|
Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)
|
Opowiadanie |
Autor |
Wiadomość |
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 24-07-2007, 10:50 Opowiadanie
|
|
|
Wrzucam w osobnym temacie, bo jest długaśne, a będzie długaśniejsze. Bardzo proszę o krytykę w każdej kwestii - byle konstruktywną, i zastrzegam sobie możliwość nie zgadzania się z krytyką. Zwłaszcza proszę o korekty z gatunku, kto co robił w danej sytuacji, bitwie itp. Bo nie jestem w stanie tego spamiętać (w bitwie np. widziałam tylko kilka osób). I wybaczcie, bo przy wrzucaniu tu rozwala się edycja. Dzięki i miłego czytania.
Las był cichy, pachniało wiosną, mokrą ziemią i zielenią. W oddali słychać było szczekanie psów, które skutecznie spłoszyło ptaki. Równomierny szum drzew hipnotyzował, uspokajał i usypiał.
„Nie!” pomyślał z przerażeniem „Nie wolno jeszcze zasnąć!” Próbował zwalczyć ogarniającą go senność. Leżał na mokrych liściach na dnie głębokiej kotlinki. Zażyta wcześniej dziwna mikstura, której działanie go przerażało, właśnie zaczynała panować nad jego ciałem. Czuł bezwład mięśni, z trudem panował nad świadomością usiłując w panice znaleźć rozwiązanie. Liczył na to, że jego przyboczni będą przy nim. Tymczasem Gwardię odprawiono. Był tu sam. Poczuł ciepłą strużkę krwi, która bezwiednie spłynęła z kącika ust aż na szyję. Zasypiał.
Nagle głośniejszy dźwięk przywrócił mu świadomość. Z trudem podniósł powieki i na tle koron drzew zobaczył postać jeźdźca, zwieszonego w siodle najwyraźniej w poszukiwaniu śladów. „Bogowie...” przerażenie złapało go za gardło „Znaleźli mnie....”. Jeździec najwyraźniej go nie widział, skupiony na tropieniu. Kilka bardzo długich sekund zabrało leżącemu rozważenie ryzyka. W końcu zdecydował. Jeśli zaśnie teraz, znajdą przy nim medalion. Nadludzkim wysiłkiem spróbował krzyknąć... i zakrztusił się krwią. Ale jeździec usłyszał. Sfrunął bardziej niż zeskoczył z siodła, skoczył w dół kotlinki ślizgając się na mokrych liściach pokrywających zbocze. Tuz przy leżącym upadł na kolana.
- Panie!... – sapnął – Co się stało? – to była kobieta i dzięki bogom, była w czarnym mundurze Gwardii Cesarskiej. Nie pamiętał jej imienia, ale znał twarz. Była chyba dowódca któregoś z gwardyjskich pododdziałów. Nic o niej nie wiedział. Ale wiedział, że nikt inny już tu nie zdąży. Podniosła go i oparła jego głowę o swoje kolano. Przerwał lekkim ruchem ręki jej dramatyczne próby udzielenia mu pomocy. Martwiejącą ręką sięgnął ku szyi i odpiął srebrny łańcuszek i wiszącą na nim metalową łezkę z oczkiem. Wcisnął jej w dłoń. Kobieta ścisnęła medalion w dłoni.
- Najjaśniejszy Panie, proszę, co się tu stało? Musze wiedzieć, nie widzę rany...
- Ciii... – szepnął – To nie ważne. Słuchaj – mówienie stanowiło taki wysiłek, że dudnienie krwi w skroniach uniemożliwiało mu słyszenie własnych słów – To jest klucz do niego. Musisz go wydobyć. Potrzebujemy żelaznego smoka. .. – znów zakrztusił się krwią – Medalion nie może wpaść w ich ręce... – krew rzuciła mu się z nosa. Gwardzistka w panicznym pośpiechu usiłowała wyszarpać z sakwy opatrunki. Zatrzymał jej dłoń. – Zrozumiałaś? To jest rozkaz....
- Zrozumiałam, panie.... – rzekła po chwili milczenia. Do niego dotarło to jak przez mgłę. Zanim ogarnęła go ciemność, wyszeptał:
- Uciekaj.....
***
- To jest niemożliwe! – warknął ze złością wysoki, postawny mężczyzna w mundurze, z emblematem ze znakiem konia na piersi – Spadł z konia? Jakim cudem zostawiliście go samego??!!
- Ciszej – syknął towarzyszący mu arystokrata w jasnym kaftanie, spod którego wystawały obszyte koronką rękawy – Nie jesteśmy sami póki co – dodał, wskazując na tropicieli i służbę, przeszukujących stoki kotlinki, na dnie której leżało nieruchome, zalane krwią ciało młodego mężczyzny – Najwyraźniej bogowie nas wyręczyli.
- Oby to byli bogowie – odparł wojskowy ze złością – Bo jeśli sprzątnął go ktoś inny...
- Oczywiście, że ktoś inny – rzekł arystokrata z cynicznym uśmiechem – Za jakiś czas znajdziemy go i z fajerwerkami stracimy. A póki co, zabierz medalion.
Wojskowy pochylił się nad ciałem, rozpiął aksamitny kaftan i białą jedwabną koszulę. Odgarnął długie ciemne włosy, posklejane zakrzepła krwią. Coraz szybszymi ruchami przeszukiwał nerwowo kieszenie i sakwy, w końcu wstał.
- Nie ma medalionu.... – wysyczał
Arystokrata zdjął jedwabne rękawiczki i sam powtórzył przeszukanie. Podniósł się blady jak ściana.
- Załatwił nas, cholerny szczeniak....
- Panie hetmanie! – z krawędzi kotlinki dobiegł głos jednego z tropicieli – Mamy ślady!
Po chwili wojskowy pochylił się nad odciśniętym w mokrej ziemi śladem obcasa. But, który odcisnął się w błocie, miał charakterystyczne okucie. Żołnierz uśmiechnął się.
- Gwardia – mruknął – Znakomicie.
******************************************************************
Belka, na której leżała, gniotła w plecy. Wyjątkowo wkurzał ją ten drobiazg. Chociaż w zasadzie nie powinien, bo w zestawie wiszących nad nią problemów zajmować powinien bardzo bardzo odległe miejsce. Na zewnątrz tymczasowo zamienionej na więzienie wartowni lało jak z cebra. W środku było ciepło i płonęło ognisko. „Przynajmniej towarzystwo miłe” uśmiechnęła się do siebie, patrząc kątem oka na krasnoluda Zibbo, wcinającego przemyconą przez kolegów z oddziału kolację. Jak kapitan się o tym dowie, to ich pozabija... Zapatrzyła się na powrót w sufit, pod którym kłębił się dym.
W ostatnich miesiącach wszystko się pochrzaniło. A tak dobrze szło. Kilka lat temu ukończyła szkołę wojskową, dwa lata służyła na Południowych Wrotach. Potem dzięki uporowi i talentowi udało się jej dostać do Gwardii, gdzie była jedną z trzech służących tam kobiet. Na czterdziestu dwóch mężczyzn. A Gwardia Cesarska była obiektem marzeń każdego żołnierza Imperium. Była najbardziej elitarną jednostka w kraju, dopuszczano do niej tylko najlepszych i poddawano ciężkiemu półtorarocznemu szkoleniu. Założeniem Gwardii była ochrona osoby Cesarza, nawet wtedy, gdy będą ostatnim żywym oddziałem cesarskiej armii. Po kolejnym roku otrzymała stopień podporucznika i dowodzenie pododdziałem. Służba była dla niej wszystkim. Ale służba Cesarstwu, a nie posłuszeństwo rozkazom. I to właśnie było źródłem większości jej problemów, począwszy od owego feralnego dnia, gdy złamała rozkaz pozostania w koszarach i pojechała za cesarskim orszakiem. Tam, w leśnej kotlince, została sama z martwym ciałem swojego władcy na rękach... Wiedziała, że nie będzie w stanie wytłumaczyć się z tego, że skażą ją zanim zdąży się odezwać. Poza tym – otrzymała rozkaz. Choć go nie rozumiała. A już następnego dnia Gwardia została rozbrojona, cały oddział zamknięto pod strażą i poddano przesłuchaniom. Na czas przesłuchania ukryła wtedy medalion między kamieniami muru i sądziła, że go nie znaleźli. Potem było jeszcze gorzej. Za niewypełnienie podstawowego obowiązku, jakim było strzeżenie osoby Cesarza, jego bezpieczeństwa i życia, Gwardia Cesarska, cała i każdy gwardzista z osobna, skazani zostali na śmierć. W tej świadomości trzymano ich w lochu cztery dni. Potem przyszła następna wiadomość. Kapłan główny Zakonu Wielkiego Słońca, naczelnej świątyni w Styrgradzie, skorzystał z przysługującego mu prawa łaski i czterdziestopięcioosobowy oddział pozostawiono przy życiu. Choć wtedy w lochu większość z nich uważała, że lepiej byłoby stanąć na szafocie, niż żyć z taką hańbą. Ona też tak uważała. Zwłaszcza, że następnego dnia zostali wyprowadzeni na Plac Centralny, na oczach całego Styrgradu zerwano im dystynkcje, na znak hańby ciążącej nad oddziałem spalono sztandary, odebrano im miecze z cesarskim znakiem, które publicznie zostały złamane. Na samą myśl o tamtej chwili zgrzytnęła zębami. Każdy członek oddziału wysłany został do innej placówki na pograniczu. Ona podobno miała przydział na Wrotach, ale w ostatniej chwili zmieniono go na Silberberg w Górach Srebrzystych. Teraz zaczynała sądzić, że nieprzypadkowo.
- Wstawać! – głos elfa Arandira wyrwał ją z zadumy. Oboje z Zibbem zerwali się z belek – Zmiana warty!
Wartujący dotychczas Illima i Sigmar leniwie wstali, podnosząc porzuconą niedbale pod ścianą broń, i skierowali się do wyjścia.
- Dzięki za kolację, chłopaki – mruknął Zibbo, siadając.
- Co z chorążym...? – zapytała z niepokojem. Arandir oparł się o belkę przy jednym z okien, wpatrując się w mrok.
- Rytuał trwa – odparł – Nic nie wiadomo.
Yngvild westchnęła i położyła się, na powrót pogrążając się w ponurej zadumie. Przypomniała sobie pierwsze dni w tej służbie.
***
- Co to ma znaczyć? – głos kapitana był jak szabla. Ostry i nie zachęcający do polemiki – Nie byliście w stanie przyprowadzić dwóch ludzi? Cywilów?!
- Zanim zdążyliśmy ... zabezpieczyć teren, popełnili samobójstwo – rzekł niepewnie Hodo. Krasnolud był jedynym oprócz niej żołnierzem w tym oddziale. Oddziale, od którego kapitan po kilku dniach już wymagał sprawności zawodowego wojska.
- Że co?
- Dokładniej kobieta wyrwała się i pchnęła nożem tego mężczyznę, po czym połknęła truciznę – dokończył chorąży – Nie zdążyliśmy zareagować, bo jednocześnie zostaliśmy ostrzelani. Kobieta zabiła kupca, kiedy zaczął mówić.
- Doprawdy? Więc zaatakowali was łucznicy... Jakieś znaki szczególne?
- No, mieli łuki ... – odezwał się z końca sali jasnowłosy wojownik imieniem Illima. Większość oddziału parsknęła tłumionym śmiechem. Ta większość, która bawiła ta sytuacja. Kapitan zmrużył oczy. Należał raczej do mniejszości.
- Cóż za błyskotliwość obserwacji. Widzę, że wam do śmiechu. Postaram się to zmienić. Gdzie są ci, którzy was ostrzelali? Dlaczego nie widzę ich tutaj schwytanych?!
- Kapitanie, zostaliśmy poinformowani, że przeciwników będzie czterech a nie dwóch... – odezwał się z tyłu najemnik imieniem Lann. Yngvild zgrzytnęła zębami, żałując, że siedzi za daleko, by go kopnąć. Hodo zmierzył go morderczym wzrokiem i zaczął:
- Napastnicy poruszali bardzo szybko w tym terenie, nie zdążyliśmy...
- Nie zdążyliście złapać dwóch ludzi? W czternastu?!
Chorąży zmilczał. Kapitan kontynuował tym samym tonem, na dźwięk którego na ustach znajdujących się w sali cywili pojawiał się radosny uśmiech satysfakcji:
- Więc było ich czterech, a nie dwóch i dlatego nie daliście rady? I jeszcze próbujecie się usprawiedliwiać?!
- Zgodnie z rozkazem przejęliśmy ładunek...
- Gówno prawda! Rozkaz brzmiał „doprowadzić żywych”! Wykonaliście raptem połowę rozkazu, a więc nie wykonaliście go! Wiecie, co to znaczy, nie wykonać rozkazu?! Chorąży, czy znane wam jest pojęcie niesubordynacji?
- Tak jest – krasnolud zacisnął zęby.
- Za następne niewykonanie rozkazu zostaniecie ukarani tak jak za niesubordynację! Zrozumiano?!
- Tak jest – rozległo się chóralnie.
- Siad na dupach! I słuchać. Przemyt, który przejęliście, to poważna sprawa. Ktoś uzbraja naszych wrogów. Padła nazwa Gildii Kupieckiej i zamierzam się tym zająć. Tymczasem, granicę przekroczyły niewielkie rejzy skórojadów i buszują po okolicy. Placówka w Dzikowcu została zaatakowana, spłonęły dwie wioski. W związku z tym, stawiam całą placówkę w pełnej gotowości aż do odwołania. W przypadku pojawienia się przeciwnika w waszym rejonie operacyjnym macie być natychmiast gotowi do wymarszu i unicestwienia go. Czy to jest jasne?! Sława Cesarzowi!
- Sława! – odpowiedzieli salutem i odczekali aż wyjdzie.
- Ojej, chyba się zdenerwował... – wyszczerzyła się Mija Pendragon z radosną złośliwością – a przecież było ich aż czterech...
Chorąży z niekłamaną nienawiścią zmierzył bardkę wzrokiem, po czym odwrócił się do oddziału.
- Następnym razem podczas raportu mordy w kubeł – warknął, patrząc na Illimę
- No co... – jasnowłosy najemnik nawet nie próbował powstrzymać śmiechu – To śmieszne było...
- Jak cię kopnę to dopiero będzie ci wesoło – burknął pod nosem Zibbo
- Chcesz, to rób idiotę z siebie, a nie z nas wszystkich ... – odezwała się Yngvild ze złością – Banda oszołomów...
Przekrzykiwanie się trwało jeszcze dobrą chwilę. Yngvild wyszła przed karczmę, by odetchnąć. Jeśli ta służba miała być karą za to, co stało się w Styrgradzie, to owszem, była. Ale jeśli miała to być szansa zmazania win... Ech, przecież większość z tych ludzi nawet nie nosiła broni przy sobie, pomyślała, patrząc na mijanych w drodze do jej namiotu towarzyszy. Borys, roweński kozak, śniadoskóry rozrabiaka, świetny w walce, ale nie mający pojęcia o wojskowej dyscyplinie. Rigo, mocno zbudowany najemnik o niewiadomej przeszłości. Drugi Roweńczyk, ponoć ze znacznego rodu. Arandir, arogancki i bezczelny wojownik z Felnor, w walce szybki jak strzała. Jarlos, tropiciel. Gadjung, tajemniczy typ chwalący cię swoją odpornością na magię. Sigmar, potężny jasnowłosy wojownik, właściciel wielkiego młota bojowego. Illima, bujający w obłokach wojownik – filozof, szalejący w walce z dwoma krótkimi mieczami. Sigbert Clodian, rycerz z Odear, dumny i milczący. Lann, długowłosy wojownik, doskonały szermierz. Zibbo, krasnoludzki wojownik o wielkiej sile, którego właściwej profesji nikt nie znał. Candice, niezwykłej urody półelfka, o blond włosach sięgających do pół uda, psioniczka i łuczniczka. Varthanis, bardzo uzdolniony mag, tajemnicą poliszynela było, że para się nekromancją. Hodo, chorąży oddziału, zawodowy żołnierz, odznaczony podobno cesarskim orderem. I ona, była gwardzistka... A ta przeszłość nie była powodem do dumy....
O drugiej w nocy obudził ją huk. I kolejny. Odgłos rzucanych zaklęć. Wypadła z namiotu w koszuli i w drzwiach wartowni zderzyła się z Arandirem.
- Co się dzieje...?- zapytała, ale zmierzył ją tylko pogardliwym wzrokiem. Zignorowała go - poniżej strażnicy ktoś biegł. Zeskoczyła ze skarpy, i zawahała się, czy biec za nimi, czy na pomoc w kierunku namiotów, skąd dobiegały krzyki. Napastnicy byli już daleko. W namiotach panował rozgardiasz, cywile usiłowali jak najszybciej wydostać się spod kocy, strażnicy – jak najszybciej dostać do broni.
- Szybciej! – rozdarła się – Szybciej, bo uciekają!
Zagłuszył ją kolejny huk. Tym razem z głównego placu. Znajomy huk niezwykłej broni pana komendanta. I znajomy głos:
- Straż do mnie! Natychmiast!
Na rozkaz do wymarszu opuścili placówkę zwartą grupą. Światło pochodni uniemożliwiało im jakiekolwiek skryte poruszanie się, ale zważywszy na kompletny brak umiejętności terenowych, dla tego oddziału skryte podejście i tak było niewykonalne. Na szczęście skórojady też się nie kryły. Echo niosło głosy.
Szybkim marszem wyszli na szlak okrążający Północne Forty. Poza kręgiem światła panowała nieprzenikniona dla ludzkich oczu ciemność. Niepokój zbliżającej się walki zaczęli odczuwać już, gdy minęli Bramę Polową. Yngvild rozejrzała się po twarzach towarzyszy. Candice trzymała w pogotowiu na wpół napięty łuk, Varthanis mamrotał coś pod nosem, najwyraźniej powtarzając zaklęcia. Większość nerwowo ściskała w rękach rękojeści broni. Absolutnie spokojny wydawał się być jedynie Zibbo, z dużych rozmiarów tarczą maszerujący w tylnej straży. Ona i Lann, wyznaczeni do przedniego zwiadu, szli przodem. Za nimi chorąży i reszta oddziału. Przyspieszyła, by wydostać się poza obręb światła pochodni i znów zacząć coś widzieć. Lann bez wysiłku wyprzedził ją, wprawiając w zawstydzenie. Pomimo swojego wyszkolenia nie mogła równać się w biegu z długonogim wojownikiem. Przestała więc próbować go prześcignąć. Weszli na skrzyżowanie i właśnie zamierzała wrócić się do oddziału by zameldować, gdy rozległy się zaniepokojone głosy.
- Wracać! Krąg! Formować krąg! – wrzasnął chorąży. Nad podziw sprawnie uformowali szyk na wąskiej drodze. A potem ich dostrzegli. Zbiegali po stoku bezładną grupą, odziani w zwierzęce futra i kilty, półnadzy. Rozległ się dziki wrzask. Pierwszy dobiegł ogromnej postury wojownik, wymachujący równie wielkim mieczem, który trzymał oburącz z dwóch końców. Widząc go Hodo stanął mocniej na nogach.
- Utrzymać szyk! Utrzymać... – wrzasnął, ale w pół słowa olbrzymi wojownik wpadł w pierwszą linię. Odepchnięty z ogromną siłą krasnolud padł na ziemię. Yngvild, w którą wpadł inny, utrzymała się na nogach, ale olbrzym z rozpędu trzasną ją głowicą miecza w twarz. Rozbłysły gwiazdki i gwardzistka wylądowała w krzakach. Tymczasem wrzeszcząc dziko i nie zważając nawet na własnych towarzyszy olbrzymi wojownik wbiegł w środek szyku, roztrącając żołnierzy. Pozostali wbiegli za nim, siekąc toporami, cepami i inną dziwnego kształtu bronią. Yngvild zerwała się i cięła w plecy najbliższego, przeskakując nad jego trupem wpadła w krąg walczących. Usłyszała pewny i spokojny głos Varthanisa.
- Paraliż! – czarodziej spokojnie recytował zaklęcie. Berserker biegł. Varthanis zaklął nerwowo i wrzasnął ponownie. Nie dokończył, wojownik potężnym cięciem z rozmachem ciął go w brzuch. Nekromanta złożył się w pół i padł na ziemię dwa metry dalej. Yngvild wrzasnęła, wiedząc, że nawet pojedyncze cięcie zabije czarodzieja. Ale nie była w stanie dostać się do maga. Kolejny skórojad zeskoczył ze skarpy i obalił na ziemię Riga. Borys wbił mu szablę pod żebro, ale następny zeskoczył mu na plecy. Tymczasem potężny berserker zostawił w spokoju leżącego na ziemi Varthanisa i starł się z Zibbem. Krasnolud wytrzymał uderzenie i oddał z równą siłą. Candice wystrzeliła z bliska do olbrzyma, ale ten nawet nie zauważył strzały, która wbiła mu się w bok. Wtedy zabrzmiał sygnał, walczący barbarzyńcy wstrzymali się na ułamek sekundy, który dla kilku był ostatni w życiu. Olbrzymi berserker odepchnął Zibba, odwrócił się i pierwszą osobą, na jaką trafił, był Borys. Kozak właśnie uwolnił się od poprzedniego napastnika i nie zdążył zareagować na czas. Olbrzym uniósł go jak dziecko i powlókł za sobą. Hodo i jeszcze ktoś, zerwali się, by zastąpić mu drogę, ale w tym momencie potężny wybuch ładunku obalił ich ponownie na ziemię. Zanim ktokolwiek zdążył się podnieść, berserker zniknął razem z jeńcem w ciemnościach.
Zapadła świdrująca uszy cisza, przerywana jękami rannych. Na nogach trzymało się tylko kilka osób. Reszta w mniejszym lub większym stopniu oberwała.
- Bandaże! – wrzasnęła Yngvild, wyszarpując z sakwy opatrunki. „Varthanis!” przemknęło jej przez myśl, ale zanim zdążyła podbiec, czarodziej podniósł się na klęczki, plując krwią i jęcząc.
- Olbrzym miał tępy miecz – wyjaśniła Candice, podnosząc maga – Ale i tak chyba połamał mu żebra.
- Chyba nie tylko jemu... – mruknął Hodo zza tarczy – Ruszać się, idziemy za nimi!
- Za nimi...? – stęknął Gadjung – Po nocy....?
- Mają naszego człowieka – rzekł chorąży z naciskiem – Nie odpuszczę!
Yngvild po raz pierwszy spojrzała na krasnoluda z szacunkiem. Zawiązała bandaż, którym opatrywała ramię Riga i wstała.
- Jestem gotowa.
Kolejny wybuch był na tyle daleko, że obalająca fala tylko ochłodziła im policzki. Sformowali kolumnę i ostrożnie ruszyli w dół, za uciekającymi. W ciemności majaczyły tylko nikłe światełka, mogące zwiastować odpalanie kolejnego magicznego ładunku. Kilkakrotnie poczuli tez gryzący w gardło dym, przed którym musieli pospiesznie uskakiwać. Powoli zaczynało świtać i po pewnym czasie zamajaczyły na tle szarzejącego lasu ciemniejsze sylwetki.
- Widzę dwóch... – odezwał się chorąży z wahaniem – Gdzie reszta?
Dobiegli do wąskiego przejścia przez fosę, nasypanego z kamieni i ziemi. Po bokach przepaść zionęła chłodem. Zwolnili i ostrożnie weszli na swoisty most. Przeczucie ich nie zawiodło. Usłyszeli świst i kolejna kula gryzącego dymu wpadła wprost w środek kolumny.
- Biegiem! – krzyknął Hodo i oddział ruszył pospiesznym truchtem.
- Nadal widać tylko dwóch – zauważył biegnący przodem Lann. Yngvild potwierdziła. Chorąży przygryzł wargę w rozterce.
- Cholera. Nie odpuszczę – odezwał się – Biegiem, za nimi!
Gdy dobiegli do dużego skrzyżowania dróg, było już prawie jasno. Teraz wszyscy dostrzegli dwie sylwetki, przycupnięte na stoku powyżej.
- Cholera – powtórzył Hodo ze złością – Odciągają nas od strażnicy.
- Wracajmy... – odezwał się ktoś
- Tam jest nasz człowiek! – warknął krasnolud
- Hodo – odezwała się Yngvild, patrząc mu w oczy – Jesteś żołnierzem. Co ci mówi intuicja...?
Krasnolud po chwili spuścił wzrok.
- Że Borysa nie ma przed nami – przyznał – Nie uciekali by tak szybko wlokąc jeńca. Poza tym, tych tutaj jest dwóch. Albo dalej czeka pułapka, albo odciągają nas dalej od Silberbergu.
- Albo obydwa – stęknął Varthanis. Candice podeszła do pierwszego szeregu z szelmowskim uśmiechem.
- Hodo, wypłoszę ci ich stamtąd – rzekła- Patrz!
Wyrecytowała skomplikowaną inkantację, jej drobne dłonie nakreśliły w powietrzu kilka dziwnych znaków. Przyczajeni na stoku nagle zerwali się, jeden nawet krzyknął ze strachem. I puścili się biegiem w poprzek wzniesienia.
- Stać! – Hodo powstrzymał kilku, którzy zerwali się z pościgiem – Co to było?
Candice wyszczerzyła drobne elfie ząbki
- Iluzja. Zasugerowałam im, że z góry stoku zbiega na nich oddział zbrojnych.
- Dobre! – zachwycił się Rigo.
- Dobre, ale uciekli – zauważył Gadjung – Będziemy tu tak stać?
Hodo zawahał się, ale tylko przez chwilę.
- Odwrót! Do strażnicy!
- Co?! A co z Borysem?! - zaprotestował Rigo
- Nie zostawiamy go – odparł krasnolud – Rano pójdziemy tropem za tamtym oddziałem. Tutaj Borysa nie ma z pewnością.
Nagle ciszę przedświtu przerwał ledwo słyszalny odgłos wybuchu. Dobiegał z drugiej strony góry, ze strażnicy...
***
Wrócili wtedy biegiem do obozu – przypomniała sobie Yngvild. W diabelnie złych nastrojach. Potem było tylko gorzej.
- Witamy naszą kochaną straż! – rozdarł się przy wejściu do wartowni Abel, mag bitewny z Chanatu – Dziękujemy za ochronę i obronę!
- Jak było na wycieczce krajoznawczej?! – dorzuciła Mija – Bo tu w obozie było całkiem ciekawie. Nawet nas napadnięto.
- I uprowadzono jednego z ludzi, których mieliście bronić!
- Psiakrew! – nie wytrzymała Yngvild – Co to jest, to co trzymasz na kolanach? – wrzasnęła do chana.
- To? Sabera, bo co? – odparł
- Skoro ją nosisz, to chyba nie jesteś taki bezbronny, co?! Trzeba było zrobić z niej użytej, zamiast używać do obciążania paska!!! Nie byliśmy na wycieczce, panno Pendragon. Ścigaliśmy tych, którzy napadli na strażnicę. Zgodnie z wydanym rozkazem. Jeśli chce pani kogoś do obrony, proszę wynająć ochroniarza!
- Hmmm, jednak naszym obowiązkiem jest obrona cywili...- zmitygował ją Zibbo. Yngvild popatrzyła na niego z wyrzutem, odwróciła się na pięcie i wyszła.
Była straszliwie wściekła wtedy. Na Miję Pendragon za jej cięty język. Na tego chana, że ośmielał się wrzeszczeć na cesarską armię. Na Hoda, że tak późno kazał zawrócić z bezsensownego pościgu. Na Borysa, że dał się złapać. I na siebie, za rozbitą w walce twarz, za to, że nie dobiegła pomóc Varthanisowi, że nie utrzymała się na nogach podczas ataku, ze nie wyeliminowała tego olbrzyma, zanim uciekł.
Przed świtem wrócił jeden z porwanych, Edric, który zdołał uciec z obozowiska. Zrelacjonował, że banda skórojadów czekała na kogoś, komu mieli przekazać jeńców.
A rankiem dowiedzieli się o targu. I po pierwszych słowach wszyscy właściwie zrozumieli, co tu się święci. Utrzymany na mocy traktatów autonomicznych raegeński zwyczaj handlu niewolnikami najwyraźniej był napędzany przez kontakty ze skórojadami i nikomu to nie przeszkadzało. Nikt nie uważał za niewłaściwy fakt, że zaraz po napadzie barbarzyńców na targu pojawia się nowy towar. Jasny szlag...!
Bez przekonania ruszyli zbadać wskazane przez Edrica miejsce. Owszem, znaleźli obozowisko, ślady ogniska, ale liczne tropy rozchodziły się w kilku kierunkach. Konwencjonalne poszukiwania były skazane na porażkę. Dzięki zdolnościom Candice udało się jednak złapać trop...który, ku niesłychanemu wprost, i niepomiernemu zaskoczeniu, doprowadził ich na mały targ niewolników. I równie niepomiernie zdziwili się, znalazłszy tam towarzysza... Ironia ironią, pomyślała Yngvild, ale jedna rzecz wtedy zdziwiła ją naprawdę. Nie to, że jej dziwny i porąbany oddział solidarnie zebrał fundusze, by Borysa wykupić z niewoli. Nie to, że zdolna bardka Mija Pendragon, okazała się też zdolną złodziejką, potrafiącą zauraczać. Nie to, że mocno zniewieściały kupiec z południa dawał za Borysa niebotyczne sumy (co zważywszy na swoiste nazwisko kozaka, było akurat mało dziwne ). Zdziwiło ją wtargnięcie komendanta. Zdziwiło ją, że postawił na szalę swoją reputację i wdał się w spór z handlarzem niewolników, Że on, skrajny służbista, był w stanie użyć nieprzepisowych gróźb względem cywila, by wymusić uwolnienie swojego człowieka. I że handlarz pod naporem tych gróźb ustąpił... Tak, dużo wniosków można było wyciągnąć na podstawie tej sytuacji... Kapitan zyskał wtedy sporo szacunku w jej oczach. Zacisnęła zęby rozglądając się po wartowni – więzieniu. „A teraz pójdę pod sąd za podniesienie na niego broni...” pomyślała z wściekłością i rozpaczą. Mniejsza o jej życie zresztą. Większego upokorzenia niż na placu w Styrgradzie i tak nikt jej nie zafunduje. Ale otrzymała ostatni rozkaz. Jeśli stanie przed plutonem, kto go wykona? Gdyby chociaż Hodo żył... Ale jeśli rytuał się nie uda... A przecież są już na jej tropie. Przekonała się o tym na własnej skórze i to dość boleśnie...
***
Przed tym popołudniem nie wiedziała właściwie, czego ma się obawiać i kto może poszukiwać cesarskiego medalionu. Tymczasem wpadli na teren strażnicy w chwile po ich powrocie z targu niewolników. Czterech zakonników w czerwonych tunikach knechtów, jeden dostojnik, noszący na tunice czarny jedwabny płaszcz. Dysponowali rozkazem samego hetmana. Rozpoczęli przeszukania namiotów, wypytując obecnych o medalion. Yngvild usiłowała panować nad twarzą i nad odruchem zasłonięcia sakiewki, w której trzymała metalową łezkę. Z desperacją rozejrzała się za drogami ucieczki w razie gdyby chcieli ją przeszukać. Chcieli. Ale nieoczekiwanie przeszkodził im młody porucznik. Rozkaz pozwalał tylko na rewizję w namiotach. Dzięki bogom, ale to oznaczało tylko odwleczenie wyroku. Zakon Indry, a dokładniej Zakon Wielkiego Słońca, był potężnym wrogiem. Znała wiarygodne opowieści o ich metodach przesłuchań, o lochach pod komturiami, o ludziach, którzy nigdy z tych lochów nie wyszli. Wstawiennictwo głównego kapłana Zakonu uratowało życie cesarskim gwardzistom, ale dowodziło także potęgi Zakonu. Yngvild bała się ich wystarczająco, by zacząć szukać pomocy.
Lata doświadczeń wojennych nauczyły ją, że jeśli ma komuś ufać, to tym, obok których staje do walki. Jednocześnie była w pełni świadoma, że jeśli wpadli na jej trop na tej prowincji, to równie dobrze w jej oddziale mógł być ktoś podstawiony. Z pełną świadomością zdecydowała się jednak odkryć karty. Gdy tylko zakonnicy zniknęli na górnej drodze, odnalazła wzrokiem Hoda.
- Zwołaj oddział w karczmie. Musimy porozmawiać.
Spojrzał na nią wzrokiem bardziej podejrzliwym niż zdziwionym.
- Teraz?
- Teraz!
Minutę później siedzieli wszyscy przy długim karczemnym stole. Przyszedł czas przykrych zwierzeń. Yngvild westchnęła.
- Zakon szuka tego – zaczęła bez zbędnych wstępów, kładąc na stole ciężki medalion. Ciężki metal stuknął o deski. W półmroku karczmy kamień zalśnił zielonkawym światłem. Zaczęła opowiadać. O ostatnich dniach służby w Gwardii. O sprzecznych rozkazach dowództwa, wydanych przy zmianie warty. O złamaniu rozkazu. O ostatnich słowach cesarza. O ucieczce z miejsca jego śmierci. O haniebnym dniu, gdy złamano gwardyjskie miecze. I o medalionie. Gdy skończyła, milczeli przez chwilę.
- Potrzebuję waszej pomocy – rzekła w końcu, choć nie były to słowa, które łatwo przechodziły jej przez gardło – Wy także przysięgaliście wierność rozkazom Cesarza. Muszę odnaleźć i wydobyć ...coś, zanim mnie znajdą i odbiorą medalion. Ale ja nawet nie wiem, czego szukam....
- Miło, że mówisz dopiero teraz... – mruknął Zibbo. Odwróciła się w jego stronę.
- Dopiero teraz was również zaczęło to dotyczyć. Was również mogą jutro brać na przesłuchania. Poza tym, wybacz, ale wcześniej nic o was nie wiedziałam.
- Teraz też nic o nas nie wiesz – odparł Lann, oglądając medalion.
- Racja – odrzekła po chwili – Ale nie ma wyboru.
- Yngvild, czego ty od nas oczekujesz? – odezwał się Hodo - Że powstrzymamy Zakon wbrew rozkazom hetmańskim? Że rozszyfrujemy tą zagadkę?
- Nie wiem – opuściła głowę – Że ....Nie wiem, może masz rację...- sięgnęła po medalion – więc w takim razie zapomnijcie...
- Nie powiedziałem, że nic nie zrobimy – zatrzymał ja krasnolud.
- Że jak powiedziałaś? – odezwał się niespodziewanie Shamaroth. Sham był krasnoludem, wyjątkowym nawet jak na średnią swojej rasy. Był kapłanem bitewnym. Zasadniczo w ogóle był bitewny. I był ostatnią osoba w drużynie, którą Yngvild podejrzewałaby o jakąś głębszą wiedzę. I się zdziwiła – Jak powiedziałaś? Żelaznego Smoka?
- Tak, dokładnie.
- Ja wiem, co to jest.
Trzask opadających szczęk wydawał się być słyszalny. Sham kontynuował.
- To artefakt z początków cesarstwa. Krasnoludy i inne starsze rasy ofiarowały go cesarzom styryjskim. Podobno jest ukryty i wydobywany tylko w potrzebie. Podobno zapewnia Styrii bezpieczeństwo, zwycięstwo w boju i dobrobyt. Ale podobno mogą go używać tylko władcy Styrii.
- To po jakiego gnoma szuka go Zakon Indry...?
- Bo widzisz, Hodo – kontynuował Shamaroth, zachwycony faktem, że wszyscy z powagą go słuchają – Artefakt działa dlatego, że nałożono na niego potężne zaklęcia, definiujące, jak ma działać. Naprawdę potężne. Ale nawet takie zaklęcia da się odwrócić. I istnieje podejrzenie, że ktoś potrafi to zrobić. A wtedy strzegący Styrii artefakt obróci się przeciwko niej z całą swoją mocą. Mało tego, zagrozi także jego twórcom.
Zibbo spojrzał na niego podejrzliwie.
- A ty niby skąd o tym wiesz?
Sham uśmiechnął się dumnie kącikiem ust.
- Bo jestem tu po to, aby do tego nie doszło.
Yngvild spojrzała na niego badawczo i pytająco. Ścisnęła w dłoni medalion, jakby miało go to uchronić przed zagrożeniem ze strony kapłana. Shamaroth uśmiechnął się z nieskrywaną satysfakcją.
- Zostałem przysłany przez krąg mędrców po Dregahern, Smoka z Żelaza, aby go zabezpieczyć, gdyż jest zagrożony.
- Ten artefakt należy do Styrii – odparła gwardzistka.
- Powinienem oddać go owszem, cesarzowi Styrii, ale może zauważyliście, że nie żyje. Ten artefakt stworzyły starsze rasy. Dregahern należy do nich.
- Draig- a- Haearn – poprawił z miękkim akcentem Arandir, niespodziewanie wtrącając się do dyskusji – Spójrzcie tu.
On i Lann krótko przyglądali się medalionowi. Od dłuższej chwili rozmawiali z piękną rudowłosą hobbitką, właścicielką karczmy „Villsvin”, wycierającą obok miękką szmatką ceramiczne talerze. Yngvild nie przysłuchiwała się tematowi tej dyskusji, sądząc, że obydwaj nie są zainteresowani sprawą. Naiwnie sądząc.
- Pokaż medalion, Yngvild – odezwał się Lann – Widzisz ten znak? – zapytał, wskazując na grawerowany wzór w kształcie stylizowanej jedynki – A teraz popatrz na to – ze sterty, która wycierała hobbitka, podniósł ciężki gliniany talerz i odwrócił go wierzchem do dołu. Yngvild zaklęła. Bo na spodzie talerza figurował identyczny symbol.
*** |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Gadjung [Usunięty]
|
Wysłany: 24-07-2007, 11:30
|
|
|
mam prośbę... kolejne texty wklejcie już jako całość ( fabuł ) bo po przeczytanie takiego kawałka człowiek czuje taki niedosyt że sie to w ŋłowie nie mieści |
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 24-07-2007, 12:48
|
|
|
fakt,czuje niedosyt,tezzz ^^ kilka bledow interpunkcyjnych i ja powiedzialem, ze albo mam go oddac cesarzowi, albo klanowi medrcow:P ale poza tym-swietne |
|
|
|
|
Abel
|
Wysłany: 24-07-2007, 13:29
|
|
|
Łaadnie, co do zasad języka polskiego nie czepiam się, ale jedna mała usterka: Abel krzyknął na straż nie w karczmie, a przed wartownią, zanim zeszliście do niej. |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 24-07-2007, 14:32
|
|
|
Poprawiłam błędy rzeczowe. Oczywiście nie jestem w stanie spamiętać dokładnie, kto co robił w danej sytuacji.
Interpunkcja pewnie kuleje, bo często mi to umyka. Proszę o wybaczenie i przymknięcie oka na przecinki i kropeczki.
Błędy stylistyczne bardzo proszę wytykać. Wiem, że tworze nieraz kosmiczne konstrukcje słowne, i wolę wiedzieć, kiedy są niezrozumiałe |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 24-07-2007, 14:46
|
|
|
jesli jakies byly,to byly zrozumiale |
|
|
|
|
Hodo
Emeryt
Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
|
Wysłany: 24-07-2007, 15:23
|
|
|
Yngvild napisał/a: | - Hodo – odezwała się Yngvild, patrząc mu w oczy – Jesteś żołnierzem. Co ci mówi intuicja...? |
Nie mogłaś się powstrzymac, prawda?
Super opowiadanie, we want more... |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 24-07-2007, 15:29
|
|
|
Prawda, nie mogłam
Piszę właśnie dalej
/kurcze, coś jest z tym fanatyzmem, z każdą napisaną stroną chce mi się bardziej tam wrócić... to wszystko przez was.../ |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 24-07-2007, 15:31
|
|
|
jestesmy wszystkiemu winni |
|
|
|
|
Hodo
Emeryt
Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
|
Wysłany: 24-07-2007, 15:32
|
|
|
No jasne, najlepiej zwalic na nas całą winę ;p |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 24-07-2007, 15:36
|
|
|
No pewnie A ty już wybitnie, wstrętna puszko |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 24-07-2007, 15:41
|
|
|
wszystkiemu winne sa puszki! |
|
|
|
|
Illima
Dyrektor Instytutu Alchemii
Skąd: Wrocław
|
Wysłany: 24-07-2007, 17:10
|
|
|
Prosze, za łądny temat. Nie spamujcie
Cytat: | Kapitanie, ale nie wiedzieliśmy, że przeciwników będzie czterech a nie dwóch... – błysnął znów Illima. |
Powtarzam poraz któryś: TO NIE JA TO POWIEDZIAŁEM!!!
Błagam, nie róbcie ze mnie większego kretyna niż jestem xD Co innego jest powiedzieć: "mieli łuki", a co innego jest powidziec "ale nie wiedzielismy ze ich bedzie 4..." xD
zaraz dokoncze czytać. Narazie super |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 24-07-2007, 17:10
|
|
|
***
Hobbitka była niepomiernie zdziwiona sugestią, że je talerz może posiadać jakąś wartość. Yngvild uśmiechnęła się, przypominając sobie jej uniesione brwi, gdy podjadając noszone w kieszeni ciasteczka tłumaczyła, że to tylko kawałek starej porcelany. Wskazała im wtedy pewne miejsce. Miejsce, gdzie, jak potwierdził Obieżyświat, miejscowi często chadzają rabować stare ruiny. Miejsce Herna. Poszli tam niemal natychmiast. Odnaleźli zarośnięte chaszczami resztki czegoś. Osady? Strażnicy? Świątyni? Odnaleźli sporo rozmaitej wielkości drobiazgów. I odnaleźli krąg.
Krąg ułożony był z pięciu białej barwy kamieni rozłożonych wokół niewielkiej bagnistej sadzawki. Na każdym kamieniu widniały grawerowane złociste znaki, każdemu przypisany był napis w alfabecie styryjskim. Na jednym z kamieni figurował znany im z medalionu znak. Pod nim napisano: „Iath”
Yngvild ponownie uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie próby odczytania pamięci tamtego miejsca. Pierwszy raz wtedy dowiedziała się, że takiego czegoś można dokonać. Ale Candice, która zabrała się za to pierwsza, drogo za to zapłaciła. Po pierwszym zaklęciu zemdlała. Yngvild nie miała pojęcia, co psioniczka zrobiła źle, ale gdy udało się ją dobudzić, długo jeszcze wymiotowała z bólu. Za to Varthanisowi się udało. A w każdym razie tak im powiedział. Zobaczył postacie wokół sadzawki, stojące każda w miejscu, gdzie znaleźli kamień, czarnowłose, z długimi szpiczastymi uszami i twarzami tatuowanymi w dziwaczne wzory. Czuwających.
Gwardzistka wstała z belki i nerwowym krokiem podeszła do okna wartowni. Arandir i Zibbo śledzili ją wzrokiem.
- Co z tym rytuałem... – odezwała się niecierpliwie.
- Spokojnie – odpowiedział Zibbo, przekładając w ognisku gałęzie – Varthanis sobie poradzi.
- Oby... – westchnęła
- A jeśli nie, to co...?- zapytał badawczo elf. Yngvild spojrzała mu w oczy.
- Jeśli nie – odparła – To będę musiała komuś zostawić medalion. I nie sądzę, abyś był to ty, Arandirze.
Elf wzruszył ramionami i odwrócił się do okna. Yngvild usiadła. Medalion ciążył jej na szyi, więc zdjęła go i włożyła na powrót do sakiewki. No właśnie, medalion....
***
Po wyprawie w ruiny Herna i odnalezieniu znaków Najstarszych Yngvild wpadła niemal w entuzjazm, który wzrósł jeszcze po tym, jak Obieżyświat oświadczył że imię Iath jest mu znane. Wszystko powoli zaczynało się układać. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby w międzyczasie nie pojawił się komendant, z sobie właściwym urokiem przekazując im kolejny rozkaz. Ale do Najstarszej trzeba było iść natychmiast. Zdecydowała się więc na coś, co wydawało się ryzykowne. A okazało się zbawienne. Oddała medalion.
***
- Panie wicehrabio, odpowiada pan za niego życiem – gwardzistka w uprzejmą wypowiedź wplotła dyskretną groźbę. Szlachcic uśmiechnął się.
- Nie obawiaj się – odparł – Oddam go po powrocie. Masz moje słowo – skłonił się lekko. Yngvild odwzajemniła ukłon i odprowadziła wzrokiem wychodzącą za Obieżyświatem grupę. Westchnęła. Wychodzi na to, że przyjdzie jej złożyć losy swoje i cesarstwa nie tylko w ręce towarzyszy z oddziału, ale i tej zbieraniny dziwnych niebieskich ptaków, która pracowała dla hrabiego Rasgalena. Ale nie było wyboru. Odpędziła obawy i pospiesznym krokiem podążyła na odprawę.
- Udacie się tam – ostry głos kapitana był jedynym dźwiękiem, który przerywał panującą w karczmie ciszę. Oddział milczał jak trusie – Zbadacie przyczyny śmierci tych ludzi. Po południu chcę mieć dokładny raport z tamtego miejsca. Powołano was do obrony ludności cywilnej, a tamci ludzie właśnie potrzebują pomocy. Czy to jest jasne?
- Tak jest!
- Mapa!
Kapitan nie zdążył pochylić się nad rozłożonym na stole papierem. Yngvild zbladła, kątem oka łowiąc czerwone tuniki przy drzwiach. Do karczmy z trzaskiem weszło sześcioro zakonników. Kapitan wyprostował się.
- Słucham – zaczął obcesowo. Dostojnik z czarnym płaszczu zmierzył go wzrokiem i nie wysilając się na odpowiedź podał mu zapieczętowany list. Kapitan złamał pieczęć i przeleciał wzrokiem linijki tekstu. Gdy skończył, zgrzyt zębów dało się usłyszeć aż przy stole.
- To niemożliwe – rzekł w końcu, ale mało pewnie.
- Pańska opinia mnie nie interesuje – odparł zakonnik chłodno – ma pan przed nosem hetmański rozkaz. Wykonać!
Kapitan zmrużył oczy.
- Ten rozkaz jest absurdalny. Wysyłam do hetmana człowieka po potwierdzenie.
- A wysyłaj – warknął zakonnik – Ale teraz wykonaj rozkaz, albo sam staniesz przed sądem.
Kapitan Thor Biarson nie należał do ludzi, którym się grozi. Ale nie miał wyboru.
- Wyczytani wstać. Chorąży Hodo, krasnolud. Arandir z Felnor, elf. Zibbo, krasnolud. Shamaroth z Mortheimu, krasnolud. Rigo, najemnik. Edric z Odear. Rien, mistrz szermierki. Omus ze Styrgradu. Yngvild ze Styrgradu. Stanąć w szeregu na środku.
Obecni w oddziale wstali. Yngvild rozejrzała się desperacko po pomieszczeniu. Jeden zakonnik stał przy drzwiach, dwóch obok baru, dwóch na środku, jeden przy kapitanie. „ Nie wyjdę żywa z ich lochu” pomyślała. Gorączkowo ścisnęła miecz w dłoni. Kapitan stanął przed szeregiem.
- To jest nakaz aresztowania was w związku ze śledztwem, które prowadzi Zakon Indry. W związku ze śmiercią Cesarza. Oddać broń! Macie zostać odprowadzeni na przesłuchanie. Kto stawi opór, zostanie postawiony przed sądem wojskowym.
Była zdecydowana. Gdy stanął przed nią, podniosła miecz.
- Wolę sąd polowy, kapitanie!
Odskoczyła za ławę, odpychając najbliższego zakonnika i skoczyła w kierunku wyjścia. Cięła stojącą na środku kobietę, ale trafiła w czarny zakonny płaszcz. Drogę zatrzymał jej ten najwyższy, dostojnik zakonny. Szczęknęły ostrza. Odepchnął ją potężnie, ale nie upadła i zdołała uskoczyć przed szerokim potężnym cięciem wielkiego miecza. Ale dogoniło ją zaklęcie, z dłoni kobiety błysnęły iskry i Yngvild poczuła jak uginają się jej nogi. Dostojnik zakonny z satysfakcją obrócił miecz płazem i z szerokiego zamachu uderzył w plecy. Yngvild upadła twarzą do ziemi, kątem oka łowiąc Arandira, który korzystając z zamieszania rzucił się ku wyjściu i zniknął. Gdy but zakonnika wylądował na jej brzuchu, przez chwilę przestała widzieć cokolwiek. Usłyszała jeszcze, jak zakonnicy przekrzykują się, goniąc za Shamarothem, który także skorzystał z zamieszania i prysnął za drzwi karczmy.
- Dosyć!- usłyszała wrzask kapitana – Macie ich przesłuchiwać, nie zabić! Dosyć, powiedziałem!
Pozostali strażnicy obserwowali bijatykę z bezsilną wściekłością. Zakonni zdążyli już skrępować im dłonie.
- To błąd, kapitanie – rzekł przez zęby chorąży – Nie wrócimy stamtąd.
- To się zobaczy – odparł komendant. Dostojnik zakonny skończył sprawdzanie więzów i krzyknął:
- Wyprowadzać ich!
Wyszli przed karczmę, jasność dnia oślepiła Yngvild na chwilę. Przed nią był tylko jeden zakonnik, niski i drobny z budowy. Skoczyła przed siebie, obalając go na ziemię, i rzuciła się do ucieczki. Znów dogoniło ją zaklęcie, uderzyło w plecy falą energii. Podniosła się, gotowa uciekać dalej, ale poczuła na karku chłód stali. Wysoki dostojnik zakonny zmrużył oczy i syknął zjadliwie:
- Jeszcze jeden taki numer i nie dotrzesz na to przesłuchanie. Zabrać jej nóż!
Droga do komandorii trwała ponad godzinę. Więźniowie ani myśleli ją przyspieszać. Gdy dotarli na krawędź głębokiej na kilka metrów fosy, konwój zatrzymał się. Pojedynczo przeprowadzono ich przez wąski przesmyk. Dziedziniec niewielkiego fortu był zakrzaczony, na środku płonęło ognisko, przy którym grzało się kilku zakonników i ludzi w cywilnych strojach. Na polecenie tego wysokiego otwarto pancerną kratę zamykającą jedno z pomieszczeń. Yngvild wrzucono pierwszą, tak, że odbiła się od muru i osunęła na ziemię. Hodo wszedł sam, ale po kilku krokach spadł w znajdującą się w dalszej części lochu dziurę. Rozległ się łoskot kamieni i kilka przekleństw. Po paru minutach w owej dziurze znaleźli się wszyscy, krata zamknęła się za nimi z hukiem. Z dziedzińca dobiegł ich jeszcze ściszony odgłos rzucanego na kratę zaklęcia blokady.
- No to pięknie – mruknął Shamaroth – Ktoś wie, o co chodzi...?
- O medalion oczywiście – odparł Hodo – Gdzie on jest w ogóle? – zapytał z niepokojem.
- Nie tutaj – odparła Yngvild z trudem – Ale za chwilę zechcą was przesłuchiwać, więc lepiej, żebyście tego naprawdę nie wiedzieli...
- Gówno, nic im nie powiem – warknął Sham wojowniczo. Pozostałe krasnoludy zmierzyły go pełnym politowania wzrokiem.
- Jasne – mruknął Zibbo z przekąsem – Cholera, mogli nam chociaż zdjąć te parszywe więzy, zaczynają mnie wkurzać.
Rzeczywiście, wąziutkie troczki z dziwnego tworzywa boleśnie wrzynały się w nadgarstki. Yngvild usiadła zrezygnowana na kamieniach. Szkolono ją do tego, by nie dać z siebie nic wyciągnąć na przesłuchaniach. Nie spodziewała się więc przeżyć tego dnia. Nie wiedziała tylko, dlaczego jej towarzyszy wciągnięto w tą sprawę i wolała nie zastanawiać się, co zrobi, jeśli zaszantażują ją ich życiem.
Krata w wejściu do lochu otwarła się z trzaskiem. Weszło dwóch zakonników.
- Yngvild ze Styrgradu, na zewnątrz!
- Chrzań się – burknęła – Sam tu przyleź.
Zakonnik sapnął ze złością.
- Nie zamierzam się z tobą bawić. Wychodź, bo zabiję pierwszego z brzegu.
Wyciągnęli ją na górę za ubranie. Po chwili znalazła się w sporej sali, której ceglane sklepienie podtrzymywał centralny filar. Pod nim, na wygodnym krześle siedział znany jej już komtur świątyni Zakonu w Bardzie, Anzelm Aubrycht. Zajęty był najwyraźniej pisaniem listu. Dłuższą chwilę trwało, zanim skończył, starannie zapieczętował i oddał jednemu z zakonników. Ten skłonił się i wyszedł.
- No dobrze – zaczął komtur – Nie będę owijał w żadną bawełnę. Poproszę o medalion.
- Jaki medalion?- odparła obojętnie, patrząc mu bezczelnie w oczy. Komtur oparł brodę na złożonych dłoniach.
- Przecież pani wie, jak to się za chwilę skończy. Pani wie, jaki medalion. Ja wiem, że nie ma go tutaj, ale chcę wiedzieć, gdzie jest.
Yngvild milczała. Komtur westchnął.
- Skoro tak musi być....
Następnych kilku godzin Yngvild właściwie nie pamiętała. Po którymś uderzeniu w głowę straciła przytomność. Pamiętała natomiast przebudzenie z potężnym bólem głowy. Gdy otworzyła oczy, stał nad nią jeden z kapłanów, otoczony jasnoczerwoną aurą. Z dłoni promieniowało mu czerwonawe światło, dotykające jej skroni. Poczuła taki ból, że nie była w stanie nawet krzyczeć. Minuty spędzone pod działaniem sondującego umysł zaklęcia zlały się w jej pamięci w jedno diabelnie nieprzyjemnie pasmo. Usiłowała skupić myśli na czymś, co byłoby niegroźne, usiłowała w ogóle myśleć o czymś, ale oślepiający ból uniemożliwiał jakiekolwiek myślenie. I nie wiedziała, po ilu minutach zemdlała ponownie.
Ocknęła się z powrotem w lochu. W wejściu potknęła się o lezące ciało, owinięte w zielony płaszcz. Rigo i Hodo pomogli jej zejść, ale gdy usiłowała stanąć, nogi się pod nią ugięły i upadła na kamienie. Ból głowy oślepiał ją, zaschnięte gardło odmawiało posłuszeństwa.
- Co się tu działo – wykrztusiła wreszcie.– Kto leży w wejściu...?
- Arandir – Hodo opuścił głowę – Wrócił dobrowolnie, żeby nam pomóc. Ale wdał się w bijatykę z nimi. Nie żyje.
Yngvild westchnęła.
- A wam coś zrobili...?
Sham z rozmachem kopnął najbliższy kamień
- Nic szczególnego – odrzekł – Kilku z nas też przesłuchiwali. Nikt nic nie powiedział.
Rigo wybuchnął śmiechem:
- Pewnie, po tym, jak opowiedziałeś im o włochatych piersiach swojej matki, woleli już nie pytać....
Yngvild podniosła się z trudem. Przynajmniej żyli.
- Na zewnątrz są nasi – odezwał się cicho Hodo – Udało im się strzelić strzałą w to okienko, ale złamała się przy uderzeniu i nie ma grotu. Liczę na to, że może strzelą jeszcze raz. Kapitan jest z nimi.
- Jest? – szepnęła z niedowierzaniem.
- A co z tobą...? Powiedziałaś coś?
- Nie wiem – opuściła głowę i włosy opadły jej na twarz – Chyba straciłam przytomność.
- No patrz – uśmiechnął się szelmowsko Shamaroth – a my tu nawet obiad dostaliśmy. Chlebek. I podawaliśmy sobie z ust do ust.
- Jasne, jeszcze powiedz, że z pocałunkiem – obruszył się Rigo.
- Pewnie!
Gwardzistka wyobraziła sobie towarzyszy w tej sytuacji i uśmiechnęła się.
- No patrz, a mnie ominęła taka okazja – szepnęła z trudnością
- Ciszej tam! – wydarł się z góry strażnik zakonny – Wstawać wszyscy, tu bliżej macie stać!
- To sobie tu przyjdź i nas przestaw – odkrzyknął Shamaroth niefrasobliwie. Strażnik zniknął w wejściu. Po chwili wrócił ze sporym wiadrem.
- Chce się któremuś pić? – syknął ze złośliwym uśmiechem.
- Jasne – odparł radośnie Sham. Lodowata woda chluśnięta z góry szerokim strumieniem ochlapała mu ubranie, ale zdążył odskoczyć i większość wiadra spadła na siedzącą pod ścianą Yngvild. Gwardzistka zaklęła plugawie, najpierw pod adresem strażnika, a potem krasnoluda. Ale po zimnej wodzie przynajmniej trochę przeszedł przenikliwy ból głowy. Strażnik zaśmiał się z satysfakcją. I wtedy przez wysoko położone okienko wpadła strzała, ze stukiem odbijając się od przeciwległej ściany. Zibbo zachowując przytomność umysłu, kopnął najbliższy kamień. Strażnik spojrzał podejrzliwie, ale dał spokój i wyszedł z kazamaty. Gdy tylko trzasnęła krata, rzucili się do leżącej na podłodze strzały. Ta miała grot, choć jego krawędzie nie były specjalnie ostre. Zibbo zabrał się za przepiłowywanie więzów. Przerwał jednak, gdy nagle pojawił się strażnik. Jadł coś, usiadł więc pod ścianą, a miecz, niesiony pod pachą oparł o mur. Wszyscy zamarli w bezruchu. Z dziedzińca ktoś zawołał, strażnik rzucił miskę i wybiegł. Miecz został.
Zanim zdążyli się odezwać, Zibbo doskoczył do krawędzi lochu. Podpierając się nogą o stojącego obok najemnika, wskoczył na krawędź, odwrócił się, związanymi na plecach rękami złapał miecz i zrzucił towarzyszom. Złapali, odsuwając się od razu w najdalszy kąt lochu.
- Tnij! – rozkazał szeptem Zibbo. Yngvild złapała za ostrze, ale zdrętwiałe dłonie nie chciały pewnie trzymać.
- Potnę cię w ten sposób.... – szepnęła z wahaniem
- Trudno, tnij!
Miecz był ostry, ale ledwie mogąc manewrować palcami, z dłońmi związanymi na plecach nie była w stanie przeciąć krępujących krasnoluda więzów. Za to rzeczywiście pocięła mu skórę na dłoniach. Zanim udało się przepiłować cokolwiek, wpadł strażnik. Wystarczył mu jeden rzut oka na mur, pod którym zostawił broń i grupkę więźniów zbitą pod ścianą. Obejrzał się na wejście, zapewne w obawie przed karą za swoją głupotę.
- Oddać miecz – warknął
- Jaki miecz? – Sham wysilił się na bezczelność. Strażnik wyciągnął nóż i złapał za włosy najbliżej stojącego Rigo. Przyłożył mu ostrze do gardła.
- Nie będę ci tego tłumaczył, tępy krasnoludzie. Oddać miecz, bo go zarżnę jak prosię.
Opuścili głowy. Miecz powędrował z powrotem na górę. Strażnik wyszedł i znów zapadła ciemność. Powrócili więc do prób przecięcia więzów grotem strzały. Usiłowania trwały dłuższy czas, przerywany wejściami strażnika i wyciąganiem kolejnych osób. Mijały kolejne godziny. Wszyscy już dawno stracili rachubę czasu. Z zewnątrz nic nie było słychać, więzy nie zamierzały puścić. I wtedy ponownie wszedł strażnik.
- Yngvild, wychodź.
Gwardzistka westchnęła.
- Nie wiem czy wytrzymam dłużej... – szepnęła. Rigo podsadził ją do wyjścia.
- Wytrzymasz – odezwał się Hodo – Musisz.
Na dziedzińcu oślepiło ją światło. Prawie upadła, potknąwszy się o kamień. Posadzono ją na ziemi. Po chwili obok niej znaleźli się pozostali uwięzieni. Zibbo najwyraźniej nie zdołał przeciąć więzów do końca.
- Uwolnić ich – rozległ się głos stojącego w cieniu dużej bramy komtura – Wracajcie do swojego dowódcy.
Spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, rozcierając zdrętwiałe dłonie. Oddano im rzeczy i przeprowadzono przez fosę. Yngvild obejrzała się, z nienawiścią mierząc stojących na dziedzińcu zakonników.
- Jestem coś dłużna Zakonowi Indry – mruknęła, zlizując krew cieknąca z rozciętej przy przesłuchaniu wargi – Wyrównam przy najbliższej okazji. |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 24-07-2007, 17:20
|
|
|
zapomnialas napisac ze udalo mi sie wybiec z karczmy ale przed nia padlem po jakims czarze xD |
|
|
|
|
Hodo
Emeryt
Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
|
Wysłany: 24-07-2007, 18:20
|
|
|
A zapomnialas że Zibbo zdobył miecz i zdołał nam go zrzucic ? |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 24-07-2007, 18:28
|
|
|
Sham, sorki, ale twojej ucieczki naprawdę nie widziałam. Ale poprawię.
Hodo, absolutna racja. Właśnie czegoś mi tam brakowało
Dzięki, za chwilę poprawię obydwa. |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Angantyr
Stary druh Lann :]
Skąd: Alba
|
Wysłany: 24-07-2007, 18:55
|
|
|
Zanim wrócę do czytania...
To Lann powiedział o fakcie, że było ich 4, a nie dwóch i dodał, że tylko o tylu wspomniał nam kapitan w swoim raporcie. Na czymś w końcu trzeba polegać, a gdyby chodziło o większy oddział moglibyśmy mieć przez to większe kłopoty. No, ale trudno...
"Zobaczył postacie wokół sadzawki, stojące każda w miejscu, gdzie znaleźli kamień, czarnowłose, z długimi szpiczastymi uszami i twarzami tatuowanymi w dziwaczne wzory. Czuwających. "
Tam zdaje się był jeden krasnolud. Chyba, że one też mają spiczaste uszy :] |
Ostatnio zmieniony przez Angantyr 24-07-2007, 19:44, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 24-07-2007, 19:28
|
|
|
Poprawione. |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 24-07-2007, 21:30
|
|
|
a wlasnie...ja tez probowalem raz samemu tam wyciagac wlocznie... |
|
|
|
|
Varthanis
Nekromanta z Północy
Skąd: Wrocław
|
Wysłany: 24-07-2007, 21:40
|
|
|
Genialne! Indi, strasznie mi się podobało, czekam na więcej
chciałem też coś napisać, ale tego opka nic nie przebije... |
_________________ Jag tog mitt spjut jag lyfte mitt horn.
Fran hornets läppar en mäktig ton.
Hären lystrade marscherade fram.
De gav sig mitt liv, bergets stamm!
Dobry elf to martwy elf. |
|
|
|
|
Hodo
Emeryt
Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
|
Wysłany: 24-07-2007, 22:38
|
|
|
My z Zibbem strasznie sobie dworowaliśmy z was przy tym jeziorku, bo staliście jak głupki i nie umieliscie nic zrobic (magowie) To była ta jedna z naszych słynnych na całe Cesarstwo głupawek xD |
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 24-07-2007, 22:40
|
|
|
tak,slyszelismy jak cedziliscie to bylo nie do zniesienia,to byla niesubordynacja! a teraz na dezercje!! |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 24-07-2007, 23:58
|
|
|
Angantyrze, nie zrozumiałeś. Podczas wizji przy jeziorku na Herna Varthanis zobaczył wyłącznie Najstarszych. To nie tam schowano Włócznię. To miejsce było domem i siedzibą Najstarszych, spośród których pochodziła Czuwająca - najstarsza imieniem Iath. Nie było tam żadnego krasnoluda
Tak, waszą głupawkę dało się zauważyć. Ale nie powiem, nie popisali się tam weną magowie. Zaklęcie w stylu "Chcę poznać prawdę o tym miejscu" aż prowokuje, żeby mówiącemu dać nauczkę... |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Rigo
Mroczny Strażnik Rosołu
Skąd: Wrocław
|
Wysłany: 25-07-2007, 00:25
|
|
|
a nasze przyśpiewki w lochu... :cry:
Kurcze Indi gratuluje! każda sytuacja pięknie opisana ze szczegółami.
Gratuluje talentu ;-) |
|
|
|
|
Hodo
Emeryt
Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
|
Wysłany: 25-07-2007, 00:26
|
|
|
W ciemnej tej celi, na zgniłym posłaniu.... ) |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 25-07-2007, 00:27
|
|
|
Ślicznie dziękuję [ skromnie czerwieni się z zażenowaniem]
Niestety nie mogę opisać tego, czego nie widziałam (liczę, że Abel opisze drugą grupę, a Sham - te sceny z naszej batalii, których nie znam)
Poza tym - niektóre szczegóły pomijam, bo nie dam rady opisać każdego... :/ |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 25-07-2007, 01:11
|
|
|
ja wlasnie tez niektore pierdoly omijalem bo mi sie odechciewalo jakbym mial pisac cale dialogi z dusza przemytnika,diaogi z kapitanem i tak dalej |
|
|
|
|
Gadjung [Usunięty]
|
Wysłany: 25-07-2007, 12:19
|
|
|
Mona nie została wyczytana i zabrana (bo była Cywilem )
a tak to całe opowiadanie cacy ... i nadal chce więcej ^_^ |
Ostatnio zmieniony przez Gadjung 25-07-2007, 12:19, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Shamaroth_Glupi
ugly bastard.
Skąd: Zabrze
|
Wysłany: 25-07-2007, 12:24
|
|
|
Gadjung,bylo kilku cywili wyczytanych,lecz oni poszli z tamtymi |
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum
|
Dodaj temat do Ulubionych Wersja do druku
|
|