Karczma pod Silberbergiem Strona Główna Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Shamarotha i nie tylko obozowe opowiadanie ok,ok :)
Autor Wiadomość
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 06-08-2007, 19:58   

Ja sie nie bulwersuje, własnie dlatego dopisałem ostatnie zdanie :D
Chodzi mi o to, żeby inni ruszyli tyłki bo ja chętnie poczytam inne opowiadani i mnie osobiście więcej radochy sprawia przeczytanie trzech opowiadań opisujących tą samą akcje z różnej perspektywy z wyeksponowanymi innymi wydarzeniami, pisanych różnymi stylami, niz przeczytanie jednego super wypasionego opowiadania opisującego wszystko. Ponadto autor opowiadani mógł chciec pominąć lub zmienic jakis wątek bo np nie chciał aby jego wnuki czytały jak dostał w dupe :P

Ja bede opisywał kawałki które beda wazne z perspektywy mojej postaci i jej psychiki powiedzmy. :)

[ Dodano: 2007-08-06, 18:59 ]
Popieram Hoda :)
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 06-08-2007, 20:01   

To czekam na twoją wersję niecierpliwie :D Mam szansę coś tam o sobie przeczytać, bo u Abla, to głównie na niego warczę :D :D :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 06-08-2007, 20:33   

No warczysz warczysz, bo to cesarskim psom najlepiej wychodzi :D :D
Illima nie unoś się, bo właśnie na to liczyłem ze strony manchi i jestem jej za to ogromnie wdzięczny.
manchi napisał/a:
Dokładniej to szłam tam z Candice i taki byl plan, podczas gdy reszta miala okrążyć budynek. Niestety, nie przewidzieliśmy braku ścian i otwartego terenu :P

Fakt, nie przewidzieliśmy, a o Candice zapomniałem tj. przesunąłem ją o kilka metrów wstecz.
manchi napisał/a:
Alchemik wyszedł nam (mi i Candice, bo szłyśmy przodem) na spotkanie i dopiero po bardzo sympatycznym powitaniu weszłyśmy do środka, reszta przynajmniej na początku była na zewnątrz (co przy wspomnianym wyżej braku ścian nie miało wielkiego znaczenia)

Jak wynika z zacytowanego fragmentu, wychodziłem z tej cholernej rzeczki i nie mogłem niestety być przy powitaniu.
manchi napisał/a:
Najpierw wypytałam co wie o górnikach i co mu zleciła księżna Kamieńca; on (nadal zastanawiam się czemu tak po prostu) powiedział o sraczce i nie chciał wierzyć, że powoduje to smierć. Odmówił podania składników trucizny.

Tego mi między innymi brakowało.
manchi napisał/a:
To z tego co pamiętam miało miejsce po wybuchu, kiedy alchemik już leżał "ogłuszony"...

To znaczy zauważyć zauważyłem te zapiski wcześniej i to z nich wynikałoby jako ametystoit to płynny ametyst, ale ze znawcą się nie będę kłócić.
manchi napisał/a:
Do odczynników dobrała się też Candice, i za nich wszystkich się darłam, żeby to zostawili, w pewnym momencie zgarnęłam wszystkie te substancje do swoich rzeczy. (A poza tym to zapomniałeś o pepsum ;) ) Nie chcieli słuchać, konsekwecje miłe nie były ;)

oraz wicehrabia, ale zależało mi na wytknięciu "problemów" Strażników. o pepsum zapomniałem, racja
manchi napisał/a:
A dobicie alchemika i podpalenie chaty nie było aby robotą Riena i Miji..? bo coś mi się tak wydaje...

Nie było co dobijać, bo po trzykrotnym ogłuszeniu był już całkowicie nieszkodliwy.

Bardzo dziękuję i biorę się za poprawki. I na prawdę, mnie nie trzeba bronić, dziękuję. Czasem robię sobie przerwy od siedzenia przed komputerem i mogę nie reagować za szybko.
 
 
Hodo 
Emeryt


Skąd: Księstwo Śląsko-Pomorskie
Wysłany: 06-08-2007, 20:34   

Abel napisał/a:
To znaczy zauważyć zauważyłem te zapiski wcześniej i to z nich wynikałoby jako ametystoit to płynny ametyst, ale ze znawcą się nie będę kłócić.
Wtedy nazywał by się "ametystum" :P
 
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 06-08-2007, 20:41   

czy ja mam powtarzac? nie chodzi o obrone a o to zeby inni cos napisali, zeby było kilka wersji :D
Poza tym absolutnie nie mam pretensji ze ktos wystawia Ci konstruktywną krytykę :)
 
 
Abel 

Wysłany: 06-08-2007, 21:08   

Poprawiłem, jeszcze raz bardzo dziękuję

PS. Tamten poprzedni post wyszedł mi prawie na miarę Elin :D
PS2. Kto był w grupie, która zaatakowała kapitana?
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 06-08-2007, 21:10   

Zibbo, Candice i ja. Reszta nie zdążyła nic zrobić. Szczegóły jak w moim opowiadaniu. :)
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 06-08-2007, 21:11   

Danke schon :-P

[ Dodano: 2007-08-06, 20:31 ]
Mam płodny dzień dzisiaj. Zobaczcie świat oczami Abla. Witajcie w Chantrixie

Wtedy to do karczmy wpadł komendant z porucznikiem.
-Całość wstać!-zakrzyknął. Cywile ostentacyjnie usiedli byle gdzie.-Chwała cesarzowi!
-Chwała!-zasalutowali wojacy. Kiedy usiedli, wróciliśmy do swoich zajęć. Nie słuchałem dokładnie co mówi ich dowódca, ale po chwili zaczął głośno krzyczeć.
-Jesteście pod moim dowództwem, macie mówić mi WSZYSTKO! No proszę, jak wytłumaczycie zajście na górze Kapliczki? Bo wiem już co sie stało, chcę to usłyszeć od was.
Zapadł cisza przerywana cichymi śmiechami po naszej stronie stołu. Bardzo bawiła nas ta sytuacji i może wybuchnęlibyśmy śmiechem gdyby nie surowa twarz komendanta, która mówiła nam, że z żartów nici. Po chwili wstał Zibbo zastępujący Hoda na czas jego śmierci.
-Na wyznaczone miejsce poszli Lann i Sigbert, aby odeskortować księcia.
-Ale nie sami-wtrącił oficer.-Kto poszedł z nimi?
Zibbo kaszlnął w pięść.-Najemnicy hrabiego Rasgalena-wskazał ręką w naszym kierunku-mieli do niego jakąś sprawę...
-I tak po prostu pozwoliliście im pójść ze sobą?-ryknął komendant. Nie czekając na odpowiedź podszedł do naszego stołu i stając nad Miją i Rienem zapytał.
-Po co chcieliście sie spotkać z księciem?
-Jest on podejrzany w sprawie zatrutych górników-odpowiedziała Mija spokojnie.
-Wiedzieliście o tym?-skierował wzrok na Strażników, którzy zaczęli zawzięcie o czymś rozmawiać.
-No... tak-powiedział Zibbo po chwili wahania.-Przed wyjściem nam powiedzieli dokładnie o co chodzi.
Komendant wyglądał jakby miał zaraz wybuchnąć, ale w porę opanował go porucznik. Wrócili do przepytywania nas odnośnie górników. A kto? A dlaczego? Dlaczego on nic nie wie? I znowu dlaczego akurat książę? Jakie mamy dowody? I tak dalej ciągnęłoby sie przesłuchanie gdyby nie gwałtowna reakcja Miji.
-Wynajął nas hrabia Rasgalen i ratowaliśmy tych ludzi WASZYCH obywateli przed śmiercią, a ty jeszcze śmiesz na nas krzyczeć? To my pracujemy w pocie czoła nad tą sprawą, macie dzięki nam mniej roboty, a wy na nas krzyczycie? To chyba przede wszystkim WASZE zadanie, to WY macie chronić cywili przed zagrożeniami, prawda?
Komendant wyglądał jakby mu mowę odjęło. Kiedy powrócił do siebie chciał chyba coś odpowiedzieć bardce, ale porucznik odciągnął go delikatnie z powrotem do oddziału. Kiedy wracali do stołu Strażnicy szybko wracali na swoje miejsca z twarzami “niewyrażającymi żadnych uczuć”.
-Siadać! Cisza! Jest jeszcze coś co powinienem wiedzieć?-zapytał.
-Teraz!-krzyknęła Yngvild i kilka osób znajdujących się najbliżej oficerów wysunęło broń i błyskawicznie przystawiło im do gardeł.
-Co to ma znaczyć? Co wy usiłujecie zrobić-krzyczał komendant. Porucznik zdawał się nie widzieć tego co się dzieje, po prostu stał i trzymał głowę w miarę wysoko.-Pójdziecie wszyscy pod sąd wojenny!
-Candice! Do roboty!
Półelfka podeszła i zaczęła inkantować zaklęcie wykonując gesty. Było to zaklęcie wymazania pamięci. Chyba, bo nie zdążyła skończyć kiedy dostała szablą komendanta po brzuchu.
-No ładnie-pomyślałem patrząc jak jasna elfia krew opuszcza ciało psioniczki. Ta wykonała jeszcze dwa rozpaczliwe ruchy ręką i straciła przytomność. Na widok takiego obrotu sprawy Zibbo, pilnujący porucznika skoczył na oficera, ale było za późno, już był cięty przez ramię. Na placu boju została Yngvild. Wszystko to trwało kilka sekund i nikt nie zdążył zareagować, nawet spośród tych, którzy siedzieli najbliżej. Chwile zastanawiałem sie jaki efekt dałoby zaklęcie, ale przypomniałem sobie wczorajszy wieczór i od razu odechciało mi sie wspomagać opuszczoną gwardzistkę
-Oddaj broń-skierował szablę w kierunku Gawrdzistki. Ta potulnie oddała mu miecz.-A teraz siadać!-warknął komendant chowając szable za pas.-Natychmiast mi to wytłumaczcie.
Kilka osób w tym ja zerwało się, aby pomóc rannym.
-Siadać, macie około dziesięciu minut na wytłumaczenie mi tego, albo oni się wykrwawią. Słucham.
Zapadła niezręczna cisza, ale wszyscy zdawali sobie sprawę z tego jak bardzo śmiertelna może sie okazać. Pierwsza głos zabrała Yngvild.
-Po pierwsze musimy chyba wytłumaczyć co sie stało na górze Kapliczki.
-Bardzo proszę.
-Jak już wiadomo, poszli z nimi najemnicy hrabiego. Mieli przepytać jedynie księcia, a dalej zajęlibyśmy się nim sami.
-Na czym miało polegać to “zajęcie się”?
-Mieli odeskortować księcia tam gdzie chciał, tak jak było powiedziane.
-Aha, czyli najpierw pozwoliliście cywilom wykonać ich prywatę, a potem dopiero chcieliście wykonać swoje zadanie?-kapitan był zimny i opanowany.-Dobrze, to może posłucham sobie kogoś kto tam był, ze Straży oczywiście, bo plebsu nie warto pytać.-Mija Pendragon chciała juz mu powiedzieć kilka słów odnośnie plebsu kiedy powstrzymał ją Rien.-Może pan Sibgert?
Rycerz wstał. Odchrząknął i zaczął mówić.
-Nie poszliśmy tam sami. Po dojściu na miejsce okazało się, że książę nie jest sam i cały plan cywilów wzięło w łeb. W trakcie rozmowy giermek zaatakował raniąc kilka osób ostatecznie zabił go jednak Lann. Książę spanikował, ale udało sie go nam uspokoić-komendant dalej uważnie słuchał, a na ziemi charczeli krwią ranni-cywile napoili go winem z serium prawdy.
Co?-zapytał komendant.-Co to jest?
-Serium prawdy...-zaczęła Mona.
-Cisza tam!-krzyknął-On zdaje relację.
-Serium prawdy jest to eliksir pozwalający wykryć czy dana osoba kłamie czy nie. Czyli zmusza do mówienia prawdy.
-W jaki sposób?
-Powoduje ona ogromny ból jeśli ktoś spróbuje skłamać.
-Aha. Kontynuuj.
-Książę wypił i przepytano go na ten temat, to znaczy na temat górników. On powiedział, że coś o tym słyszał, że to podobno jego matka wymyśliła.
-No dobrze, dobrze, ale co z samym księciem i co zrobiliście z ciałem i bronią giermka?
-Książę został odeskortowany do zajazdu, ciało giermka zrzucono po skarpie, a broń zabraliśmy.
-Czyli jest ona tutaj, w zajeździe?-zapytał porucznik.
-Tak... tak sądzę.-odpowiedział po chwili wahania rycerz.
-A więc tak, Sigbercie Clodian, niniejszym pozbawiam was tytułu szlacheckiego oraz herbu, zostajecie zwykłym chłopem. Poruczniku idź przeszukać zajazd, na pewno gdzieś jest ta broń.
Porucznik wyszedł. Po chwili, jaką spędziliśmy na sprzeczce z kapitanem o możliwość leczenia rannych i dlaczego nam na to nie pozwala, wszedł oficer z tarczą oraz włócznią.
-Znalazłem to w środkowym namiocie-zrobiło mi się cieplej-na środkowym górnym łóżku-i jeszcze cieplej-wejście to bliżej schodów-i ulżyło mi.-Kto tam śpi?
Chwila zamyślenia, a potem gra na czas. Wszyscy wiedzieli kto tam śpi oraz za co w najbliższym czasie może stracić głowę.
-Ablu, jeżeli teraz tego nie zrobisz to możesz tego potem żałować-pomyślałem.-Nie może mu to ujść na sucho. Będzie jednego cesarskiego psa mniej.
-To jest łóżko skrytobójcy-powiedziałem wstając. Nie musiałem specjalnie nadwyrężać głosu, bo w karczmie panowała niemal całkowita cisza. Jednak po tych słowach zawrzało w pomieszczeniu, niektórzy zaśmiali się z tej sytuacji.
-Heh,-kapitan też należał do tych rozbawionych-gdzie jest ów osobnik?
Rozejrzałem się dookoła.-Nie ma go tu.
-W takim razie niech ktoś po niego pójdzie-wstałem.-Ale nie ty.
-Cholera-pomyślałem-teraz się typ przyczepi do tego skąd niby wiem o jego profesji kto ja jestem w ogóle.
Ale ku memu zdziwieniu kapitan pominął moją osobę i oczekiwał na przybycie winnego. Czasu było coraz mniej. Do karzmy wszedł Dinim prowadzony przez Riga.
-Na środek-pchnął elfa najemnik.
-Imię? Profesja? Zleceniodawca?-zapytał komendant jak na profesjonalnym przesłuchaniu w prawdziwym cesarskim lochu. Poczułem się znów młody.
-Dinim, skrytobójca, zleceniodawce nie znam-odpowiedział lekko zdezorientowany. Karczma wybuchła śmiechem. Kiedy w końcu się opanowaliśmy kapitan powiedział:
-Staniesz przed sądem, razem z tymi tu-wskazał ręką na rannych i Yngvild. A wracając do tematu. Zostaniecie ukarani, wszyscy którzy dopuścili się tego ataku odsiedzą w karcerze aż do swojego procesu. Opatrzeć ich!
Po tych słowach zawrzało na nowo w karczmie. Porucznik i jego zwierzchnik wychodzili, kilka osób chwyciło za bandaże, Mona pobiegła po miksturę. Niestety, dla Candice było to za późno...
Ostatnio zmieniony przez Abel 06-08-2007, 22:19, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 06-08-2007, 22:01   

Dobre :D
Składam tylko protest w kwestii okrzyku "Ale ty najpierw zginiesz". Absolutnie nie mogło być takiego okrzyku, gdyż jasno było powiedziane, że nikt nie ma zginąć. To w ogóle była podstawa całego planu, bo zabić ich jak raz byłoby sporo łatwiej.
No i w sumie po załatwieni Zibba oddałam miecz, a z tego wynika, że aresztowano mnie z bronią :P

O kurcze, ale fajnie się to czyta :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 06-08-2007, 22:56   

Hmm.. Hmm.. Hmm...

Mam gdzieś kolejność. Mam ochote opisać bitkę tak więc jeżeli się uda to bedzie dzisiaj opis Indi i mój ^^

[ Dodano: 2007-08-06, 23:56 ]
Nie zdążyłem poprawić ani błędów różnego typu, ani przeczytać to dokłądnie jeszcze raz, bo mnie czas nagli. Przepraszam za jeszcze nie wiem co. Tak jak Indi dam narazie wstęp do bitwy, zupełnie inny niż Indiany. Mam nadzieje, ze będzie się podobał. Sama bitwa jutro, a teraz: dobranoc : )



Zaczęła się wojna. Oficjalnie, na dobre. Barbarzyńcy atakowali północne forty...
A ja się cieszyłem. Jak dziecko. Było kilka powodów, które rozszyfrowałem dopiero później. Pomijam już fakt, że ciężko było kiedykolwiek zdjąć mi uśmiech z twarzy, ale teraz... To był punkt kulminacyjny. Zaczął się. Napięcie sięgało poziomu, jaki doskonale rozumiałem. Wiedziałem ile jeszcze, jak długo i jak bardzo. W końcu wiedziałem, w końcu coś się ruszyło. Sama walka sprawiała mi radość. Nie, nie zabijanie, nigdy, ale walka tak. I tu wplatał się chyba kolejny powód do radości. Skoro nie chciałem zabić, mogłem zginąć. Nie było mi to straszne, nie było mi to obce. Dziwne było jedynie to, że zawsze było mi to obojętne, czy też może wiedziałem, że mnie to czeka i byłem cierpliwy. Czekałem na ten moment jak na kolejny etap. Jak na posiłek. A teraz? Teraz jakbym miał w tym swoje spełnienie. Naprawdę musiało mi się pomieszać w głowie. Tak czy inaczej pozytywnym aspektem w tym momencie było rozładowanie napięcia związanego z oczekiwaniem i takie błogie uczucie ludzkości. To była właśnie ta niesamowita dziecięcość. Kolejny rodzaj napięcia związany z szykującą się bitwą mile łechtał, choć przyprawiał o delikatne mdłości i nerwowość.
Siedziałem i czekałem patrząc na innych. Jednym uchem wlatywały do mnie dźwięki kłótni między strażą a jej przyczyną , czyli – jak to stwierdził nasz chorąży – plebsem. Siedziałem i czekałem. I patrzyłem na nich. Już wyobrażałem sobie ich sposoby walki, już chciałem ich w niej zobaczyć. Fascynowało mnie to. Jednak nie chciałem niczyjego cierpienia, nigdy...
Siedziałem i czekałem.

Szliśmy szybko. Tempo było dla mnie odpowiednie, a krok miałem lekki. Kontrolowałem przyśpieszający oddech. Nie przyśpieszał ze zmęczenia, nie przyśpieszał ze strachu. Przyśpieszał z podniecenia.
Twarze innych potęgowały to. Zachwycały mnie i inspirowały, pobudzały wyobraźnie. Poważna i teraz już zawzięta mina Sigberta. Jego specyficzny sposób chodzenia. Może nie tyle co specyficzny, a dość luźny w porównaniu z wyrazem twarzy. Trochę kontrastował, jednocześnie zgrywając się idealnie. Miałem nadzieję, czy może świadomość, że jego potężny Zerwikaptur zerwie wiele... Wiele wszystkiego. Shamaroth był skupiony, szedł żwawym krokiem. Kapłan sprawiał wiele pozorów i dlatego niektórzy chyba musieli się dopiero przekonywać o jego wartości. Tak więc wbrew pozorom wiedział co robi buzdygan w jego ręku, wiedział też co zrobić z mocą jaka wypływała z jego wiary w Indrę. Swoją drogą, również wbrew pozorom oczywiście, zdawał się być swego rodzaju fanatykiem, co było potwierdzone jego szarżami na wroga z buzdyganem w ręku. A może to była tylko jedna z jego krasnoludzkich taktyk? Nigdy nie byłem zwolennikiem stereotypów, aczkolwiek... Tak czy inaczej prędzej można było go posądzić o nadmierne spożywanie alkoholu niż o jakąś mądrość i przydatność. To również były pozory... Yngvild. Yngvild nie kryła zacięcia i determinacji. Nie mogłem się temu dziwić znając jej sytuację. Choć wielki patriotyzm zawsze był mi obcy i nie mogłem go w sobie odnaleźć. Nawet nie wiem co mógłbym nim objąć... Hodo, jak większość, milczał lecz jakby ciszej niż zwykle. O tak, jego klingę też chciałem zobaczyć w powietrzu. Varthanis, nie wyglądający jakby tempo marszu było dla niego bardzo luźne, szedł ponuro z opuszczoną głową. Nie miał miecza, nie miałem czego oczekiwać. Poza oczywistymi trupami wrogów rozniesionych przez jego czary. Ta myśl mogła wydawać się przerysowana i baśniowa, jednak spodziewałem się ujrzeć takie sceny. Zibbo był poddenerwowany co wydawało się trochę dziwne, aczkolwiek nie wątpiłem w jego umiejętności i opanowanie w samej walce. Znajomy Sigmar szedł ociężale z młotem na ramieniu i choć tego nie okazywał również cieszył się na bitwę. Najśmieszniejsze jest to, że sam z siebie muchy by nie skrzywdził. Nie wszystkich widziałem, nie wszystkich mogłem wyobrazić sobie w walce czy jakkolwiek przeanalizować. Spojrzałem na niewzruszonego Arandira, nie zdążyłem w pełni wyimaginować sobie kolejnego kunsztownego i, w jego przypadku, pełnego gracji zwycięstwa nad wrogiem gdy usłyszałem z ust chorążego „stać!”. Dalej właściwie obyło się bez słów. Każdy ustawił się w stosownej pozycji.
... a ja objąłem dłońmi rękojeści moich nietypowych, kochanych mieczy...
Słońce w lewej...
Księżyc w prawej...



[ Dodano: 2007-08-06, 23:57 ]
edit up :)

(wygasanie jest)
 
 
Abel 

Wysłany: 07-08-2007, 20:15   

Ładnie Illima, składnie i jak na razie bez błędów MERYTORYCZNYCH. Zamieszczam kolejny kawałek, może niezbyt istotny, ale zawsze.

Reszta dnia mijała pod hasłem: “Shamaroth zrób cos w końcu” oraz rozmyślaniu nad Smokiem. Długo zastanawialiśmy się nad tym, czy będziemy potrzebować prawdziwego cesarza czy nie.
-W sumie to jakiś mechanizm jakikolwiek by był to będzie reagować na medalion, a jego mamy.-wywnioskował Rigo.-Czyli ktoś założy medalion i będzie udawał cesarza.
Wszyscy spojrzeli na Yngvild.
-Czemu ja?-oburzyła się.
-Ponieważ ty miałaś kontakt z cesarzem jako ostatnia.
-I co z tego? Hodo jest tu najwyższy stopniem, niech on to zrobi.
-Nieprawda, bo ja tu jestem najwyższy stopniem-powiedział Kultbert siedzący po drugiej stronie karczmy z Borysem i pijący piwo.
-Przecież i tak nikt cię nie posłucha!-powiedział Zibbo.
-W sumie to Yngvild została mianowana zastępcą, wtedy w nocy z wampirami.-podsunął Arandir.
-I co z tego? Kapitan minował jego nie mnie.
-To jest akurat mniejszy problem-powiedziałem-wracając do tematu Smoka...
-A co ty się nim tak interesujesz?-wybuchnęła gwardzistka.
-Już ci to mówiłem i nie zamierzam sie powtarzać. Zakładacie, że mechanizm reaguje na medalion. Dobrze. Co jednak jeśli mechanizm stworzony przed wiekami przez Najstarszych jest magiczny i wyczuwa powiedzmy...członków cesarskiej linii krwi?
Wszyscy spojrzeli po sobie. Była do dość prawdopodobna wersja, aby Najstarsi zabezpieczyli się na wypadek dostania się medalionu w niepowołane ręce. Zapadła grobowa cisza.
-Oj przesadzasz-odważył się ją przerwać Arandir-niby po co mieliby robić coś takiego? Aż tak im na Styrii chyba nie zależało.
-No nie wiem. Skoro w ogóle stworzyli coś takiego jak Draig-a-Hern to myślę, że chcieliby chronić swoje dzieło. No, ale to nie moja sprawa jak to już zostało powiedziane.
Wstałem i wyszedłem. Była ładna, wręcz piękna noc. Upiekło im sie siedzenie w karcerze, bo porucznik wstawił się za nimi i wypuścił a wolność. Przy ognisku standardowo suszyły sie mokre od deszczu ubrania oraz ludzie i krasnoludy, którzy uciekli przed chłodem nocy.
-O, jest i Abel.-zawołał Edric jak mnie zauważył.-Możemy wychodzić.
-A dokąd?-zapytałem nie wiedząc co się dzieje.
-Do hrabiego!-odrzekł tonem oburzenia-po naszą zapłatę.
Aaa-przypomniałem sobie-faktycznie.
Po chwili zjawił sie Obieżyświat i mogliśmy ruszać w drogę.

*******************************

Droga po ciemku. Z dwoma pochodniami z czego jedną mieliśmy zapaloną. Po kilku metrach oddział podzielił się na trzy grupy: awangardę czyli Dinima, który umknął każącej ręce sprawiedliwości, Edrica, Omusa i mnie, dalej był główny trzon kolumny czyli wicehrabia z towarzyszami, Vilreth oraz Mona, a na końcu maszerował Obieżyświat w ariergardzie. I tak idąc z przodu szybko zrezygnowaliśmy z pochodni na rzecz większej widoczności i lepszemu ukryciu.
-Hej,-odezwała sie Mija z tyłu-weźcie zapalcie tę pochodnię.
-Po co?-zapytał Edric-przecież wszystko widać, a wy macie swoją.
-To po co ją zabraliście?
-Ot tak, na wszelki wypadek.
Zaczęliśmy już podchodzić pod górę i za chwile mieliśmy dotrzeć do bram zamku. Po chwili faktycznie zobaczyliśmy bramę, ale zamkniętą. Za to hrabia z dwórką stał na drodze.
-Kto idzie?-zapytał lekko zlękniony.
-To tylko ja wuju.-odpowiedział młodszy Rasgalen. Po szybkim powitaniu Fein Rasgalen zaczął rozmowę.-Wuju, mamy lekarstwo!
-Lekarstwo, jakie lekarstwo? Aaa górnicy-przypomniał sobie.-Mogę je dostać?
Z szeregu wystąpiła Mona i podała niesiony do tej pory flakon.
-Tylko tyle?-zapytał z oburzeniem.
-Można to dodać w niewielkich porcjach na przykład do piwa i będzie działać równie dobrze.-poinstruowała alchemiczka.
-Aha, w porządku. No to teraz należna zapłata.-powiedział i obrócił sie do dwórki. Niska jasnowłosa kobieta otworzyła swoją dużą sakwę i wyjęła z niej dużo mniejszą sakiewkę.-Oto sto lintarów w dwudziestu kamieniach.-wręczył ją siostrzeńcowi. Po tym nastąpiła chwila, którą Rasgalenowie poświęcili na wspólne wspomnienia i plany, a drużyna na własne rozmowy. Ja sam zszedłem lekko z drogi, aby rozejrzeć się dookoła. Było mgliście i to bardzo mgliście, co sprzyjałoby ewentualnemu atakowi. Jednak las spał i nic nie zamierzało go budzić. Kiedy w końcu zakończyły sie rodzinne wspomnienia oraz plany “kto będzie dowodził wojskiem” pożegnaliśmy się z hrabią i poszliśmy z powrotem do zajazdu.
-Hojny ten hrabia nie ma co.-powiedział Dinim idąc obok mnie.
-No nie wiem.-odpowiedział Omus.-Policz sobie. 100 lintarów na naszą druzynę to dziesięć lintarów na głowę. To nie jest dużo.
-Ale robota też nie była trudna-powiedziałem-pomijając tych dwóch łuczników to ryzyko było żadne. Ciesz się, że w ogóle coś dostałeś, a nie pokazał ci pustych rąk.
-Nie zrobiłby tego-odpowiedział z tyłu wicehrabia.-W końcu to mój wuj.
-Dokładnie panie-odpowiedział Edric-po kimś musiałeś odziedziczyć swoją... oszczędność.
I tak droga zeszła nam na tego typu rozmowach, a także rozważaniu kto co zrobi ze swoimi pieniędzmi i czekaniu na Obieżyświata, który szedł dość powoli osłabiony jeszcze chorobą. W końcu wróciliśmy do zajazdu. Po drodze mieliśmy jeszcze nadzieję, że hrabia w swojej chciwości zechce odzyskać swoją setkę, ale zawiedliśmy się i bezpiecznie doszliśmy do Villsvinu.

*******************************

Kiedy weszliśmy do środka grupka Straży zbierała sie akurat do wyjścia. Mówię grupka, ale szla cała Straż, reszta stała przed karczmą juz przygotowana.
-Potrzebujecie tej pochodni?-zapytała Yngvild.
-Nie, bierzcie.-odpowiedziałem dając jej moją.
-A tą-zakaszlała-saberę będziesz potrzebował?-zapytała zabrawszy pochodnię i wręczywszy ją Hodowi.
-Nie, nie potrzebuję. Bierz jak chcesz.-widziałem jak głupio jej było prosić o to chanysa.
-Dzięki, zwrócę ja wrócę.-uśmiechnęła sie i odeszła do oddziału. Ja poczekałem jeszcze chwilę i przyglądałem sie Strażnikom, po czym usiadłem obok reszty “drużyny wicehrabiego”. Używaliśmy tej nazwy z braku innej lepszej, ale tak na prawdę to drużyna była niczyja.
-Czekamy aż pójdą?-zapytałem siedzącego obok Edrica.
-Pewnie! Czy może chcesz, żeby radośnie zabrali to w imię cesarza?
-Żartujesz! W imię Chana to może jeszcze, ale cesarza?
-W sumie to jak to jest z tym waszym Chanem?-zaciekawił sie skrytobójca.
-Co jak jest? Normalny człowiek z królewskiego rodu, zasiada w stolicy i tak dalej.
-Aha.-nie wiem co chciał nowego odkryć. Kiedy w końcu Strażnicy sie wyniesli zasiedliśmy wszyscy do stołu. To znaczy prawie wszyscy, bo brakowało nam Obieżyświata.
-Nie martw się-powiedziałem do Riena z sakiewką-rozsypuj!
Szermierz chwycił sakwę za dno i wywrócił do górny nogami rozsypując kamienie dookoła.
-Fiu fiu-zagwizdał Omus.-Ładna sumka.
-Setka Omus, setka przecież wiesz.
-No dobrze-zaczął Fein Rasgalen-proponuje podzielić na lintary i kamienie. Tak też zrobiono przy czym okazało się, że jest akurat dziesięć lintarów w bilonie. Podzielono to natychmiast po jednym na głowę zostawiając dla przewodnika.
-Ja sobie wezmę na końcu-zapowiedział wicehrabia.-Mona.
Alchemiczka przyjrzała sie kamieniom po czym wzięła jednego z nich.
-Rien, mój wierny ochroniarzu.
Szermierz spojrzał na pracodawcę oraz na stos kamieni. Bardziej chyba przypadł mu do gustu ten drugi widok, bo na nim zawiesił chwilę wzrok, po czym zabrał swoją dole.
-Ablu.
-Ja?
-Ochraniałeś nas, należy ci się.
Patrzyłem na górkę kamieni od dłuższego czasu i już wiedziałem, który zabiorę. Piękny zielony nefryt leżał spokojnie na uboczu. Zabrałem go. Po chwili pojawił sie Obieżyświat, który bardzo się ucieszył na swoją część zarobku. Reszta podziału przebiegła gładko.
Siedzieliśmy przy ognisku i właśnie dokładaliśmy do ognia kiedy wróciła Straż.
-O patrzcie, wszyscy przeżyli-zażartowała Mija.
-No, niebywałe-potwierdziłem zbliżając się do oddziału. Mijali mnie we w miarę dobrych humorach, w końcu wyszli poza wartownię i nie dostali po dupie i to pierwszy raz od kilku dni.
-Dzięki za saberę chanie.-powiedziała Yngvild wręczając mi broń.
-Nie ma za co, była gwardzistko.-zabrałem saberę i poszedłem spać, byłem zmęczony wszystkimi tymi wydarzeniami, a jutro miał być festyn. Pomodliłem sie juz ostatkiem sił i położyłem na swoim łóżku.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 20:47   

Illima :D Twoje opowiadanie jest naprawdę zaskakujące! Ja relacjonuję wydarzenia, a ty - odczucia postaci. Świetne! Niesamowicie mi się podoba :D Tylko czekam na jakąś głębszą analizę psychologiczną naszych postaci :D (dobrze że postaci, a nie nas :P )


Abel :) raz jeszcze dziękuję za saberę :) dobrze że mi przypomniałeś, bo o tym epizodzie zapomniałam. Przy okazji aresztowania ktoś usłużnie wyniósł gdzieś moją broń :angry:
Opowieść, ze względu na poboczny temat, miła do czytania, choć nie emocjonuje :P
Cytat:
"Tym razem nikt nie zginął"
- bardzo smieszne, nie obrywa tylko ten, kto się nie naraża :D :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 07-08-2007, 20:57   

A zarobiliśmy nawet więcej niż wy na żołdzie, a nie narażaliśmy się...
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 21:29   

Yngvild napisał/a:
Ja relacjonuję wydarzenia, a ty - odczucia postaci.


No i właśnie o tych różnych perspektywach naszych opowiadań mówiłem i dlatego nakłąniam do pisania innych. :) Abel natomiast pisze to w formie pamiętnika, zdaje się, że wzorował się na jaskrze i "pół wieku poezji" :D
Niezmiernie się cieszę, że się podoba, tym bardziej, że mało kto komentował i miałem wątpliwości czy moja praca nie była daremna. :) :)
 
 
Abel 

Wysłany: 07-08-2007, 21:54   

Dokładnie :mrgreen:
Kiedyś jak czytałem to bardzo mi się spodobał ten styl i...zapożyczyłem go
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 07-08-2007, 22:08   

Illima, nie była daremna :) Wiem, że to kiepski powód, ale jak nikt inny nie będzie chciał czytać, to pisz dla mnie ;) :P

Hmmm, styl pamiętnikarski mi osobiście średnio pasuje. Dlatego mało go używam :P Nie pozwala omijać mało ważnych wydarzeń :) Ja - co zresztą chyba widać - lubię pisać raczej o najbardziej emocjonujących momentach, kiedy przychodzi do niuansów, rozmów i drobiazgów - gubię się. Ale lubię poczytać :D
Elementy emocji postaci chyba też zamieszczam, swojej postaci co prawda w większości. Ale jakoś zawsze wydarzenia wydają mi się być ważniejsze niż emocje. Za to czytanie w takim stylu - czysta frajda :D

No, to chłopaki, do pisania :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 07-08-2007, 22:41   

Ja pisze i pisze, ale mnie złapało xD
Tylko Ablu nie zniechęcaj się słowami Indiany, bo bardzo dobrze, że jest ktoś kto opisze czyste fakty w pamiętniku :)
A moje sie wlaśnie heroiczne zrobiło xD
Nie wiem czy was to nie będzie nudzić, ale skoro opisuje moje myśli to najwięcej będzie o moich odczuciach. Ale taka rzecz jak bitka powinna być wmiarę interesująca :D

[ Dodano: 2007-08-07, 21:51 ]
Yngvild napisał/a:
Wiem, że to kiepski powód, ale jak nikt inny nie będzie chciał czytać, to pisz dla mnie ;) :P

Się wzrusze normalnie ^^'

[ Dodano: 2007-08-07, 22:53 ]
No, skończyłem, ale uprzedzam tak jak poprzednio, zę nie zdążyłem przeczytać całego i poprawić wszelkich błędów. Czasami (np w przypadku Gadjunga) nie jestem pewien osób, ale w ferworze bitwy... wybaczycie mi chyba, ewentualnie poprawie. :)
Co do wszystkich zdażeń w szczególności patetycznego momentu w którym "zataczam mieczem koło" to potwierdzam ich autentyczność. Ten który wtedy dostał to był Łoza. ^^'
Kurcze, mam szczerą nadzieję, że oddałem klimat i wyczujecie momenty, w których należy się wczuć ^^'


Szyk z linią tarcz na przedzie przesuwał się systematycznie do przodu. W końcu rozdzielił się na dwie części, aby móc podejść barbarzyńców, którzy widząc to, sami się rozproszyli. Ja reagowałem jakby z opóźnieniem. Szedłem z opuszczoną bronią zachwycając się widokiem. W końcu włączyłem się mentalnie do bitwy. Przebiegłem na lewą stronę, gdzie był już Rigo z tarczą, uważnie obserwujący wroga, Yngvild na prawym skrzydle, która chyba przed chwilą tak jak ja uznała, że dołączy do mniej licznej części oddziału i teraz szła osłaniając się tarczą oraz w tyle Abel, osłaniany przez Borysa.
Kilka chemicznych wynalazków poleciało w naszą stronę rozpraszając kłęby trującego dymu, a co za tym idzie, naszą drużynę. Z naszej strony, poza kilkoma przekleństwami, wystrzeliły strzały raniąc, zabijając i prowokując barbarzyńców.
„Szyk! Szyk!” krzyczał Hodo ze skutkiem dużo efektywniejszym niż jeszcze kilka dni temu. Miarowo zbliżaliśmy się do wroga, aż w końcu odziane w futra skórojady z rykiem i impetem rzuciły się na nasze szeregi. Wielkie zamachy klingami jakie robili straszyły, ale były oczywiste. Pierwszy taki zamach mniej więcej w moją stronę skwitowałem unikiem i lekkim zbiciem, dzięki czemu znalazłem się na tyłach pierwszej linii barbarzyńców. Jegomość, który to tak ładnie się zamachnął zatrzymał się na tarczy Riga, na którego szarżował, a poległ pod ciosem Borysa, znajdującego się po przeciwnej stronie. Następny, dużo większy pan, biegł już w to samo miejsce, aby skończyć tak samo jak poprzedni, z tą różnicą, że najemnik Rigo nie ustał na nogach po zderzeniu z nim, a klinga, która zakończyła jago żywot należała do mnie. Borys po wcześniejszym krótkim starciu ranił olbrzyma. Obróciłem się w prawo gdzie Yngvild zmagała się z kolejnym napastnikiem. Chciałem już tam podbiec, gdy zbiła tarczą jego atak i cięła go po nogach. Dalej reszta naszego oddziału przemieszczała się do przodu, najwyraźniej uporawszy się z przeciwnikiem. Skórojady zaczęły się wycofywać, na co część z nas zareagowała pogonią przypłaconą ranami ciętymi i obuchowymi. Trwało to na tyle krótko, że zdążyłem jedynie nawiązać kontakt wzrokowy z kolejnym wrogiem. Dzikie, fanatyczne oczy nie znały strachu.
Kolejnym strategicznym miejscem okazał się dość stromy wał, z którego zostaliśmy ostrzelani i obrzuceni truciznami i bombami. Znowu znalazłem się na lewym skrzydle. Ktoś krzyczał, ktoś gestykulował, aż w końcu usłyszałem rozkaz Hoda.
- Illima! Zajdziesz ich z Sigmarem od lewej, tamtą ścieżką!
Popatrzyłem na nieład jaki panował w naszych szeregach.
- Czekamy...
- Nie! Ruszaj!
Dołączył do nas Obieżyświat i przebiegliśmy kilka metrów po to, żeby schować się za drzewem przed lecącymi strzałami. Jak na zawołanie wystartowaliśmy biegiem do kolejnych drzew, a potem już tylko na drugą stronę wału. Obieżyświat pobiegł dużym łukiem, prawie znikając między drzewami, podczas gdy ja z Sigmarem próbowaliśmy podejść pod górę, jednak daremnie. Na górze czaił się łucznik. Na głównym placu boju zakotłowało się, o czym świadczyły krzyki, szczęk stali i cała gama innych dzwięków.
- Sigmar! Biegniemy dalej!
Ruszyliśmy w momencie, w którym łucznik chyba skupił się na drugiej stronie wału. Już mieliśmy nadzieje na podbiegnięcie pod górę gdy rozległy się słowa inkantacji, zdecydowanie skierowane w naszą stronę. Przyśpieszyłem, tylko po to, aby po chwili poczuć jak sztywnieją mi mięśnie i zwalić się bezładnie na ziemię. Sigmar, sądząc po odgłosie, przeżył właśnie to samo, jednak z większą szkodą dla jego zdrowia, przez jego masę. To było słychać nad wyraz dobrze. Rozległy się kroki, ktoś zbiegał po skarpie. Sigmar wydał z siebie cichy jęk ranionego człowieka. Po chwili ktoś był już nade mną pochylając się, zabierając moje miecze i raniąc mnie. Na szczęście z tej samej strony, z której przybiegłem wybiegła część naszej drużyny, dzięki czemu klinga w moim ciele wynurzyła się zamiast wbić głębiej, a kroki zaczęły się szybko oddalać.
Po wyleczeniu przez eliksir Mony popędziliśmy z innymi dalej za barbarzyńcami. Niektórzy nie dotrzymywali innym kroku, byli zmęczeni, bądź jeszcze ranni. Nagle zaczepił mnie Gadjung.
- Hej, Illima!
Spojrzałem na niego lekko zaskoczony.
- Coś dla Ciebie mam.
I wręczył mi jeden z moich mieczy.
- Bardzo Ci dziękuje. Jeszcze tylko drugi.
Uśmiechnęliśmy się i skończyliśmy konwersację.
Co jakiś czas wyprzedzałem kogoś idącego, albo opartego o drzewo. W końcu zatrzymaliśmy się. Hodo wydał rozkaz, aby kilka osób zaszło wroga od lewej strony. Kolejny wał. Tym razem poszło bezbłędnie. Coś pomiędzy piskiem a wrzaskiem rozdarło powietrze. Na początku przestraszyłem się, że plan nie wypali, a potem zoczyłem naszych wdzierających się w szeregi wroga, w tym bardkę Miję oddychającą głęboko. Cudownie, pomyślałem, po czym wbiegłem na wał...
Wszyscy walczący byli bardzo rozrzuceni po placu boju. W którymś momencie straciłem orientacje i będąc święcie przekonanym, że jestem w luźnym szeregu, w rzeczywistości byłem wśród wściekłych barbarzyńców. Chwilową konsternacje przerwała lecąca we mnie wielka kula na łańcuchu. Ocknąłem się. Zastawiając się mieczem odsunąłem się z miejsca, z którego i tak zostałbym zmieciony, choćbym bardzo chciał w nim zostać. Moja parada pozwoliła mi na wyprowadzenie łatwego kontrataku. Zaatakowałem z ukosa przekręcając jedynie nadgarstki. Atak został sparowany przez drąg trzymany lewą ręką skórojada, po czym barbarzyńca zamachnął się po raz kolejny. Był dość blisko, a taką broń ciężko było blokować. Zbliżali się następni. Nie miałem pomysłu na jakieś niekonwencjonalne i szybkie zakończenie pojedynku. Jak przez mgłę usłyszałem „Apare torden vennisimi!!!”. Rozbłysło, huknęło, a barbarzyńca wyparował. Jedyne co przeszło mi wtedy przez myśl, a kończyło się na języku było ciche: „o ku...”. Po raz kolejny do życia przywrócił mnie przeciwnik. Tym razem szaman sądząc po ubiorze. Jednak jego szamańską naturę bardziej potwierdzał ogień, który osmalił mi twarz. Runąłem w panice do tyłu. Jakby tego było mało, podbiegł do mnie inny osobnik z zamiarem wbicia mi miecza w serce. Mojego miecza! Podparłem się jedynie rękoma, podniosłem pośladki z ziemi i odbiłem się do tyłu najmocniej jak mogłem. Wylądowałem zbyt wiele metrów dalej i niżej niż przypuszczałem, czy pragnąłem. Jednak zsunięcie się po kamienistej skarpie uratowało mi życie. Do barbarzyńcy dzierżącego mój miecz podbiegł Gadjung, nie przejmując się inkantacjami szamana. Z pomocą strzały któregoś z naszych łuczników łowca magów odzyskał mój miecz, po czym rzucił mi go z uśmiechem, gdy ja masowałem sobie tyłek. Wróg wycofywał się na widniejący w oddali most. Ci co nie dołączyli do wycofującej się grupy atakowali wściekle i desperacko nie licząc na przeżycie lecz na zabranie ze sobą jak najwięcej z nas. Biegłem truchtem, spostrzegłem leżącą na ziemi włócznie, przełożyłem miecze do jednej ręki, a drugą chwyciłem leżącą broń. Nie zatrzymując się znalazłem cel. Kolejny niemały barbarzyńca, który wpadł w grupę, która była najbardziej narażona na ofiary. Jedynie Mija i Rien bronili współtowarzyszy, na których składali się Abel, Mona, ktoś leżący i jęczący oraz wicehrabia, który niby walczył, ale przyjął strategiczną pozycję chronienia tyłów bardki i szermierza. Wydłużyłem kilka kroków, żeby przeskoczyć z nogi na nogę i rzucić z rozmachem włócznią. Ciężko było trafić krytyczniej. Trafiłem w szyje od boku. Z nieprzyjemnym charczeniem dzikus legł bezładnie na ziemi. Nie wiem co wyrażała moja twarz przy wyjmowaniu broni ze zmarłego. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem, a i teraz nie chciałbym tego wiedzieć.
Gdy ruszyliśmy w stronę mostu okazało się, że tutaj jeszcze nie jest całkiem czysto, gdyż barbarzyńcy rozdzielili się wcześniej i zaatakowali od tyłu. Teraz pojedyncze jednostki padały w agonii. Jedna przeleciała kilka metrów zmiażdżona młotem Sigmara, wydając przy tym kolejny z serii nieprzyjemnych odgłosów. Inna padła na kolana przebita trzema strzałami Arandira i Neila, a jeszcze inna zginęła od tej samej włóczni, którą przed chwilą wyciągałem, a którą rzuciłem widząc, że Dinim walczy sam jeden przeciwko wyższemu i szerszemu osobnikowi.
Gdy rozejrzałem się spokojniej po okolicy stwierdziłem, że walczyłem zupełnie gdzie indziej niż reszta drużyny. Dobiegłem do nich. Ogółem trzymali się dobrze. Cieszyłem się. Uformowali już szyk, do którego dołączyłem. Stanąłem za Yngvild, trochę z boku. Gdy zatrzymaliśmy się na moście przyjęliśmy pozycję. Ja będąc za Yngvild obróciłem się do niej przodem, jednocześnie patrząc na wrogów, co dawało kąt 45* między moim spojrzeniem a ustawieniem tułowia. Jedną rękę wyciągnąłem do góry, dzięki czemu miecz znalazł się nad głową gwardzistki, drugi miecz był pionowo przede mną chroniąc mój przód i jej bok. Czy może raczej tarczę – zdążyłem się już zorientować jak szybko lecą w drzazgi pod uderzeniami egzotycznej broni wroga. W ten właśnie sposób powstało coś otoczonego ze wszystkich stron mieczami, chronionego tarczą przed strzałami.
Owo coś działało dopóki walczyliśmy w szeregach, jednak gdy barbarzyńcy podjęli desperacki atak, wbijając się w szyk, trzeba było zmienić pozycje. Zajęczały łuki. A potem ludzie. Chrapliwe wrzaski skórojadów stłumiły krzyki po naszej stronie. Obróciłem się w piruecie przepuszczając barbarzyńcę i tnąc na odlew pod żebra. Padł jak kłoda. Teraz widziałem nasze tyły. Przyklęknął Abel, a krew brudziła mu jasny strój. Wzniósł oczy ku górze, prawdopodobnie w ostatniej modlitwie. Przyklęknęła Mona. Nad Ablem. W niemym krzyku. Neil jak w zwolnionym tempie po raz kolejny naciągną cięciwę, wpatrując się drapieżnie w cel. Ktoś potrącił mnie z boku. To Hodo, którego zmiotła siła uderzenia wrogiej broni. Tarcza rozsypała się na kawałki. Powoli spojrzałem przez ramię na linię starcia. Dzikie twarze wroga, wykrzywione w przeróżnych nienawistnych grymasach. Nasi też krzyczeli. Rigo jakby chciał zabić tamtych wrzaskiem otworzył szeroko usta. Gdy minęła wieczność otworzył szeroko również oczy. Z przerażenia. Kolejny wbijający się w nas skórojad wpadł między najemnika a Yngvild, raniąc go. Osunął się i sturlał zboczem z mostu. Gwardzistka również upadła, odrzucona w drugą stronę. Obracałem się w lewo śledząc wzrokiem barbarzyńcę, który teraz zatrzymał się na drugim szeregu i starał się przepchnąć wszystkich na drodze. Ostrza chaotycznie darły przestrzeń. Jedne trafiały celniej, drugie mniej. Trzecie wcale. Szarpnąłem opuszczoną ręką w górę, kreśląc wyprostowanym ramieniem okrąg w powietrzu. Skręciłem tułów i miecz zaczął rysować drugą półkulę. Ostrze niosące całą moją siłę, wspomagane grawitacją padło na plecy schylonego dzikusa. Krew bryznęła mi na twarz. Miecz zatoczył koło... Gdyby nie kilkanaście centymetrów mięśni, ścięgien i skóry barbarzyńca rozpadłby się na dwoje. Zaszokowany i przerażony patrzyłem jak upada dolna część ciała, a za nią, pod innym kątem, ta górna ciągnięta przez mięśnie, ścięgna i skórę. W ten sposób minęły kolejne wieczności.
Poczułem dziwne dotknięcie mojego ramienia, a gdy nań spojrzałem okazało się, że jest przeszyte strzałą która jeszcze nie skończyła swojego lotu. Potem już tylko czułem wiatr i widziałem niebo. Jak wydedukowałem, spadałem na plecy. A miałem wystarczająco dużo czasu na dedukcję – wieczność...

Niebo wyjaśniało i stwardniało. Napierałem na ścianę czując jak trawi mnie ogień. Już nie krzyczałem...

Centrum bólu skoncentrowało się w ramieniu. Zacisnąłem zęby, wbijając ręce i nogi w błoto. Gdy w głowie przestało się kręcić i szumieć otworzyłem oczy. Nade mną klęczała Mona, ściskając w rękach buteleczkę eliksiru. Przeturlałem się na bok. Zobaczyłem jak Arandir, Sigbert oraz Zibbo odpierają ataki jako pierwszy i jedyny szereg. Oparłem się na prawej ręce, zasyczałem i padłem twarzą w błoto. O dziwo całkiem szybko. Czas wrócił do normalnego biegu. Podniosłem się wreszcie chwytając w lewą rękę miecz. Sytuacja wyglądała fatalnie i w moim odczuciu to był już koniec. Musiałem przyklęknąć, żeby zebrać się do walki. Wtedy usłyszałem jak Shamaroth mocnym głosem inkantuje zaklęcie. Barbarzyńcy zaczęli się zginać, przybierać różne dziwaczne pozy, pełne cierpienia. Głos Shamarotha jeszcze raz doszedł moich uszu.
- Zniszczenie!...
I tylko tupot nóg przebiegających nade mną towarzyszy...

Ciało chanysa złożono na trawie. Yngvild opatrywała nogę Neila. Obieżyświat był zdrów i pomagał przy operacji. Podszedł do mnie Sigmar i rzekł zadowolony:
- Ty patrz. Odzyskałem swój młotek. Zdążyłem już zmieść nim kogoś tak, że przeleciał dobrych kilka metrów.
- O, to świetnie.
Odpowiedź dotyczyła oczywiście faktu znalezienia młotka. Przeszedłem się po oddziale. Hodo dyskutował z wicehrabią. Niektórzy rozmawiali, inni leżeli i odpoczywali.
Po niedługiej chwili chorąży dał rozkaz do wymarszu. Ramie działało już prawidłowo, a reszta oddziału miała całkiem dobrą kondycję i morale. Poza tymi, którzy nie mieli ich wcale...

Ostatnie starcie miało mieć przebieg na zrujnowanym forcie, na którym osadziły się skórojady. Ja, Obieżyświat, Arandir oraz Rien zostaliśmy wyznaczeni, aby dostać się na fort od tyłu. Pobiegliśmy za naszym Malinowym Przewodnikiem i weszliśmy do, niegdyś wypełnionej wodą, fosy. Tylko jedno miejsce nadawało się do podejścia. Wchodziliśmy cicho i powoli, jednak gdy byliśmy już prawie na górze pojawił się nad nami barbarzyńca z obleśnym uśmiechem na ustach. Groźby śmierci w naszym kierunku były potwierdzone próbami jej zrealizowania. Arandir przesunął się w prawo, ja w lewo. Obieżyświat został na środku, a pod nim, próbujący znaleźć lepszą pozycję, szermierz. Wszystkie nieśmiałe próby podejścia kończyły się fiaskiem. W końcu przesunąłem się trochę w lewo i trochę w górę, czego konsekwencji nie umiałem wtedy przewidzieć. Miecz zatrzymał się na łopatce tnąc skórę na całych plecach. Nie wiem ile kości mi złamano, ale byłem zadowolony z tego, że zemdlałem. Gdy się przebudziłem stwierdziłem, że o dziwo jestem w pozycji, dzięki której nie spadłem w przepaść. Sporo się namęczyłem, żeby wyjąć bandaż. Kiedy już go wyjąłem uznałem, że i tak na nic mi się nie przyda i tak naprawde wolałbym znowu stracić przytomność. Obróciłem głowę. Arandir był już na szczycie w postawie obronnej. Znajdował się jeszcze dalej na prawo niż uprzednio. Rien i Obieżyświat blokowali mieczami potężne ciosy strażnika i powoli próbowali się wdrapywać. Gdyby nie Arandir, który poza walką z jednym skórojadem próbował odciągnąć od nich drugiego, pewnie nie utrzymaliby się. Pełzałem powoli, aż w końcu się wczołgałem. Nawet udało mi się stanąć na nogi. W większe zdumienie wprawił mnie widok martwego Dinima leżącego w zaroślach. Chwyciłem miecz, aby móc się bronić. W tym czasie Arandir doprowadził już do bezpośredniego starcia i walczył z tym, który nie pozwolił na przejść. Barbarzyńca, jak większość, atakował potężnymi ciosami. Jeden Arandir dzielnie i pewnie zniósł, zrobił krok w bok, zbił kolejne cięcie i wypadł schylony do przodu wbijając elficką klingę w brzuch przeciwnika. Tamten z szeroko otwartymi ustami wypuścił gardłowo powietrze z płuc i to była ostatnia czynność w jego życiu. Niespodziewanie z krzaków wyskoczył ten, naprzeciw którego znajdował się Arandir. Był ranny, ale zamachnął się cepem nie chybiając elfa...
Zbiegliśmy na dół na środek fortu. Jeden wróg konał, innego który się bronił udało mi się ciąć od tyłu, co spowodowało ból na plecach. Reszta, uogólniając, była już martwa. Rigo miał twarz zalaną krwią i nie miał oka. Komuś leciała krew z nosa. Borys był wyraźnie dumny z siebie. Nie miałem mieć mu czego za złe. W końcu zasłużył sobie. Sigmar jeszcze odpoczywał siedząc na kamieniu. Wyglądało na to, że wszystko w porządku. Niesamowite. Żyjemy. I zaraz wrócimy do obozu. Teraz dopiero do mnie dotarło, że martwych można wskrzesić. Uśmiech wrócił mi na twarz. Może nie był on w szczytowej formie, ale był. I był ze mnie zadowolony...
„Zbieramy się do obozu!” zakrzyknął Hodo.



Sam musze to przeczytać całe :)

[ Dodano: 2007-08-08, 10:29 ]
Przeczytałem w końcu całe. Cholera, widać, że na końcu byłem zmęczony, bo jakby brakowało czasem słów, jakby zdania były niepełne i jakoś przyśpieszyło w sumie. W ogóle wszystko strasznie szybko przeleciało, a jak to pisałem to tak się (pozytywnie) wlokło.
 
 
Shamaroth_Glupi 
ugly bastard.

Skąd: Zabrze
Wysłany: 08-08-2007, 12:13   

ja sie przez was zamykam w sobie jak to czytam :P
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 08-08-2007, 12:16   

Pisz pisz, nie marudź. Kolejna perspektywa, kolejna radość z czytania :D
 
 
Abel 

Wysłany: 08-08-2007, 12:23   

Pisz Sham, przecież dobrze Ci idzie.
Ja jestem teraz na festynie, więc jakby ktoś coś chciał, aby uwzględnić to proszę pisać. I pytanie, kto jeszcze siedział wtedy nad tymi papierkami, bo pamiętam Arandira i mnie i nikogo wiecej.
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 08-08-2007, 12:49   

Ja, aczkolwiek nie zostałem dopuszczony aby ich dotknąć xD
 
 
Abel 

Wysłany: 08-08-2007, 15:43   

Dzień festynu. Wyszło do dość krótkie jak na jeden dzień...

10 dzień Lammas

Bóg wysłuchał modlitw i dzień festynu był przepiękny. Przepiękny czyli nie padało tak jak zwykło padać ostatnimi czasy. Tym razem zimne powietrze nie wdzierało sie tak brutalnie do płuc, za to ciepły wiaterek owiewał twarz. Poczułem sie prawie jak w domu, kiedy to rankiem jeszcze nie jest tak gorąco i idzie jakoś wytrzymać. Poszedłem się umyć, a po powrocie do namiotu pomodliłem się w podzięce za tą piękną pogodę. Nie żeby mi jakoś specjalnie zależało na jakości tego święta, ale nie chciałem po prostu kolejnego dnia spędzić w deszczu moknąc, albo w wartowni czekając, aż przestanie padać. Zebrałem się do karczmy z moimi naczyniami. Wiedziałem już czego będę potrzebował tego dnia w karczmie: zimnej wody i informacji. Przez ostatnie wydarzenia niemal zapomniałem o moim zadaniu z jakim przybyłe w te góry, a teraz była wspaniała okazja, aby zaciągnąć języka i być może zakończyć w końcu zadanie otrzymane od wezyra. Karczma była jeszcze prawie pusta kiedy do niej wszedłem.
-Witaj Demonie-powitałem żyrownika na wejściu.
-A witaj. Jak noc?
-Dziękuję, dobrze.-nalałem sobie wody-Na szczęście to nie ja musiałem znowu wyleźć do lasu.
-A co ktoś wyszedł?-żyrownik podrapał sie po głowie.
-Ano, Straż znowu wylazła-odpowiedział Rien, który właśnie wszedł do budynku.-A ja z nimi.
-Cudownie. To juz wiadomo jakim cudem nikt nie wrócił ranny-powiedziałem siadając na ławie.
-No, tak jakby.-odrzekł szermierz nalewając sobie wody.
Po chwili zeszła się reszta cywili oraz Strażnicy i można było zaczynać posiłek. W tematach do rozmów przodowały wyczyny Strażników u alchemika oraz późniejsze spalenie jego domostwa. Wszyscy gratulowali Monie stworzenia antidotum, a nasza drużyna była wdzięczna za zarobek. Po posiłku przyszedł czas na przygotowania do festynu i najważniejszej rzeczy: turnieju. Było kilka kategorii do walki w pojedynkę oraz w w tak zwanym bohurcie, czyli walki dwóch grup ze sobą. Zapisałbym się, ale niestety nie zdążyłem.
-Może tak miało być-pomyślałem patrząc na listę osób, które sie zgłosiły-będę miał więcej czasu na przepytanie tych osób, które są mi potrzebne. Przestawiono ławy i urządzono na środku niewielką arenę. Po chwili zaczął się turniej. Zauważyłem hobbitkę Sarę.
-Witaj Saro!-powitałem ją.
-Witaj Ablu!
-Miałbym kilka pytań do ciebie. Moglibyśmy wyjść?
-Wyjść? Dlaczego?-zaniepokoiła się.
-Bo... tu jest duży hałas, a chyba nie chce ci sie ich przekrzykiwać-jak na komendę rozległ sie głośny aplauz po kolejnym zwycięstwie Riena.
-Masz rację, w porządku.
Wyszliśmy przed karczmę akurat aby zetknąć się z dwoma wojownikami. Pierwszy z nich wysoki, już z natury w spiczastym hełmie z pióropuszem, wydawał się olbrzymem z “Baśni 1001 spalonych cesarskich placówek” trzymał w lewej ręce niewielką, jak dla niego, tarczę oraz cep bojowy. Drugi, niższy od poprzednika miał również hełm na głowie oraz misiurkę. Uzbrojony w morgensztern wyglądał groźnie. Nie wiem co dalej z nimi było, w każdym razie wyszedłem w końcu przed karczmę.
-Słucham?-zapytała Sara.-Co jest takiego ważnego?
-Wschód Saro, wschód jest ważny.
-Nie rozumiem.
-Jesteś właścicielką tej karczmy przez którą przetacza sie wielu podróżnych, ważnych podróżnych, czasem nawet-wskazałem ręką karczmę-wojskowi.
-Do rzeczy-ucięła.
-Interesują mnie informacje odnośnie esterlingów zwanych przez was”skórojadami”. Co możesz mi na ich temat powiedzieć?
-No, zamieszkują ziemie na wschód stąd-zaczęła od razu mówić-są negatywnie nastawieni do Cesarstwa...
-...a ich niewielkie oddziały przekroczyły niedawno granicę-dokończyłem.-Tyle sam wiedziałem, powiedz mi coś czego nie wiem.
-A co konkretnie chcesz wiedzieć?-zapytał patrząc na mnie jak na intruza.
-Gdzie mogą stacjonować w tej chwili, jaka jest szansa na ich pojawienie sie w najbliższym czasie...
-Pojawić się mogą w każdej chwili-uśmiechnęła sie złowieszczo-a co do ich miejsca pobytu... czy ja wyglądam na wysokiego stopniem oficera?
-Nie, ani trochę-zażartowałem.-Na wysokiego stopniem nie.
-Dziękuję. To wszystko?
-Tak to wszystko.
Podziękowałem pomimo tego, że nie dowiedziałem się niczego nowego. Gdy wróciłem do środka zabawa rozkręcała się na całego. Właśnie trwał pojedynek Sigberta z Neilem, nowo przybyłym nabytkiem”cywili”. Walczył dobrze, bo trzymał się jeszcze na nogach. Ostatnio walka z rycerzem zakończyła się złamaniem szczęki Riena. Znowu nie obyło się bez kontuzji, bo po chwili wojownik w zielonym kubraku leżał na ziemi trzymając się za oko. Rycerz klęczał nad nim i próbował dojrzeć rozmiar obrażeni.
-Ma oko! To tylko łuk brwiowy!-zabrzmiał po chwili werdykt. Wszystkim widocznie ulżyło na sercu. Następną dziedziną był bohurt odgrywany w trzech fazach. Po zakończonym turnieju wszyscy walczący opadli ze zmęczenia, a oglądający pomogli w sprzątaniu karczmy. Pomógłbym też, ale powstał pewien nieciekawy incydent.
-O może ty pójdziesz z nami do hrabiego?-padła propozycja. Omus na widok dwóch rosłych najemników Rasgalena zląkł się.
-N-nie, ja nie pójdę, mam pewne obowiązki i...-próbował sie wykręcić.
-Ale jakie tam obowiązki, chwileczkę to potrwa jak tam pójdziemy. No chodź! Powiesz tylko, że dobrze walczymy i tyle, nic strasznego.
Ale Omus jak nie chciał tak nie chciał, a bronił sie coraz słabiej.
-Ej, panowie!-krzyknąłem.-A na piśmie może być na piśmie?
-O na piśmie, patrz jak umiasty. Podejdź no.
Podszedłem do nich kładąc rękę delikatnie na saberze.
-Możesz napisać hrabiemu, że dobrzy, że umieją walczyć?-zapytał niższy.
-Mogę, dajcie mi tylko chwilę, znajdę tu jakiś papier.
Tak na prawdę chciałem znaleźć wicehrabiego i podrzucić go najemnikom, aby on poszedł do swojego wuja. Było po wypłacie, więc nie bałem sie konsekwencji. Jednakże po przeszukaniu całego zajazdu nie znalazłem go.
-No co jest z tym na piśmie-zniecierpliwił sie niższy kiedy wróciłem do karczmy.-Patrz bracie, on chyba myśli, że trafił na takich co to głupi są. Myślisz tak?
-Nie, myślę gdzie jest papier.-odpowiedziałem rozglądając sie dookoła. W końcu znalazłem papier za jakimiś słojami.-Już, dajcie mi tylko chwilkę.
Usiadłem za stołem i zabrałem się do pisania. Pióra i inkaustu nie miałem przy sobie, a nie chciałem ich dodatkowo denerwować, więc zabrałem się do pisania zaostrzonym kawałkiem węgla. Zdarzyłem napisac tylko “Szanowny hrabio, poświadczam, że...” kiedy niższy przerwał:
-Ej, patrz, on coś tam za dużo pisze, nie? Oddawaj to, bo jeszcze coś złego on nas napiszesz.
Westchnąłem i podałem im prawie czysty papier.
-Proszę.
-O, jakie ładne wzorki! A tą kropką w górę czy w dół?-zapytał wskazując plamkę na papierze.
-Kropką?-wytężyłem wzrok-w dół.
Zapytali się mnie o to jeszcze kilka razy zanim wyszli. Przysiadłem się do Aranira rozmyślającego nad rytuałem Smoka.
-Jak efekty?-zapytałem.
-Idź sobie, nie będziesz patrzył jak wyciągamy Smoka, a potem go ukradniesz dla Chanatu.
-Masz rację, nie będę, bo nie pójdę. Nie będę się narażał, skoro szanse na to, że nie zaatakuje was komtur są takie jak całkowite zwycięstwo Cesarstwa nad Chanatem.
-Czyli wcale nie takie małe-uśmiechnął się elf.-Dobra siadaj.
Usiadłem. Elf był właśnie w trakcie tworzenia listy rzeczy potrzebnych na wyprawę. Po około godzinie, kiedy to dosiadł się Illima i Shamaroth mieliśmy już taką listę rzeczy do zabrania:
-18 świec
-medalion
-sól, dużo soli
-ubranie na zmianę dla “cesarza”
-pochodnie
-zapasowe pochodnie
-”znak Smoka”
Kiedy skończyliśmy kapłan podsumował.
-No, to do roboty! Ja idę powtórzyć inkantację.
Shamaroth bowiem był jednym z trzech magokaplanów mających brać udział w rytuale. Ja sam poszedłem do wartowni, aby porozmawiać z cywilami. Reszta przygotowań i później kolacja przebiegły bez najmniejszych problemów. Wieczorem po kolacji pożegnaliśmy Straż z grupką cywili, mając jednak cichą nadzieje, że im sie powiedzie. W zajeździe pozostali: Mija Pendragon, która nie chciała iść ze swoich powodów, Rien Environment, który został, aby ochraniać samotną Miję, chory Sigmar, chory Gadjung, lekko chory Dinim oraz ja, Abel al Salif. Wieczór spędziliśmy bardzo miło na rozmowach, przytoczenia warta jest tylko jedna z nich.
-No to Mija przyjmuje zakłady-powiedział Rien, kiedy siedzieliśmy jeszcze w karczmie-szesnaście do jednego, że zakon Indry zabierze im artefakt.
Towarzystwo roześmiało sie wyobrażając sobie tę scenę. Weszli do zakładu prawie wszyscy.
-Abel, a ty sie nie zakładasz?-zapytał Rien.
-Żadna radość z takiego zarobku. Ja sie będę cieszył jak faktycznie zakon im to zabierze.
Poszedłem spać z nadzieją, że choć raz mi się uda wyspać bez budzenia w środku nocy, gdyż miałem ostatnią wartę i zamierzałem dłuuugo spać. Pomodliłem sie i położyłem na łóżku.

**************************************

O tym, że jestem naiwny nie trzeba mi nawet mówić. Jestem i będę naiwny jeżeli myślę, że ta banda da mi się kiedykolwiek wyspać porządnie.
-Abel, wstawaj-mówił ktoś stojący przede mną-wstawaj jest trup.
-To nic nowego jak na was-przewróciłem sie na drugi bok.
-Tak, ale żywy trup.
-Oo, to już cos nowego, postaraliście się-powiedziałem wstając.-Idziemy!
Nie wziąłem sabery, bo uznałem, że potrzebuję speca, a nie wojownika. Z daleka było słychać krzyki w wartowni, które nasuwały na myśl naszą walkę z wampirami kilka nocy temu. Po plecach przebiegły mi ciarki na samo wspomnienie tej nocy.
-Kto idzie?-zapytała Yngvild z uniesionym mieczem.
-To ja z Ablem-rozpoznałem Zibba.
-No to panie specjalisto, co mamy zrobić?
-Najłatwiej? Odciąć mu łeb!
Rien stanął nad wciąż miotającym się ciałem i uniósł miecz. Klinga spadła na kark stwora i z brzękiem odbiła sie od niej. Stwór był porządnie zaczarowany.
-Cholera, nie działa. Co teraz?-zapytał Rien trzymając ożywieńca butem.
-Podpalcie go!
Stojąca w pobliżu Mona sięgnęła do ogniska i wyciągnęła z niego płonącą żagiew. Zombie był w ubraniu co znacznie ułatwiło cały proces. Po chwili zwęglona kupka śmierdzącego mięsa leżała na miejscu potwora.
-Radzę przeszukać zajazd, może ich być więcej-powiedziałem przypominając sobie lato w Al-Iffaned. Miasto zbudowano na ruinie starej świątyni i nie mniej starego cmentarza. Pewnej nocy zaatakowało zombie, jedno tylko. Nie było to problemem dla wyszkolonej straży miejskiej, która momentalnie pocięła stwora na kawałki i poszła spać. Następnego ranka nikt się nie obudził. Dwie setki ożywieńców w ciągu kilku minut wycięły w pień straż, a mieszkańców zeżarli w zbiorowej uczcie. Z tymi wspomnieniami na pamięci wyszliśmy z Arandirem i Omusem przed wartownię.
-Coś tam leży-powiedziałem. Zbliżyliśmy się i okazało się, że to kolejne zombie ze zmasakrowaną twarzą. Elf nachylił się i przeszukał ciało. Okazało się, że był to kurier, który swoją ostatnią przesyłkę zostawił nam w zajeździe Villsvin.
-Idę im to zanieść-powiedział elf odchodząc-masz tu moją szablę.
Wziąłem bron i razem z Omusem zacząłem obchodzić teren dookoła. Juz chcieliśmy odejść, kiedy ciało się poruszyło. Najpierw raz niewyraźnie, potem drugi zaszamotało się na brzuchu. I za trzecim razem wstał.
-Omus jest problem.-powiedziałem. Fałszerz widział już co sie święci i wyjął broń.
-To chyba na nic, biegnij po resztę, ja spróbuję zatrzymać go magią.
Omus zamierzał chyba pobić rekord w biegu ucieczkowym. Była to dyscyplina wymyślona w jednym z więzień w cesarstwie, kiedy to nadarzyła się okazja aby skrócić odsiadkę. Teraz zostałem sam z wielkim zombie bez twarzy.
-Apare torden vennisimi-krzyknąłem i zmaterializował sie przede mną piorun, a następnie uderzył w martwe ciało.
Brak reakcji.
Z wartowni nadbiegał Rien i Mija, a za nimi Mona z eliksirem życia na jad trupi.
-Dalej, trzeba go spróbować zepchnąć, aby sobie poszedł.-Rien i mija skoczyli na pozycje po obydwóch moich stronach. Jednak prosty z początku plan zaczął się komplikować kiedy przeciwnik wyraźnie okazał swoją pogardę dla żelaza. Cięliśmy go juz dłuższą chwilę kiedy ten nagle przyspieszył i zaszarżował na bardkę.
-Torden agrandar vennisimi-tym razem z nieba spadł piorun i ugodził ożywieńca prosto w czaszkę. Błysk oślepił nas na chwile, ale za to zombie był ogłuszony.
-Niech ktoś pobiegnie po ogień, szybko!
Nie pamiętam nawet kto pobiegł, ale już po chwili miałem na sobie wielkie śmierdzące ciało. Chwilę później poczułem ugryzienie na lewym barku.
-Aaaaarrr
Po chwili ciało zlazło ze mnie, a Mona juz podawała eliksir życia.
-Będzie dobrze-powiedziała.
Zombie uciekał z szablą elfa.
Wróciłem do karczmy, żeby sie napić.
-I jak tam?-zapytał Arandir.
-W porządku, uciekł, ale zabrał twoją szablę.
-To nie moja-wyszczerzył się-więc nie przeszkadza mi to.
Okazało się, że w liście przejętym przed chwila była mowa o ataku. Ataku hord. Dla mnie był to wielki przełom w sprawie, dla cesarstwa był to wielki cios. W każdym razie poszedłem szybko spać nie zważając na przygnębione miny cesarskich.
 
 
Grettir

Wysłany: 08-08-2007, 17:10   

Abel naprawdę odlotowo piszesz ;-) Świat przedstawiony okiem chanysa jest całkiem inny, niż ten przedstawiony okiem banity :-D
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 08-08-2007, 21:17   

Abel, rozwaliłeś mnie :D ;D
Cytat:
po chwili miałem na sobie wielkie śmierdzące ciało


Cytat:
To juz wiadomo jakim cudem nikt nie wrócił ranny


Cytat:
zesnaście do jednego, że zakon Indry zabierze im artefakt.

Tak sobie myślę, że zamiast was bronić trzeba było wam do rzyci wszystkim nakopać i zagonić do jakiejś roboty... :roll: :angry: ;-) ;-) ;-)

Illima, twoje, jak już mówiłam, jest niesamowite. Tym razem mocno naturalistyczne - opis na moście.
Miejscami rozbrajająco zabawne :D
Cytat:
rzucił mi go z uśmiechem, gdy ja masowałem sobie tyłek.


Cytat:
Następny, dużo większy pan, biegł już w to samo miejsce,


kilka świetnych sformułowań:
Cytat:
Jedyne co przeszło mi wtedy przez myśl, a kończyło się na języku było ciche: „o ku...”.


i emocjonalnych motywów za serce łapiących:
Cytat:
Przyklęknął Abel, a krew brudziła mu jasny strój. Wzniósł oczy ku górze, prawdopodobnie w ostatniej modlitwie. Przyklęknęła Mona. Nad Ablem. W niemym krzyku.


i genialne przejście od niesamowitego nastroju wizji
Cytat:
Niebo wyjaśniało i stwardniało. Napierałem na ścianę czując jak trawi mnie ogień. Już nie krzyczałem...

do
Cytat:
Ty patrz. Odzyskałem swój młotek.

:D :D :D
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Illima 
Dyrektor Instytutu Alchemii

Skąd: Wrocław
Wysłany: 08-08-2007, 21:24   

hahha xD Jeeej, jak się ciesze, zę sie podoba ^^

Tym bardziej się ciesze, że zacytowałaś te same momenty, które i ja bym zacytował ^^
 
 
Abel 

Wysłany: 08-08-2007, 23:12   

Bardzo dziękuję Indi, miło słyszeć, że komus się podoba rzecz którą dopiero teraz zaczynam kończyć. Na dowód tego kawałek sprzed wyjścia.

11 dzień Lammas

Stan wojny. Nie musiałem iść do karczmy i słuchać kapitana, bo było to zbyt oczywiste. Jeszcze jak się kładłem spać to miałem wątpliwości co do poprawności tego co robię. Jedna część mówił, że nie powinienem pomagać wrogowi, ale druga nasuwała wciąż wizję Smoka w barwach zakonu. Otrząsnąłem się. W nocy miałem sen. Kolejny zresztą.
Widziałem w nim znów Bramę Północy, ale nieco inaczej. Nie stałem już na szczycie wzgórza i nie obserwowałem Smoka bezpiecznie zza granicy. Samotny oddział cesarskiej Gwardii stał na środku wypalonej ziemi gotowy do walki. Dookoła śmierć i zniszczenie, ani śladu żywego ducha. Stałem za oddziałem i choć nie widziałem ich twarzy to wiedziałem, że boją się. Na wschodzie pojawił sie szary sznur, sznur kolumny marszowej. Sznur w miarę jak się zbliżał stawał się coraz grubszy i wyraźniejszy. Byli to esterlingowie maszerujący w kierunku ostatniego oddziału cesarstwa. Kolumna rozwinęła się i zamieniła w szereg. Szczęknęły cięciwy kuszy, gwardziści bronili się. Kolejny szczęk cięciw i kolejne ciała padają na ziemię. Esterlingowie obchodzą oddział dookoła i zachowują się jakby mnie tam w ogóle nie było. A oni stoją najeżeni pikami opancerzeni. Żelazny Jeż. Kolejne bełty z trzaskiem wbijają się w ciała barbarzyńców. Wtedy zauważyłem, że spokojny dotychczas sztandar cesarstwa ze smokiem zaczął gwałtownie łopotać, zerwał sie z drzewca i poszybował w górę. Mimo, że oddalał sie ode mnie to wcale nie wydawał się mniejszy. Sztandar rósł, a smok materializował sie i nabierał metalicznego połysku. Dreig-a-Hern zawisł nad ostatnim oddziałem upadającego cesarstwa. W oddali zapiszczały chanackie piszczałki...
Uznałem to za dostateczny argument za, aby udać się razem z nimi do walki. W karczmie panowała ponura atmosfera, każdy zwalał winę za nocną porażkę na kogoś innego, aż w rezultacie nikt nie czół się winny. Co jakiś czas słychać było westchnienie Zibba: “A myślałem, że to wczoraj byliśmy w dupie”, które świetnie oddawało ogólne morale grupy. Potem było śniadanie, jedyne niemal ciche śniadanie w historii. Nikt nie krzyczał, nikt nie chciał się śmiać. No może prawie nikt, bo Mija i Rien nadal uważali stratę Draig-a-Herna za świetną zabawę, jednak po kilku żartach skończyły. Po skończonym, posiłku przyszedł czas na odpoczynek.
-Nie martw się-pocieszały krasnoludy gwardzistkę .-Nie wszystko stracone.
-Wszystko stracone, wszystko!-odpowiedziała łkając.-Wszystko, a wy tego nie rozumiecie do cholery.
-Rozumiemy-zaczął Hodo-ale podchodzisz do sprawy chyba zbyt emocjonalnie. Mi też żal straty artefaktu, ale staram się szukać racjonalnego rozwiązania, a nie walić głową w mur.
-Masz rację-usiadła-ale co w takim razie mam zrobić?
-Na razie potrzebujemy informacji, bo w ślepo nie będziemy atakować.
Wtedy do zajazdu wszedł kapitan.
-Hordy zaatakowały...-zaczął.
-Wiemy, mamy to na piśmie-przerwała mu Mija.
-... i w tej chwili oblegają Kłodzko. Wasze siły są zbyt słabe, aby wspomóc miasto, więc waszym zadaniem będzie zajęcie północnych fortów i obronienie się przed barbarzyńcami. Żaden z nich nie może ujść z życiem. Zrozumiano?
-Tak jest-odpowiedział Hodo. Kapitan opuścił zajazd i udał się na Dzikowiec do swojego oddziału.-Za półtorej godziny macie być gotowi do wyjścia.
-Przepraszam bardzo-wcięła się znów Mija-ale nie jest pan juz najwyższy stopniem w tym oddziale.
-A kto niby?-zapytał Zibbo.
-Wicehrabia Rasgalen ma stopień podporucznika, a więc wyższy niż ty Hodo.
Wszyscy spojrzeli na młodego szlachcica z lekkim niedowierzaniem jakby uważali, że ktoś taki jak Fein Rasgalen nie jest w stanie dowodzić nawet oddziałem zwiadowczym.
Nastąpiła tutaj krótka sprzeczka między wspomnianym Rasgalenie, a chorążym zakończona podzielnością władzy: wicehrabia w marszu i na postoju, chorąży Hodo w walce.
-Półtorej godziny,-pomyślałem-mam nadzieję, że dam radę. Pójdę, bo nie mam innego rozwiązania. Chanat w mojej osobie musi wspomóc cesarstwo, nie wiem jak, ale musi.
Poszedłem po haszet i rozłożyłem się w wartowni twarzą ku przepięknemu miastu El-Antras. Ach, jak tylko sobie przypomnę piękne meczety i minarety w tym mieście. Niemal tak piękne jak w stolicy. Położyłem saberę przed sobą i zacząłem sie modlić. Długo, bardzo długo kolebałem się przód-tył wymawiając jak w transie słowa modlitwy. Jak przez mgłę słyszałem słowa Vilretha, który nabijał się z moich modłów. Ale nie zważałem na to teraz ważne było to co dzieje się wewnątrz. Kiedy poczułem wewnętrzne olśnienie, całkowitą jasność umysłu, wtedy skończyłem modlitwę.
-Zbiórka, wychodzimy-zawołał Hodo, akurat kiedy wyszedłem z namiotu.
-No, Ablu,-powiedziałem do siebie cicho-czas skopać parę dup w imię Chanatu. A Vilrethem zajmiesz się po powrocie.
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 08-08-2007, 23:25   

Za to cię chyba jednak zabiję, chanie :angry: :D Kiedyż to przepraszam widziałeś mnie łkającą, do cholery??!!??!! ;-) ;-) ;-)

Fajny kawałek. Symbolika wizji całkiem ciekawa :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 08-08-2007, 23:27   

Hem, uznałem, że byłaś, to znaczy Twoja postać, tak mocno związana z wizją ratowania ojczyzny, że strata jedynego narzędzia, które mogło to sprawić wywoła co najmniej taką reakcję.
A te wizje to po to, aby wytłumaczyć niektóre irracjonalne zachowania mojej postaci
 
 
Indiana 
Administrator
Majestatyczny król lasu


Skąd: Z wilczych dołów
Wysłany: 08-08-2007, 23:31   

Szlag jasny, ale moja postać generalnie nie miała w zwyczaju płakać w takich sytuacjach :D A już na pewno nie przy krasnoludach, które by mnie śmiechem zabiły :D :D :D Albo w ogóle przy kimkolwiek. Tu już się kłania całość postaci jako takiej :P Ale niech ci będzie, to twoja wizja :D :P Zabiję cię za to później :P
_________________
"Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
 
 
Abel 

Wysłany: 08-08-2007, 23:33   

Wiem, że mnie zabijesz i co z tego? "Na każdego kiedyś przyjdzie pora, nie ma na to rady."

Sami Swoi
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 1,04 sekundy. Zapytań do SQL: 13