet Sapek nie oddałby atmmosfery twoich kłótni, Indi. Cóż, pozostała skromna namiastka, a mam nadzieję, że jak ktoś przeczyta, to sobie przypomni to, co mu "dowaliłaś" najmocniejszego.
A "lasu" to chyba nie na naszym turnusie. Uwierz mi, o ofiarach (losu też) wiedziałam pierwsza. Albo prawie pierwsza
_________________
2010-2012 - Aerlinn Tavariel In'Tebri, kapłanka Silvy i Herna
2013 - + Sonja córka Aliny z Sulimów, drużynniczka rodu Kietliczów Karanowiców
2014 - kadet (bardka Nawojka, + Angela Ehrenstrahl, Talsojka Arianwel'arya... i inne)
2014 Nelramar - + Tulya'Istanien z rodu Idril, Vayle'Finiel z rodu Meredith oraz khorani Akhala'beth (khorani drugiego hurdu tentara kedua)
 
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 14-10-2010, 22:02   

Aerlinn napisał/a:
Cóż, nawet Sapek nie oddałby atmmosfery twoich kłótni, Indi.
Ooo, no już nie przesadzaj :D I nie sama ze sobą się tam kłóciłam, to, że Hoda, Jacka (Sam(nij)czyk), Lewego, Ulfa i spółkę nie trzeba było zanadto podpuszczać, też ma znaczenie ;D
Grunt, to wyrazistość sceny :)

Abdel napisał/a:
Ale Elmeryk był mądry.Olaf też(na swój sposób)
:D :D :D :D

The124C41 napisał/a:
Ależ głupi są niebezpieczni. Przeważnie dla siebie i dla sojuszników, ale nadal niebezpieczni.
I tym się różnią od Wergundów ;)

Abdel napisał/a:
bądź co bądź ale byli oni jednak naszymi przeciwnikami
...których regularnie lekceważyliście ;)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
The124C41 
No good deed goes unpunished


Skąd: Outer Heaven
Wysłany: 14-10-2010, 22:09   

Ja nikogo nie lekceważyłem! No, może poza Samnijczykami bo ich w ogóle nie było na obozie. Do tego stopnia, że przedstawiciel Samnii musiał oddać pełnomocnictwo Sephionowi (Ofirczykowi) po Radzie Narodów. Na drugim turnusie to pewnie się nie zdarzyło. Ale teraz, kiedy usłyszałem o samnijskich metodach egzekucji, zaczynam ich szanować. Ludzie, którzy potrafią tak kreatywnie wykorzystać odpadki zasługują na szacunek.
_________________
Obóz 2010 + epilog 2010 - Alexander Verlaine Marlowe, szpieg ofirski
Epilog 2011 - Calatin de Vere, niziołczy uczony
Obóz 2012 - Caius Katsulas/Alexander Verlaine Marlowe, szpieg ofirski na usługach Proroka

There's only one way for a professional soldier to die. That's from the last bullet of the last battle of the last war.
 
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 14-10-2010, 22:14   

Jeśli Wergundowie byli głupi, to co można powiedzieć, o tych, którzy dali im się złapać w niewolę? ;)
 
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,1 sekundy. Zapytań do SQL: 10