|
Karczma pod Silberbergiem
Witamy na nowym-starym forum dla larpowiczów Silberbergu :)
|
ZWIASTUN 2012 |
Autor |
Wiadomość |
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 06-06-2012, 02:24 ZWIASTUN 2012
|
|
|
Wiem (i w sumie rozumiem ), że większość z Was poczuje się rozczarowania tą formą zwiastuna. Ale słowo zamiast obrazu nie jest znowuż aż taką tragedią, w końcu jesteście grupą tych nielicznych współczesnych młodych ludzi, którzy posiadają wyobraźnię i wiedzą, jak jej używać
Tekst poniżej to oczywiście zwiastun wydarzeń obozu, a także łącznik z obozem 2011 i epilogiem. Wszystkich (licznych) graczy, których nie wymieniłam w opowiadaniu, najmocniej przepraszam. Trudno jest uwzględniać taką ilość rozmaitych postaci, zachowując jakąkolwiek integralność tekstu, co oczywiście nie jest Waszą winą, tylko mojej ograniczonej umiejętności operowania słowem.
Tekst jest też zapowiedzią kolejnej niespodzianki i liczę, że wyśledzicie ją w kolejnych akapitach (tylko nie bierzcie ich nazbyt dosłownie! ) Zanim zobaczycie ją na własne oczy, na pewno uzupełnię tekst materiałem zdjęciowym.
No to chyba miłego czytania |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 06-06-2012, 02:35
|
|
|
Cytat: | STYRYJCZYCY
Powietrze pachniało wonią spalenizny i rozżarzonego piasku. Pamięć ludzka jest zadziwiająca, pomyślał Sefres, podchodząc do krawędzi wydartego ziemi urwiska. Przypomniał sobie ten zapach. Kiedyś, w odległym o millenia świecie, dwie śmierci temu, zabrano go do miejsca, do huty, gdzie odlewano szkło. Tam pachniało podobnie... Nic dziwnego, pod jego stopami stopiony w bryły piasek spływał na dno rozpadliny, gdzie nie widać już było zwycięzcy ani pokonanego. Tylko gładka jak szkło tafla bazaltu, drżąca w gorącym powietrzu, podpowiadała, gdzie to się stało.
Jak to się zaczęło....?
Ona.
Tonące w mroku pomieszczenie spowite było dymem, przez warstwy którego padające z rozświetlonych pod ścianami kryształów światło przebijało się w formie fantastycznych promiennych refleksów. Samo otoczenie tworzyło atmosferę niesamowitości, tą magią można było oddychać, niemal ją kroić. Więc oddychali nią, chłonęli i wypełniali nią swoje umysły.
Ona stała przed nimi, albo pośród nich – właściwie nie wiedzieli, bo opary i światła sprawiały, że rzeczywistość rozmywała się, a perspektywa wydawała się być zmienna jak refleks światła na wirujących kryształach. Czasem wydawało się im, że się unosi nad podłogą, a rąbki sukni w kolorze zaschniętej krwi, w której zwykła ukazywać się śmiertelnikom, wcale nie dotykały posadzki. Może i tak było. Mówiła do nich, a słowa płynęły przez powietrze, nie powodując fali dźwiękowej, rozbrzmiewały bezpośrednio w ich umysłach, nie jako dźwięk a jako wrażenie.
Jesteśmy nowy świtem. Wy nim jesteście. Nic we wszechświatach nie jest dane na zawsze, a czas nie jest więzami, jest tylko prądem, który nas niesie. Poznałam wasz świat, poznałam go wieloma cząstkami siebie samej, wrosłam w ten świat jak roślina rzucona na wiatr. Poznałam was, odrzuconych, wygnanych, zniszczonych – niepokonanych.
Teraz chcę, abyście wy zobaczyli mój świat i poznali mnie.
Dym zgęstniał. Czas przyspieszył w rytmie wzrastającego z przejęcia ich tętna, w rytmie naturalnego strachu przed nieznanym i strasznym. Krawędzie rozmyły się, tworząc barwę której nie znali i nie umieli nazwać. Wiedzieli, że są tu razem i że ona tu jest, odczuwali się nawzajem pomimo dzielącej ich odległości i wiedzieli, że tak będzie już zawsze. Jakby nawzajem wspomagali się, płynąc pod ten sam prąd, z wysiłkiem, pełni strachu jak człowiek z nagła spadający w przepaść. Aż poczuli, jak ona stawia opór, jak o jej potężną wolę rozbija się strumień energii, jak ciągnie ich za sobą i jak mogą oprzeć się o jej moc, jak zmęczony pływak opiera się o potężny pień, rozbijający nurt. Zrobiła jeden krok wbrew i zrozumieli, że jej wola jest potężniejsza niż wszystko, co znają. Stanęli mocno na nogach, wszyscy jak jeden, choć było ich wielu, a wtedy ona wsparła się na nich z drogocenną wzajemnością. Wokół nich przepływały galaktyki, niezliczone światy rodziły się i odpływały w nicość, obijając się o ich ramiona. Zrobili kolejny krok wbrew. I kolejny. A może to był tylko jeden, nieprzerwany krok.
Tamten świat otworzył się niespodziewanie. Nikt z nich nigdy nie był w stanie opowiedzieć żadnemu z ludzi, co właściwie widział. W językach ich świata nie było na to określeń, choć czuli je, nienazwane, nieuświadomione, jak majaczą w umyśle. Odczuli istoty, takie jak ona, odczuli potęgę i piękno, i odczuli go wiele, ale hołd i wdzięczność i miłość, jaką ją obdarzały tamte istoty, przepływała obok nich, przez ich palce, oczy, skórę, płynąc dalej w strumieniu, któremu mogli stawić czoła, ale którego zatrzymać nie mogli. Więc byli tam i byli wtedy, i nie byli jednocześnie. I widzieli, nie widząc, to, czego nie mogąc nazwać, nazywali miastami, górami, wieżycami, świątyniami... jej świątyniami.
A potem patrzyli wraz z nią, jak wszystko to wypełnia pustka, powoli, nieuchronnie, kropla po kropli stawała się zagłada. Wrzeszczeli, ich dusze wrzeszczały, darte na strzępy tymi wszystkimi emocjami, danymi stworzeniom naszych ras, rozdzierała ich nieogarniona rozpacz umierającego świata, strumień zamienił się w jakiś gargantuiczny płomień, zdzierający z nich po kawałku szczęście.
Aż przepłynął. Przeszedł, błysnął w spowolnionym nagle nurcie, jak refleks słońca na wodzie. I została Ona, trwająca w pełnym bólu sprzeciwie nieugiętej woli, że oto pokona strumień, że oto ona będzie skałą, o którą będzie musiał się rozdzielić, choć odebrał jej tak wiele, choć zniszczył wszystko, co znała. Trwali z nią, patrząc na przepływające słońca, tęczowe mgławice, oplatające im stopy, wirujące we włosach księżyce. Poczuli jak z nurtem jest coraz bliżej świat, który znają, dom, aż poczuli "przynależę" i płacząc, zrozumieli czym jest, tak potężnie, jak nie dane było dotąd zrozumieć żadnemu mieszkańcowi ich świata. Zrozumieli ją, patrząc na mgnienie oka jej cierpienia, na okruchy jestestwa rozrzucone po planecie i niezamierzone okrucieństwo, którym raniła siebie bardziej niż innych. Minęły sekundy jej trwania, wrastania w nowy świat, strumień nie był już tak mocny, jego nurt płynął dalej, po powierzchni, pod którą zeszli. Do domu. Z nią.
Oni.
Tavar wydawała się smutna, choć wiedzieli już, że to co oglądali na jej twarzy, zwykle bywało tylko odbiciem ich własnych emocji.
- Czy wszystkim udało się powstać? – zapytała, używając głosu. Przed nią klęczał Durgh w medytacyjnej pozie, ewidentnie zbierający siły, by powstać. Sefres, z trudem, panując nad drżącymi dłońmi, przyklęknął obok. Za nim stali już, z wysiłkiem, ale na własnych nogach, kapłan Inubis, magowie Tiamat i Era oraz szaman Akinori. Byli przyzwyczajeni do obcowania z mocą, z energią, przekraczającą iskrę ich własnego organizmu, łatwiej więc znieśli tę podróż. Ci, którzy tego nie umieli, mieli większy problem. Z sąsiedniej sali, z której przed chwilą "wyruszyli", wyszedł, wspierając się o ścianę, Lambert Ostin. Umiejętności panowania nad energią wciąż były dla niego nowością. W drzwiach pojawiali się kolejni, niektórzy krwawili z nosa lub z uszu, wszyscy z trudem trzymali równowagę.
– Jeśli tak, niech stanie się zadość rytuałom tego świata.
W wielkiej sali książęcego pałacu w dawnym Aenthil białe, rzeźbione w filigranowe pnącza kolumny przyozdobiono złoto-czarnymi wstęgami. Przez salę ścielił się zielony dywan.
Na podwyższeniu stanął w skromnej, wręcz ubogiej szacie jej pierwszy kapłan i pierwszy wierny – Durgh, noszący teraz miano Proroka, zaraz obok niego po prawicy arcykapłan Inubis pod jaśniejącym sztandarem słońca oraz Akinori, wspierający się na nieodłącznym kosturze z trupią czaszką. Za ich plecami na ścianie pomiędzy kolumnami rozpostarto wielką flagę, biało- zielone tło, na którym prężył pazurzastą łapę do walki skrzydlaty czarny smok.
Najpierw podchodzili niżsi rangą, którzy otrzymywali emblematy dowódców polowych, kapitanów, hetmanów. Wulfryk, krasnolud. Khalil, nazywający siebie ostatnim Chanem. Styryjczyk Azeran. Enid z Ys. Potem ci, którzy odebrali honory Mistrzów –szeleszcząca jedwabnymi szatami Era, której piękny uśmiech był jedną z najbardziej złowieszczych rzeczy, jakie można było zobaczyć w południowych krainach. Tiamat, ten który wyśnił odrodzoną Styrię i pałace z czarnego kamienia. Za nimi ci, którzy byli łącznikiem z mieszkańcami innych ziem. Ci, którzy przybyli tu z Ostinem. Viron Rediel, jak zawsze gotów w imieniu swego suzerena walczyć sam przeciw światu. Masza Aleksandrowna, niepozorna i odmienna od wyrazistych kobiet styryjskich, ta która poszukiwała swojego miejsca, i która je znalazła. Za nimi pozostali, ci, którzy wytrwali przy swoim wygnanym wodzu, gdy był ranny, gdy umierał z dala od ojczyzny. Wreszcie zabrzmiały trąby, ściany pałacu elfów zadrżały, być może od dźwięku, a może z jakiegoś tłumionego oburzenia. Szeregi ludzi i ulundo rozstąpiły się przed nimi dwoma, a oni szli ubrani jak książęta, w szamerowane zbroje, z których spływały czarno-złote płaszcze. Lambert dawniej hrabia Ostin w Wergundii. Dziś Wielki Hetman Nowej Styrii. I ten, który bardziej niż ktokolwiek pośród tu obecnych rozumiał Ją. Ten, który sam przeniósł wbrew nurtowi Strumienia swoją ojczyznę, swój ród i swoich ludzi z umierającej przeszłości aż do teraz.
- Długą drogę przeszedłeś, Sefresie – uśmiechnęła Pani w jego umyśle.
- Prawowity spadkobierca linii cesarskiej, opiekun i obrońca tych, którzy pozostali, Dziedzic Rodu Smoka –recytował podniośle Inubis, kiedy Durgh nakładał na jego skroń wspaniały książęcy diadem – Arcyksiążę Odrodzonego Państwa Styryjskiego. Sefres.
Pani wyszła z półcienia w którym stała i podeszła do klęczącego Styryjczyka. Uśmiechała się. Uniosła dłoń nad jego głową, jakby delikatnie odgarniała spowijające ją myśli, a w jaźniach wszystkich obecnych ukazały się pałace z czarnego i zielonego marmuru, wspaniałe fontanny, tarasy w kwiatach i światłach, strzeliste góry, pola pełne zbóż, które tutaj nie rosną, białe przystanie, ciche wioseczki i leśne świątynie, zębate fortece na granicy z pustynią, wszyscy zobaczyli wspaniałe tysiąclecia walki, potęgi i dobrobytu. I zobaczyli je w mgnieniu oka. W dłoni Pani zmaterializował się kształt. Rzeźbiony trzon z czarnego metalu, a na nim grot włóczni z jaśniejącym emblematem smoka. Pani pochyliła głowę w ukłonie, wręczając Sefresowi Draig-a-Haearn, który także w końcu powrócił do domu.
Wszyscy obecni uklęknęli. Sefres zaś wstał z klęczek i odwrócił się do sali. Byli połączeni, wiedzieli co czuje. Zmęczenie. Nadzieję. Wzruszenie. A wszystkie te uczucia wprawiały go w zdumienie, bo nie sądził, by dane mu było jeszcze kiedyś ich doznawać.
- Nasze ojczyzny zostały za nami. Martwe lub obce. Tę zbudujemy od nowa. Sława Nowej Styrii!!
Mury elfiego pałacu ugięły się pod potęgą tego okrzyku.
Podwaliny.
- To nie będzie łatwe.
- Wiem – ocieniona szkarłatnym kapturem twarz Pani była nieprzenikniona – Ale innego wyjścia nie mam. Dam im szansę i poproszę, by oddali to, co moje.
Przed nią, na kamiennej ławie leżał medalion wielkości dłoni, z metalu, w którym przeplatały się różne warstwy i odcienie, informując, że przetapiano go z innych kształtów. . Gdy przybliżała do niego rękę, rozjarzał się światłem i wydawał się zatracać swoją materialną formę, a ludziom obecnym w pokoju niewidoczna i niesłyszalna fala zatykała uszy tak, jak przy wchodzeniu na duże wysokości zdarza się w górach wędrowcom.
- Zdaję sobie sprawę, że wojna z Ofirem to nie jest to, czego w tej chwili potrzebujemy i przysięgam Wam, że to ostatnia wojna, do której was nakłonię. A ja dotrzymuję swoich obietnic.
Obecni kiwnęli głowami.
- Chcemy zrozumieć, Pani – odezwała się w końcu Enid, wprost i z mostu, jak to miała w zwyczaju – Widzę to i rozumiem, ale nie umiem nazwać, to dla mnie trudne.
- Taaaak – mruknął siedzący u stóp Tavar Durgh – to jest trudne, ale idzie się przyzwyczaić.
- Nauczysz się – odpowiedziała Pani – To przyjdzie do ciebie samo. Ale mnie tu już nie będzie z wami. Wszechrzecz jest nieskończonością strumieni, w których rodzą się i znikają wszechświaty. Każdy składa się zaś ze światów, a te z płaszczyzn, jak winorośl składa się z pędów, liści i gron, a te – z pojedynczych owoców. Jedne zaś wpływają na drugie, nie ma owocu bez tego, co stworzą pędy i gałązki. Wasza rzeczywistość jest owocem. W sąsiednich płaszczyznach żyją istoty, które mają moc kreacji, wpływają i tworzą z nicości materię i energię. Jak ja. Wy zaś macie jedynie moc przeobrażania, którą nazywacie magią. Będąc tutaj, nie mam możliwości kreacji w takim wymiarze, w jakim jest mi dane. Muszę więc odejść tam, gdzie egzystują istoty, które wy nazywacie bogami, po to, by móc właściwie wpływać na ten świat. Żeby to zrobić, muszę... być kompletna.
- Pani, większości z nas przywróciłaś życie – odezwał się Tiamat – Nie musisz nas przekonywać o swojej potędze, ale jak mamy podbić Ofir, gdy jest nas tak niewielu...?
Tavar uśmiechnęła się w ich jaźni.
- Będzie nas więcej. Nie powiedziałam, że tutaj nie mam mocy wcale.
- A inni? Inne kraje. Elfy tylko czekają, żeby rzucić się na nas. A armie Ofiru były w stanie powstrzymać potęgę Wergundów, mury ich twierdz są kamienne i niezdobyte, nikt nigdy nie pokonał całego Ofiru. A przecież cały Ofir stanie razem przeciwko nam.
- Nic nie uczynią, Inubisie. Nic. Po tym, co pokażecie światu, ani Ofir nie stanie przeciwko nam, ani inni nie staną za Ofirem. Zaufaj mi. Czy to wystarczy? Poprowadzę was. Potrzebujemy mocy intersekcji w Telfambie, potrzebujemy tej energii. Mając ją, będę w stanie powołać do życia dość zastępów, by pójść na dwutysiącetnie mocarstwo. Magowie, którzy pójdą za mną, będą niezwyciężeni.
- Pani, chcesz inwazji na Telfambę, podczas gdy ledwie dotychczas udawało nam się obronić zdobyte tam czystym fartem przyczółki... – odezwał się Ostin, objawiając jakże wergundzką tendencję do taktycznej analizy sytuacji - Elfy są potęgą, Pani. Laro posługują się mocą wspólnej duszy plemienia, trudno nam, ludziom, z nimi walczyć. Nie boją się umierać, nie istnieje dla nich pojęcie niskiego morale, walczą do ostatniego o każdą, nawet straconą pozycję, przez co nasze straty nawet w zwycięskich potyczkach są ogromne. Walka o Telfambę wielu z nas kosztowała życie. Nawet jeśli zdobędziemy dostęp do intersekcji, Laro nigdy nie odpuszczą i nigdy nie ustąpią.
- To prawdziwie inspirujące, nieprawdaż? – Tavar uśmiechnęła się, a większości zgromadzonych zrobiło się zimno – To wspaniałe, że śmiertelne istoty są w stanie z taką determinacją walczyć o to, co uważają za swoje. Odbierzcie od nich tę lekcję – spoważniała – A potem odbierzcie im fortecę. Na chwilę, na tak długo, jak zdołacie ją utrzymać. Będzie naszym podwójnym narzędziem, dostarczy energii, której potrzebuję, a później... Później stanie się katalizatorem, rozsadnikiem tej choroby, która toczy tę rasę. I to będzie kolejna z waszych lekcji. Nie zdołamy pokonać elfów. Ale Telfamba sprawi, że zniszczą się same.
Zamilkli, chociaż nie powiedziała niczego, czego by nie wiedzieli. Choć może nie umieli nazwać. Wielu z nich spędziło tygodnie wśród elfów pod Telfambą i odczuwali boleśnie to dziwne uczucie, którym nawzajem darzyli się Laro i Aenthil. Najbliższym do tego określenia bywało słowo "nienawiść".
Milczenie przerwał Ostin.
- Zdobędziemy Telfambę – oznajmił lakonicznie i rzeczowo – Nasza motywacja dorównuje elfiej, a siła twoich dzieci przewyższa wszystko, co mogą Laro.
- Moja moc przewyższa także wszystko, co może ich t'antsan – przypomniała Tavar – Nie będziecie pod Telfambą sami. Nigdy i nigdzie nie będziecie już sami.
- Pani, ale czy korzystanie z twojej mocy nie osłabia ciebie? Może powinniśmy czerpać z żywiołu, tak jak nas uczono – zaniepokoił się Tiamat, choć zanim skończył mówić, zrozumiał, że ... rozumie, tylko nie umie tego nazwać. Ona umiała.
- Każda istota, której udzielam energii, czyniąc magię, pośle tę energię dalej, w ten świat, w tą ziemię. W ten sposób dajecie mi oparcie, jak skoczkowi, który może się wysoko wybić. By będąc tam, w płaszczyźnie waszych bogów, móc skutecznie oddziaływać tutaj, muszę mieć jak najsilniejsze powiązanie z tą rzeczywistością. Rozumiesz? Każda z istot, które nazywacie bogami, czerpie z tego, że istoty ją czczą i jej energią czynią magię. Gdy brakuje wyznawców, bóg nie umiera, ale traci powiązanie z tą płaszczyzną, traci grunt. Nas jest mało, zaś potrzebujemy wiele siły. To zatem jest prawo Nowej Styrii – czcijcie, kogo chcecie i szanujcie każdego boga i żywioł. Ale magię czyńcie tylko przeze mnie.
Odchodzili po kolei, z głębokim ukłonem, odchodzili pełni siły, ale i obawy, którą się dzielili, oni, podobnie jak jej dzieci – ulundo, na zawsze związani ze sobą nawzajem wspólną świadomością. I z nią, która była ich oparciem w strumieniu czasu.
Ostatni wychodził książę Sefres. Zamiast ukłonu, zatrzymał się w drzwiach i po chwili milczenia zapytał:
- Zaciekawiasz nas, Pani. Czym tak zadziwisz nasz świat, czym bardziej niezwykłym niż dotąd, że krainy nie rzucą się na nas i nie zgniotą?
- Widzisz, arcyksiążę... Muszę odejść z tej płaszczyzny także z jednego powodu – Sefres poczuł w głębi czaszki lekko straceńczą radość, którą czuje ktoś, kto rzuca silniejszemu wyzwanie. Słuchając słów Pani miał wrażenie, że użycza swojej twarzy jej uczuciom, którymi emanowała – W tej płaszczyźnie każdy jest śmiertelny. Każdy. Także istoty... podobne do mnie. Takie, które nazywacie bogami. To jest dla mnie największe zagrożenie. I jednocześnie największa szansa. To będzie ogromne ryzyko. Ale zaufaj mi raz jeszcze.
- Ufam ci, Tavar – uśmiechnął się tym razem swoim własnym uśmiechem – I rozumiem, ale wciąż nie umiem nazwać.
Sefres przypomniał sobie tamtą chwilę. U jego stóp rozciągał się dymiący czarno krater. Na dnie wciąż płonął ogień, a ostro opadające w dół ściany szkliły się stopioną krzemionką. Miał ochotę się roześmiać, a dla człowieka, który kilkakrotnie przeszedł przez śmierć jest to doprawdy egzotyczne uczucie. Tak – pomyślał – Po tym widowisku nawet cesarskie gwardie uciekłyby w popłochu. To było przedstawienie.
Jeszcze kilka tygodni wcześniej sam miał wątpliwości. Podobnie jak Pani uczył się dopiero tego świata, ale wiedział doskonale, że nie sprostają militarnie zjednoczonej armii Wielkiego Ofiru. Należało zatem zrobić wszystko, aby nie stanęła przeciw nim taka armia.
Pozory.
Ściana jurty była gruba, ale nie na tyle, by stłumić dźwięk dochodzących rozmów. Tym bardziej, że Viron Rediel z rozmysłem mówił głośno i wyraźnie, tak, aby słuchającym nic nie umknęło.
- Tak wielka szansa, szlachetna kagani, może nie nadarzyć się prędko.
- Wiesz, że nie jest rzeczą rozsądną grozić Samnijczykowi w jego własnym namiocie? – odpowiedziała Mira Śnieżna, lekko rozbawiona sytuacją – Twoje szczęście, posłańcze, że nie ma tu okien.
Viron pozwolił sobie na spektakularne zagranie. Przyklęknął i wyjął sztylet, odwracając go rękojeścią do władczyni.
- To prawda, że twoi strażnicy nie mogą wyrzucić mnie przez okno, ale rozporządzaj moim życiem jeśli cię uraziłem.
Drgające w uśmiechu kąciki ust Samnijki zwiastowały, że zagranie było bezpieczne.
- Wstań. Żyjesz, więc mnie nie obraziłeś. Ale – kagani spoważniała – miła konwersacja z tobą nie przekonała mnie i nie przekona. To prawda, że potęga Ofiru nie jest nam przyjazna, jednak twoja pani jest istotą... której nie rozumiem i nie znam. Nie, odmawiam tego sojuszu i nie ruszę ponownie na Arethynę. Ale – Mira wstała z okrytego futrami fotela, na którym siedziała, wyraz jej twarzy zmienił się w ułamku sekundy, Vironowi wydawało się, że patrzy na drapieżne zwierzę – Ale powtórz swojej pani, że jeśli wasze zastępy nie zatrzymają się przed północną granicą Arethyny, ściągnę wam na głowę ordę, jakiej świat nie widział i odeślę waszą boginię w otchłanie Szaelu. Czy to jasne?
Dużo wysiłku zabrało Vironowi zrobienie miny, będącej mieszanką rzekomego gniewu i strachu. Złożył ukłon i odprowadzany spojrzeniami gwardzistów wyszedł z jurty. Zanim przekroczył próg, z satysfakcją złowił uchem szelest trawy, deptanej przez pospiesznie oddalające się stopy. Z tej samej strony namiotu, z której chwilę wcześniej usłyszał pełne przejęcia szepty.
Jeszcze tej samej nocy, cztery mile na północ, przy skalnym uroczysku, spotkał się z Enid.
- Wszystko jak po sznurku – odpowiedział na jej nieme pytanie – Dużo pracy zajęło nam zorganizowanie tego polowania akurat w tym miejscu, ale wszystko udało się idealnie.
- Wszyscy widzieli? – Enid poświęcała sprawie tyle uwagi, ile było konieczne, reperując jednocześnie sprutą nitkę przy klamrze na puślisku strzemienia.
- Widzieli dokładnie ci, którzy mieli widzieć. Czyli ci, którzy są na liście płac szefa wywiadu Arethyny – uśmiechnął się Viron – I jestem absolutnie przekonany, że najdalej za cztery dni informacja, że Samnia sprzymierzyła się z nami i uderzy z północy, będzie recytowana do ucha Darcjana.
- I jesteś pewien, że usłyszeli to, co mieli usłyszeć, a nie to, co Mira odpowiedziała?
- Jestem pewien. Podsłuchujący tak szybko wiał spod namiotu, że nawet nie chciało mu się tłumić kroków. W piętnaście minut później zniknęły dwa z kniaziowskich bachmatów. Nikt ich nie dogoni, a żeby dopuścić się kradzieży, musieli mieć potężną motywację. Cóż, nasza pani jest doprawdy mistrzynią iluzji, a miejsce przygotowaliśmy idealnie pod działanie jej mocy. Niezłe przedstawienie.
- Niezłe? – Enid schowała do sakwy dratwę i zapięła pas, dopasowując długość. Przez chwilę mocowała się ze strzemionami, poprawiając raz jedno, raz drugie, po czym ze zniecierpliwieniem zaklęła pod nosem, stanęła przy końskiej szyi i mocnym wymachem nogi wybiła się na siodło. Wierzchowiec prychnął, niezadowolony – Niezłe przedstawienie nas niestety ominie – dokończyła, dociągając porządnie strzemiona - Słyszałam, co Tiamat i Era szykowali w Akwirgranie, z użyciem zdolności Maszy....
- Opowiadaj!
- Po drodze. W koń!
Powiernik kryształu i medium.
Olaf Szalony zmienił się bardzo od młodzieńczych czasów, spędzonych w lasach Tryntu. Blond włosy w okolicach skroni zmieniły odcień ze słomiano-złotego na biało-srebrzysty. Broda zrobiła się nieco bujniejsza. Twarz była poznaczona głębokimi zmarszczkami i jedną sporą blizną w poprzek ust, podobno po cięciu miecza, które złamało mu też ząb. Wysoka postać księcia północy obecnie była nieco przygarbiona i często zdarzało mu się podpierać ciążącą mu głowę. Ale w oczach, spoza wyraźnego zmęczenia wychylały się te same co zawsze kur...dupelkowate chochliki. To był prawdopodobnie powód, dla którego mówiono o nim "ulubiony Tryntyjczyk Wergundów". Rzeczywiście, pomimo krążących po kraju plotek o jego chorobie, pomimo napadów szału, w trakcie których zdarzało mu się losowo zepsuć lub zburzyć coś cennego, Wergundowie uwielbiali swojego księcia-protektora. Witali owacyjnie jego pojawienie się tak w stolicy, jak i miasteczkach prowincji, gdzie często bywał. W zimie, w dzień jego urodzin urządzano huczne imprezy w formie ulubionej przez władcę, towarzyszyły im polowania, zawody strzeleckie i trwające długo w noc ogniska ze śpiewami. Jedyne, czego poddani nie mogli władcy wybaczyć, to tego, że chociaż minęła mu już czwarta dekada życia, wciąż się nie ożenił.
Poddani nie znali jednak prawdziwej przyczyny tego stanu rzeczy, tak jak nie znali przyczyny napadów szaleństwa elmerykowego syna. A był to ten sam powód i książę północy nosił go zawsze przy sobie, zawieszony na wykonanym ze skomplikowanego stopu metali łańcuszku na szyi. Powód ten towarzyszył mu każdego dnia od 22 lat. Ale nadchodzący dzień był właśnie ostatnim.
Szambelan dworu nigdy by nie pozwolił na taką audiencję bez zapowiedzi i to w dodatku w sali tronowej książęcego pałacu w Akwirgranie. Ale gdy pojawiła się wysłanniczka, Olaf sam wydał taki rozkaz. Bo tego zażądała.
Gdy w sali zdążyli się zebrać wezwani dostojnicy, dowódcy armii i kapłani, zasiadając w rzeźbionych ławach po bokach sali, a Olaf na książęcym fotelu, ona weszła na środek sali w szpalerze gwardzistów. Na ulicy nikt by nie zwrócił na nią uwagi. Szara suknia z kapturem kryła miedzianorude włosy, a pochylona skromnie głowa i opuszczony wzrok dobrze maskowały rolę, w jakiej się tu pojawiła. Rolę wysłanniczki nowego bóstwa. Głos, który rozległ się na środku sali, był niepozorny jak ona i wzbudził szmer oburzenia w ławach wielmożów.
- Olafie, masz coś co nie należy do ciebie – powiedziała Masza – Moja pani jest ci wdzięczna za opiekę nad tym przez tyle lat, sądzi także, że dar ów przyniósł ci także wiele korzyści.
Książę ciężko oparł czoło na dłoni. Wydawał się przytłoczony. I milczał.
Najważniejsi ludzie Wergundii nie milczeli. Sala tronowa dawno nie widziała tak zbiorowego łamania etykiety, gdy jeden przez drugiego zaczęli wyrażać swoje zdziwienie i oburzenie. A potem wszyscy zamilkli.
Masza uniosła ręce. Łańcuszek na szyi Olafa zatrzepotał, wyrywając kryształ spod płaszcza. Kryształ zawirował w powietrzu, zaciskając metalową pętlę wokół szyi władcy i zrywając go z tronu. Olaf, charcząc i rozpaczliwie szarpiąc łańcuch, uderzył o posadzkę. Masza machnęła prawą dłonią i podbiegający gwardziści i urzędnicy uderzyli z rozmachem o ścianę za tronem. Ruszyła palcami lewej dłoni i kryształ popłynął w jej kierunku, wlokąc po podłodze duszącego się człowieka. Podniosła kryształ na wysokość swojej twarzy i opuściła tak, by Olaf dotykał podłogi kolanami, jakby przed nią klęczał.
- Pani jest ci wdzięczna, Olafie. Ta wdzięczność jest rzeczą cenniejszą, niż przedmiot, który ci odbiera i będzie mieć wpływ na decyzje Pani w przyszłości, te decyzje w każdym razie, które tyczyć będą obydwu twoich ojczyzn. Miej na to wzgląd. Szczególna więź, jaka łączy cię z Panią, jest wieczna. Pani liczy na to, że będziesz o tym pamiętać. Zawsze.
Łańcuch przy krysztale pękł z dźwięcznym brzdęknięciem, Olaf upadł twarzą na podłogę z dłońmi u szyi, desperacko próbując łapać powietrze przez zgniecioną krtań. W sali zapadła niespodziewana cisza, przerywana tylko świstem jego oddechu. Masza rozejrzała się, czy wszyscy dokładnie widzą księcia protektora Wergundii, niemal dotykającego czołem jej butów. Zwłaszcza interesowało ją, czy widzą doskonale ci, o których było wiadomo, że wysługują się wywiadowi Itharos i czy z ich strony wygląda to jak sugestia, kto od tej pory będzie rządził tym krajem. Stojących w narożnikach sali w równie niepozornych strojach jak ona sama Tiamat i Era dostrzegli umówiony ruch. Odczekali, aż Masza spokojnie i dostojnie wyjdzie z niesionym w dłoni kryształem, który już zaczynał promieniować błękitnawym światłem, odczekali aż światło stanie się odpowiednio mocne, emanując ogromną energią, uruchomili przygotowany poprzednio rytuał otwarcia portalu... I zdjęli zaklęcie blokujące wszystkich obecnych na sali.
Po czym rozpłynęli się w powietrzu w pachnącym ozonem rozbłysku.
Objawy choroby.
To była wyjątkowa Eailinge. Wyjątkowo smutna. Nie, nie dlatego, że po raz pierwszy od kilkuset loa nie odbywało się w białych pałacach Aenthil. Taki moment następował już wiele razy, licząc od mitycznego Przebudzenia, poprzez sześć epok dziejów ich ludu. Świadomość, że nic naprawdę nie jest wieczne i kiedyś trzeba będzie odejść, była częścią elfiej mentalności. Na tej Eailinge poznawali zupełnie inną stronę swojej mentalności i to właśnie napawało ich smutkiem. W każdym razie tych, którzy umieli to dostrzec.
Pałac w Aenthil był przystosowany do tego rytuału. Ponad dwadzieścia sal o okrągłych ścianach i opadającej ku centrum podłodze, czekało na przedstawicieli kast, którzy zasiadali na rzeźbionych ławach wśród kwiatów i rozpoczynali obrzędy. Z położonego pod pałacem źródła intersekcji płynęła energia, z której korzystano by przywołać przodków i moce ei. Ci, którzy nie mieli tego zaszczytu, by uczestniczyć w naradach zgromadzeń kastowych, gromadzili się na okalającej cały kompleks arkadowej galerii, skąpanej w pnączach powojnika i przy szmerze fontann i strumyków, spływających przy ażurowych filarach, rozmawiali o tym samym, o czym dostojnicy w salach zgromadzeń. W niektórych salach panowała absolutna cisza – wielu posługiwało się telepatią, w innych znowu płynęły pod sklepienie głośne dźwięki pieśni czy okrzyków. Wreszcie gdy nadchodził czas, w korytarze, prowadzące do głównej, centralnej sali, wchodzili wybrani przez kastę przedstawiciele i właściwa Eailinge się zaczynała... W ten sposób w salach, korytarzach i galeryjkach pałacu w Aenthil zacieśniała się i kwitła wspólnota ludu elfów.
Tutaj, na wygnaniu, wszystko było inne. W cieniu Deszczowych Gór nie było kolistych sal pałacowych, był fort i świątynia z ciemnego kamienia, i skromny, leśny dwór, okolony pięknym ogrodem. Kasty radziły pod gołym niebem, zważywszy na to, że wszystkie utraciły większość przedstawicieli i zgromadzenia były nieliczne, nie było to wielkim problemem. Ani to, że w Hehta-nore nie było intersekcji, w oparciu o którą mogliby milcząco dzielić się wiedzą i mocą. Nie było nawet problemem to, że niemal każdy z uczestniczących w zgromadzeniach i z tych, którzy gromadzili się w ogrodach wokół, jak niegdyś na galeriach – nosił znaki żałoby po kimś bliskim.
Eailinge wybrała nowego władcę. Nie było hucznej fety, girland kwiatów ani magicznych ogni. Pani Helethai przeszła do świątyni w uroczystym orszaku, w lśniącej perłami sukni, na której przypięła granatową szarfę. Znak żałoby po ojcu. W świątyni odebrała z rąk dostojników Eailinge buławę książęcą i przejęła na siebie wszystko to, co przez poprzednie lata było obowiązkiem jej ojca. A oprócz tego wzięła na siebie całą rozpacz i smutek swojego ludu. I to, co przyszło wraz z rozpaczą, a co Helethai z wrodzoną kaście Tulya intuicją doskonale dostrzegała.
Zgromadzenia kastowe, pomimo zakończenia Eailinge, trwały jeszcze długo. W ogrodach dworu w Ilweran długo rozmawiano, komentowano i kłócono się.
Tirianus Taeleth przybył spod Telfamby, by zdać sprawę z tego, jak utracili fortecę. Wysłuchali go wszyscy z kasty Tulya, oraz kapłani i uzdrowiciele Silvy, a potem wszyscy zgromadzeni z panią Helethai na czele.
Lily przybyła z południa, znad granicy, na której zatrzymała się Tavar, wraz z wieloma Otath, którzy walczyli tam o każdy fragment lasu i każdą samotną skałę. Przybyli wzywać do walki.
Przybyli także mistrzowie łuku, wśród których był Shay Idril, tropiciele, magowie Vayle i magowie żywiołów, kapłani i druidzi. Przybyli wzywać do odbudowy.
Aerlinn wraz z uzdrowicielami z kasty Tavaenien znikąd nie przybyli. To uzdrowicielki z zakonu Silvy stworzyły to miejsce, gdy upadło miasto, i sprowadzały tutaj każdego elfa, który zdołał uciec z piekła, w jakie Tavar zamieniła ich dom. Ten fort pod Ilweranem był od dawna punktem zbornym, gdzie urządziły szpital i miejsca dla powracających do zdrowia. Leczyły tutaj poranionych w walce z ulundo, ale przede wszystkim odbudowywały mozolnie tych, którzy dostali się pod wpływ Puszczy jeszcze gdy nie panowała nad zmienianą materią, w sensie fizycznym i psychicznym. I była to praca, która naprawdę wymagała łaski Silvy, a tego właśnie wcale nie miały pod dostatkiem. Ona sama zresztą została cudem odratowana, gdy wróciła z wyprawy w Góry Mgieł, zarażona śmiertelną chorobą. Spędziła tygodnie w nieprzytomnej malignie, szamocząc się ze wspomnieniami, koszmarami i urojeniami. Ale ofiarowano jej zdrowie. Zupełnie, jakby bogini uznała, że ten akt łaski będzie w jakiś sposób ważny, jakby ocalona od trądu Aerlinn miała wynagrodzić dzieciom lasu brak uwagi ich bogini. Ona, lub ten, który został uzdrowiony z tej samej choroby wraz z nią.
Onfis in'Tebri przybył z Gór Mgieł, dokąd udał się był po wielotygodniowym leczeniu przez kapłanki Silvy z trądu, którym porażono go przy ostatnim starciu z ludźmi Tavar. Wrócił z rodzinnego majątku in'Tebrich, gdzie zgodnie z tradycją pochował ojca. Symbolicznie, bowiem podobnie jak wszyscy pozostali polegli w obronie miasta, ciało dyplomaty spoczywało pod gruzami murów w odległej... bardzo odległej już, puszczy. To, co Onfis odnalazł w Górach Mgieł, w połączeniu z tym, co utracił przez poprzednie lata, sprawiło, że szpieg i zabójca bez sumienia i ojczyzny... stanął przed zgromadzeniem, gotów przejąć schedę po ojcu. Kiedy sam się potem nad tym zastanawiał, nie miał pojęcia, jak wpadło mu do głowy, że ktoś, kto służył władcom ludzi jako płatny zabójca, zostanie przyjęty z otwartymi ramionami. Nie został. To była długa i bolesna noc, zwłaszcza, że przypomniała Onfisowi, przed czym loa temu uciekł do świata ludzi.
Chłód nocy i sielankowy widok rozświetlonego ogrodu pozwolił mu odetchnąć, gdy wyszedł z placu zgromadzenia kasty Tulya.
- Zakończyłeś swoją spowiedź? – zagadnęła Aerlinn. Albo tu czekała, albo jakimś szóstym zmysłem wyczuwała jego obecność. Onfis uśmiechnął się na wspomnienie tej krótkiej chwili, gdy sądzili, że są rodzeństwem.
- Nie sądzę, żeby było to kiedykolwiek do zakończenia – mruknął – Zbyt wiele punktów etykiety złamałem w swoim życiu, a powrotów nie przewidują żadne rytuały.
- Mówi przez ciebie zgorzknienie – intuicja i empatia były ważnymi cechami uzdrowiciela, a Aerlinn była dobrym uzdrowicielem – Formy, rytuały, etykiety, tak, są dla nas ważne, ale nie najważniejsze, forma nie jest ważniejsza od treści. Muszą tylko się przekonać, że twoje intencje są czyste.
- Więc muszę udowodnić, że nie jestem ukrytym agentem Tavar, czy może Olafa, że nie zamierzam nikogo zabić na niczyje zlecenie, jak, u ciężkiej cholery, mam to udowodnić?
- Onfis – elfka uśmiechnęła się z pobłażaniem, a Onfis znów pomyślał, że mogłaby być jego starszą siostrą – Roiłeś sobie, że staniesz przed wszystkimi zbrojny w zasługi swojego ojca i wszyscy po prostu uznają, że jesteś nim samym. Sądziłeś, że skoro on mógł być wybrany przez Eailinge, to dlaczegóż nie ty. Nie jesteś swoim ojcem, Onfisie, masz własne przewiny, które musisz odpokutować, zanim zasłużysz na to, na co on zapracował całym swoim pełnym poświęcenia życiem. Ale – kontynuowała, nie dając mu protestować – Ale właśnie ponieważ nie jesteś swoim ojcem, masz zalety, których on nie miał i jeśli uznasz, że chcesz te zalety, talenty, umiejętności poświęcić dla naszego wspólnego celu, to następna Eailinge uzna ciebie w twojej osobie, nie zaś syna wielkiego Doriana in'Tebri.
Ponieważ nie mógł znaleźć sensownej odpowiedzi, Onfis poburczał przez chwilę pod nosem, zbierając się do protestu przeciwko sugestii, że ma cokolwiek do odpokutowania. Ale nie zdążył.
Ogrody przed dworem w Ilweran rozbrzmiewały szmerem rozmów i pieśni, a przez ten jednostajny szum w tej chwili przebił się czysty i jasny dźwięk rogu. Jeden. A potem kolejny i kolejny, coraz głośniej, wraz ze zbliżającym się konno orszakiem. Poprzez szpaler zdziwionych i przejętych elfów wjechał oddział uzbrojonych po zęby Laro. Mijając Aerlinn i Onfisa jedna z jadących machnęła do nich ręką i radośnie się uśmiechnęła.
- Nila – stwierdzili fakt równocześnie, idąc w kierunku zbierającego się tłumu.
- Suilanyel, Aentil'quende! – prowadzący oddział zatrzymał się pozdrawiając wszystkich. – Zwołajcie zgromadzenia, mamy wieści.
Gdy potem obecni tej nocy w Ilweran wspominali wydarzenia, nie zastanawiali się, jak do nich doszło. Bo to był tak naprawdę najbardziej logiczny rozwój wydarzeń. Wszystko przez ostatnie miesiące prowadziło do tego momentu.
Na wezwanie wysłanników t'antsan Savry w świątyni zebrały się zgromadzenia, tworząc coś w rodzaju wielkiego Eailinge. Laro dołączyli do niego ze znamiennym zgrzytem żelaza o kamienne ławy. Wszyscy nosili stalowe naramienniki i elementy zbroi na ciemnych, warstwowo nakładanych kimonach, a szable nieśli w dłoniach, ceremonialnie kładąc je na kolanach po zajęciu miejsca. Wszystkie twarze posłów zdobiły wyraźne czarne linie i kropki, na krawędziach wplatające się w gładko zaczesane w kok ciemne włosy. Tylko u Nili falujące wokół twarzy kosmyki były wyraźnie jaśniejsze niż czarne tatuaże.
- Wieści, jakie przynosimy z pola walki, gdzie zostało wielu naszych braci, są niezwykle doniosłe – zaczął Laro – Odzyskaliśmy twierdzę Telfamby.
Zapadła chwila ciszy, po czym nie bacząc na etykietę i obyczaje świątynna sala zaszumiała chórem zdumionych i przejętych głosów. Pani Helethai, po raz pierwszy jako przywódca swojego ludu, podjęła rolę, jaką ją obarczono. Uniosła dłoń i sala się uciszyła.
- To są niezwykłe wieści, zważywszy na to, że nie tak dawno wielu naszych braci oddało swoje życie w obronie Telfamby. Kiedy to się stało? Jak udało się wam odbić fortecę, skoro podniesione są mury?
- Tulya'Helethai – Laro ukłonił się głębokim ceremonialnym ukłonem – Nie odbiliśmy fortecy. Ulundo i ludzie opuścili ją sami, a wysłannicy Tavar poinformowali nas, że oddają Telfambę dobrowolnie.
Jeszcze zanim skończył mówić, Helethai wstała, podobnie jak większość obecnych.
- To jest wiadomość niezwykle doniosła – księżna była dyplomatką, wiedziała aż za dobrze, że pytanie, jakie zada, będzie czysto retoryczne, wiedziała też, jakie będą tego skutki. Ale musiało zostać powiedziane to, co powiedziane być miało – Rozumiem, że t'antsan przysłała was tutaj, aby oddać nam sprawiedliwie fortecę i ziemie wokół niej?
Laro wyprostował się jak struna i w zapadłej ciszy twardo odpowiedział:
- Nie, pani. Telfamba to nasze rodzime ziemie i broniliśmy ich, zawsze, niezmiennie i bez wątpliwości. Czego nie można powiedzieć o wszystkich obecnych tu Aenthil. T'antsan zdecydowała łaskawie o otwarci bram fortecy dla waszych magów.
Ostatnie słowa Laro musiał wykrzyczeć, żeby zostać usłyszanym.
- To jest zdrada! Dogadali się z mutantami! To jest cios w plecy! – krzyczano z sali. Księżna usiadła z westchnieniem, dając tym samym sygnał, że rozmowy mogą prowadzić wodzowie kast. Nie słuchała dokładnie tego, co się działo. Tulya są doskonałymi obserwatorami i znakomicie rozumieją skomplikowane interakcje między istotami. Helethai doskonale wiedziała, co zostanie powiedziane. Wiedziała, że w odpowiedzi na zarzuty sprzyjania Tavar i niejasnych postępków będą musieli odpowiedzieć oskarżeni, przede wszystkim książę in'Tebri, aspirujący do bycia przywódcą swojego rodu, ale także inni weterani spod Telfamby, splamieni pomyłką, w którą zwiodła ich Tavar, mistrzyni iluzji. Lili z Othathyaro. Keledi. Shinji. Shay Idril. Ci, którzy sami czują się winni, będą atakować najostrzej, by odsunąć od siebie podejrzenie zdrady. Wiedziała, że tym samym dyskurs znacznie się zaostrzy, bo Laro zostaną obrażeni sugestią sojuszu z Tavar i odgryzą się, zarzucając Aenthil słabość. Spodziewała się, że Othat odpowiedzą na to równie twardo, na granicy wszczęcia awantury na ostre, ale wiedziała też, że obecna na sali najwyższa kapłanka Silvy zmityguje wojowników z pomocą Tirianusa, niewielkiego posturą, ale o wielkim posłuchu i dzięki nim pozostaną tylko urazy, a nie rany cięte. To, czego nie spodziewała się i zaobserwowała z zaciekawieniem, to była rozmowa jednej z Laro z Onfisem, jaką stoczyli, przekrzykując awanturę.
- Co ty robisz! – krzyczała Laro – Niszczysz wszystko, o co twój ojciec walczył całe życie! Nasz, do cholery, ojciec! Zamiast walczyć z Tavar, chcesz walczyć z nami??
- To, o co walczył, leży w gruzach od dawna – odwarknął książę in'Tebri – Całe Aenthil leży w gruzach, a wy po nim depczecie! Chcecie wydrzeć swój kawałek sukna, który Tavar rzuciła wam jak ochłap psom!
- Nie pleć głupstw! Przecież nie zamykamy przed wami fortecy! Przecież nie zaprzestaniemy walki!
- Próbowaliście mnie zdyskredytować, wspominając to nieszczęsne poparcie dla Tavar, jakiego jej udzieliłem i które przegrałem wówczas. Nie daliście mi wyboru. Wtedy i teraz chodziło o Aenthil, ono jest najważniejsze.
- Teraz na to wpadłeś, po latach wysługiwania się i mordowania na zlecenie?!
- To nie jest twoja sprawa!
- Przestańcie – to była uzdrowicielka, Aerlinn kasty Tavanien, księżna przypomniała sobie, że in'Tebri niedawno ogłosili rytualne przyjęcie jej do rodu – Niszczycie wszystko, co dopiero odzyskaliście!
- Nie mam wyboru – odpowiedział – Nie daliście mi wyboru! Żaden Laro nie powinien stąpać po naszej ziemi, dopóki przyjmujecie podarki od demona Tavar! – ostatnie zdanie wykrzyczał wracając w nurt głównej kłótni.
Tak, pomyślała Helethai, nowa władczyni ludu bez ziemi, tak, mamy więcej powodów do smutku niż utracone miasto. Zalęgła się nienawiść. I nic z tym nie da się zrobić.
Poselstwo Laro oczywiście opuściło świątynię w chwili, gdy kontynuowanie groziło rozlewem krwi. Byli jedynymi uzbrojonymi, a honor wymagałby od nich sprzecznych rzeczy – natychmiastowej reakcji na obrazę i nie atakowania bezbronnego. Zgromadzenia jednogłośnie zdecydowały o zerwaniu kontaktów z Laromatonem. I niejednogłośnie - o ogłoszeniu z nimi wojny. Jeszcze jakiś czas trwała głośna awantura, w której co chwila ktoś wyrażał oburzenie, wybuchał kolejną serią obraźliwych epitetów, kpiącym śmiechem, a potem znów oburzeniem. Po czym, przed świtem, wszystko ucichło, wodzowie kast powoli się rozchodzili. W sali zostali członkowie Eailinge. I na życzenie księżnej – Onfis in'Tebri,
- Tego wieczora chciałeś nas przekonać, Onfisie, że coś cię odmieniło i chcesz wrócić do swojego ludu. I nie miałeś nic, czym mógłbyś nas przekonać – zaczęła Helethai.
- Tulya'Helethai, to nieprawda, położyłem określone zasługi pod Telfambą...
- Tak, wiem. Próbując oddać mury w ręce Tavar.
- Nie wiedziałem wtedy...
- Wiem. Ale co uczyniłeś, to się nie odstanie. Podobnie jak to, co stało się przed chwilą. Twój ojciec, Onfisie, urodził się Othat, ale ze względu na swoje zdolności został Tulya. Ty porzuciłeś swoją kastę i swój lud, na własne życzenie przestając dla nas istnieć. Jeśli chcesz powrócić jako jeden z nas, będę wymagać od ciebie poświęcenia – Helethai pomyślała, że coś z intuicji dyplomatycznej Doriana jednak odziedziczył, gdy wyczuwając moment Onfis z rozmachem przyklęknął przed nią, odbierając rozkaz – Przejdziesz do kasty Lomin, to jest właściwie dla ciebie miejsce. I staniesz na jej czele. Tej nocy przekroczyliśmy granicę i nigdy więcej nie będziemy mogli liczyć tylko na miecz i łuk. Stworzysz nam oczy, uszy i sztylety. Twoi ludzie będą we wszystkich krajach, na wszystkich dworach, wliczając w to dwór Tavar i jej ożywieńców oraz sam Laromaton i dwór Savry. Będą dla mnie widzieć i słyszeć, a kiedy będzie trzeba, będą fałszować dokumenty, kraść lub zabijać tych, których wskażę. I będą robić to tak, że nikt ich nigdy nie schwyta i nie powiąże z dworem w Ilweran. To wiąże się z tym, że nigdy nie zostaniesz wybrany przez Eailinge. Ale zasiądziesz w niej do końca swoich dni i będziesz decydował o losach ludu, za który przyjmujesz odpowiedzialność. Czy przyjmiesz to brzemię?
Tak, pomyślał Sefres rozcierając na zębach gęsto unoszący się w powietrzu gryzący dym, ludzie tego świata wcale nie różnili się od ludzi ze Styrii. Odpowiednio zaprezentowane pozory wystarczały, by uzyskać pożądany efekt, a iskry skrzesane na beczce prochu zawsze dają odpowiedni wybuch. Wystarczyło przekonać bratnie miasta, że uderzenie może przyjść ze strony ich dawnych wrogów, stworzyć iluzję, by nie skupili się na prawdziwym zagrożeniu i nie zjednoczyli swojej armii przeciwko prawdziwemu wrogowi. Przeciwnik zaś, który mógł zadać Styrii skuteczny cios w trakcie marszu na Ofir, skupił się na umiejętnie podsyconej nienawiści do własnych braci. Maskarada, pozory i iluzje. Choć sam przed sobą musiał przyznać, że nie wszystko w wydarzeniach ostatnich tygodni było tak przewidywalne. Żeby zadziwić człowieka, który przeszedł przez śmierć dwukrotnie, trzeba jednak nielichych fajerwerków. Wręcz boskich.
Tavar pod Itharos.
Na brzegu rozłożono namiot, nieduży, armia, która do wielkiej wojny przygotowywała się raptem dwa lata, nie była zbyt dobrze wyposażona. Żołnierze i ulundo spali pod gołym niebem lub naprędce skleconymi płachtami, na szczęście dla nich lato w Ofirze było upalne.
Mapa rozłożona była na deskach, z których naprędce sklecono blat, a które jeszcze kilka dni wcześniej były, zdaje się, stodołą. Sama mapa pozostawiała także wiele do życzenia, ale zawierała wszystko, co było potrzebne – dokładny bieg rzeki, północnej odnogi Sankary, którą Ofirczycy pieszczotliwie nazywali Sanaretą, i wszystkie położone wzdłuż jej biegu przeprawy i forty. Doskonale widać było na niej, że cała zabudowa obronna Ofiru była budowana na wypadek inwazji z zachodu, przez wrota w Itharos. Obwarowania wewnątrz kraju były niewielkie, w większości zapuszczone lub pełniły role reprezentacyjne. Uderzenie przez miękkie podbrzusze giganta, od południa od strony Telfamby, było posunięciem najlepszym z możliwych, podobnie jak kolejne – zajęcie przeprawy przez rzekę w Carvenium. Pierwsza wielka bitwa, którą wygrali przez zaskoczenie, o kolosalnym znaczeniu dla morale, zwłaszcza tej ludzkiej części armii. Dalej przestało być tak różowo.
- Przed chwilą wrócili zwiadowcy – potwierdziła Enid to, co, wszyscy już od kilku chwil wiedzieli - Messyńczycy zablokowali drogę na północ, uzbroili przeprawę w Satrum – poparła informację wskazaniem na mapie. Wulfryk skrzywił się.
- No to utknęliśmy. Nie możemy uderzyć na Messynę, mając za plecami Itharos. Oblężenie potrwa minimum kilka tygodni, w tym czasie będziemy tu mieli na głowie i Messynę i Tulos, Korathia będzie później, bo będą musieli odbić Carvenium.
- Nie możemy utknąć pod Itharos – mruknął Lambert Ostin – Nie możemy, bo zostaniemy tu na wieki, a w końcu...
Przerwał mu głos, którego wszyscy serdecznie nie znosili, ale wiedzieli, że bywał głosem pani.
- Itharos upadnie po dwóch dniach – powiedział Durgh, prorok Tavar, wchodząc do namiotu – Uderzaj na Itharos.
- Albo o czymś nie wiem, albo twój optymizm przekracza rozsądne granice – odpowiedział Ostin najspokojniej jak umiał – Itharos jest najsilniejszym z wszystkich miast Ofiru, rządzi nim Rania, stara baba o żelaznej woli, są uzbrojeni po zęby w machiny bojowe, a do tego mają tam główną świątynię Izosa i jego kapłanów bojowych.
Durgh nie silił się na szczegółową odpowiedź. Za to spojrzał w oczy Lamberta bardzo, bardzo poważnie:
- Musisz zaufać Pani – powiedział – Uderzenie na Itharos jest konieczne.
Lambert jednak nie dał się spławić tak łatwo. Położył na ramieniu kapłana uzbrojoną w bojową rękawicę dłoń z takim ciężarem, że ten aż przysiadł.
- Bo? – Zapytał z naciskiem, nie opuszczając oczu przed wzrokiem świętego męża. Durgh za to opuścił wzrok. Przez chwilę patrzył w podłogę, po czym drgnął, oczy uciekły mu w głąb oczodołów, a ciało wyprężyło się w epileptycznym skurczu.
- Ty jesteś, Pani, opoką skrzywdzonych i tą, która otrze łzy rozpaczy. Łzy wołały o pomstę i pomstę otrzymają z twojej ręki. Bo odpłacono za wierność – zdradą, za miłość – nieczułością, na błaganie odpowiedziano chłodem, a na nadzieję – milczeniem. Ty zaś jedna nie milczysz, gdy cię wzywają i nie zostawisz bez odpowiedzi wołania. Ty jesteś tarczą, na której spocznie dwanaście królestw, skąpanych w blasku odrodzonego słońca, w twojej łasce i w twojej opiece. Gdy bowiem dokona się zemsta i sprawiedliwość zaprowadzisz swoją ręką, ten, który był wzgardzony i odrzucony, stanie się kamieniem węgielnym twojej potęgi i rzuci ci pod stopy miasto niewierne.
W namiocie zapadła cisza, przerywana tylko ciężkim oddechem dochodzącego do siebie kapłana. Lambert Ostin uniósł brwi i westchnął:
- Na przyszłość będę pamiętać, by nie pytać cię o szczegóły....
Tę rozmowę w sztabowym namiocie przypomnieli sobie wszyscy tamtej nocy pod Itharos. Rozpoczęli oblężenie, zgodnie z poleceniem proroka, dwa dni wcześniej. Tamtej nocy nikt nie spał, prowadzono szturm za szturmem, powietrze cięły płonące głazy, wyrzucane przez trebuszety na murach i wybuchające pociski miotane ze szczytu Izaionu, największej na świecie świątyni Izosa. Mówiono, że podobno mają postać drobnych jak piasek diamentów, które kapłani w jakiś niezwykły sposób ładują mocą boga i wysyłają ku zniszczeniu wrogów. Tamtej niezwykłej nocy była z nimi Pani. Nie wychodziła jednak przed szeregi walczących, jak zwykła to robić w poprzednich bitwach, jak zrobiła podczas bitwy o miasto na przeprawie przez Sankaretę, Carvenium, gdy jej obecność uskrzydliła wojska, choć nikt nie był pewien, czy to po prostu morale, czy też zaszczepiła w ich umysłach zwycięstwo dzięki temu niezwykłej wspólnocie myśli, którą wszyscy byli powiązani. Tamtej nocy stała tylko w wejściu namiotu i milcząco wpatrywała się w opasane łuną miasto. Wtedy znów pojawił się prorok. Szedł samotnie od strony miasta, najwyraźniej udało mu się dostać za mury dzięki któremuś ze swoich niezliczonych kontaktów. Długo szeptał coś przed nią, coś co zrozumieli dużo, dużo później. Po jego słowach Pani odeszła samotnie na pustkowie, widzieli tylko rozmazującą się w półmroku kobiecą postać. Gdyby patrzyli na nią dłużej, zobaczyliby jak kontur kobiety rozmazuje się, zmienia barwy, wyróżniając się od burego tła, rozpościerając coś na kształt skrzydeł czy szponów, drapieżny, opalizujący obłok nie do nazwania. Ale nie patrzyli za nią.
Durgh zebrał wszystkich kapłanów i dowódców Nowej Styrii i nakazał przerwanie szturmu. Powinno się to skończyć awanturą, Ostin i jego ludzie, Wulfryk, Enid, wreszcie Inubis, Era i Tiamat nie powinni byli przyjąć tak absurdalnego polecenia. Ale przyjęli, bo wszyscy to rozumieli, choć nikt nie umiał nazwać. Prorok nakazał, by cała nowostyryjska armia przystąpiła do modłów. By odprawiono rytuały, tak liczne jak to możliwe. Dla Pani. Właściwie nie musiał tego mówić. Jednak pewnym zdziwieniem napełniło ich to, co powiedział później do Inubisa – zanim wstanie świt, do rytuałów dla Pani niech zostanie dołączony rytuał do Indry. Aby wstał świt.
Zaczęło się kilka godzin przed wschodem słońca. Niebo niespodziewanie zaczęło jaśnieć nad miastem, aż rozjarzone niespodziewanym światłem złocone dachy Izaionu zaczęły razić w oczy oblegających. Nie przerwali jednak rytuałów, nawet kiedy w ślad za światłem pojawił się dźwięk, niski, na granicy słyszalności, powodujący zawroty głowy i mdłości, a za nim podmuch gorącego wiatru, od którego zaczynały płonąć suche gałęzie w styryjskim obozie. Wszyscy lordowie Nowej Styrii, wszyscy, których niegdyś zabrała w niezwykłą podróż poza granice światów i czasów, wszyscy trwali wspólnie, połączeni z nią myślą i wolą. Choć w większości czuli się jak człowiek, który wątłymi ramionami podpiera potężne drzewo i sam sobie wmawia, że to on trzyma je w pionie. Nie patrzyli oczyma, ale doskonale widzieli ten moment, gdy świetlista kula zstąpiła z niebios, parząc jej ludzką powłokę i paląc krwistoczerwoną suknię z kapturem. Jakże wątła się wydawała, w tej delikatnej kobiecej postaci, klęcząca z pochyloną głową, wspierając się dłońmi o piaszczystą glebę. Rozjarzona słoneczna pycha złapała ten haczyk. Świetlista kula nabrała kształtów, a ich wyobraźnia zwizualizowała ją jako potężnej budowy mężczyznę w ofirskiej zbroi. Gdy uniósł nad nią jaśniejącą tarczę i miecz, odczuli dokładnie jego niezachwiane przekonanie o własnej, niezwyciężonej potędze. A potem ona powstała. Wraz z nią powstała moc, na którą nie było określeń w ludzkich językach, żywioł, który był tu obcy i nienazwany. Mogła wydawać się ciemnością, nicością czy próżnią, ale nie była żadnym z nich. Powstała w postaci obłoku i uniosła się przed nim, potężna tak, że bóg słońca po raz pierwszy od kiedy narodził się ten świat, odczuł to, co było tak zwyczajne dla jego wyznawców – porażający strach. Bo rozpościerająca się przed nim przestrzeń, która była wolą, pochłaniała każdą cząstkę energii, każdą kandelę światła, którym promieniował, zaczynała otulać go i zgniatać. To, co nastąpiło dalej, nie zostało nigdy przez nikogo opisane inaczej niż "burza". Dla oka śmiertelnika była to seria wielkich, jaśniejących daleko na równinie wybuchów, od których trzęsła się ziemia. Dla nich to była walka do granic ich wytrzymałości.
Zgniotła go tuż przed świtem. Gigantyczny wybuch wstrząsnął równiną. Ziemia zadrżała z taką siłą, że mury Itharos pękły w dwóch miejscach i zawaliła się jedna z bram. Dach Izaionu zapadł się wraz ze złotymi dachówkami. Idąca w ślad za trzęsieniem ziemi ogromna fala uderzeniowa zniszczyła wszystkie styryjskie namioty pod miastem, a także drewniane zabudowania sąsiednich osad i miasteczek. Ci nieliczni, którzy w tym pandemonium odważyli się pobiec na równinę, zobaczyli dymiący czarny krater, głęboki i ogromny, tak, że ledwie dostrzegli to, co działo się na jego dnie. Ale dostrzegli, bo ona wiedziała, że to, co im ukaże w tej wyjątkowej chwili, będą przekazywać sobie przez pokolenia jak najświętszą legendę. Więc zobaczyli znów postać smukłej kobiety, górującej nad czołgającą się w prochu postacią w ofirskiej zbroi. Ostatnie promienie jego umierającej świadomości oplotła czymś na kształt pnączy, jak mackami, które pochłonęły wszystko czym był. Uniosła ręce. Wstał świt.
Inubis zapalił świece i kadzidła przed ołtarzem odległego boga. Znad horyzontu wysunęła się słoneczna tarcza. Była czarna w środku, choć promieniowała światłem, bladym, zielonkawym i nienaturalnym. Pani trwała nad pokonanym wrogiem, który przestał istnieć. Śmiertelnicy milczeli i płakali, nawet ci, którzy nigdy nie darzyli miłością Izosa, nawet Styryjczycy. Nikt z nich nie odczuwał nigdy podobnej pustki i poczucia straty, zdawało się, że sama ziemia wyje z rozpaczy po tej tragedii. Jedyną istotą, która znała to uczucie, znała je na wylot i doskonale, była ona sama.
Czarne słońce uniosło się na niebie, promieniując chłodem i trupim światłem. Oglądający śmiertelnicy nie byli potem w stanie określić, ile to właściwie trwało, ale ona wiedziała. Potrzebne były dwie godziny, żeby jej nadwyrężone siły wspomogły powracającego z daleka gościa i w oparciu o jej wolę pomogły mu na powrót zakorzenić się w tej rzeczywistości. Potrzebne były dwie godziny, aby Inubis zakończył wielki rytuał powitania nowego Pana Tarczy Słonecznej. Indry.
Potrzebne były kolejne dwie godziny, by armia Nowej Styrii weszła do miasta, gdzie bronił się już tylko kapitol. Ale zanim to się stało, runęły z niewiadomych przyczyn mury Izaionu.
To właśnie zapowiadała, to właśnie był szok, jaki miała zafundować ludom tej ziemi, by nie byli w stanie się im przeciwstawić. Patrząc na zwęglony krater, Sefres, Wielki Książę Nowej Styrii, był święcie przekonany, że dzień ten stanie się dniem przełomowym w całej historii dwutysiącletniego mocarstwa. I tylko trochę się mylił.
______
|
|
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 06-06-2012, 02:43
|
|
|
Cytat: | ______
OFIRCZYCY
Dźwiganie z ruin.
Bergenia Sapon doskonale pamiętała dzień Czarnego Słońca, podobnie jak każdy mieszkaniec Ofiru. Wraz z innymi mieszkańcami Velidy i Srebrnogórza pobiegła wtedy na szczyt do świątyni Izosa na Przełęczy i wraz z innymi spędziła ten poranek w pełnym zdumienia i szoku milczeniu. Dziś wspominała tamte chwile bynajmniej nie jako najbardziej przerażające wydarzenie swojego życia, a jako początek kataklizmu, który miał odtąd być częścią życia ich wszystkich. Kataklizmu, z którym walczyli jak umieli swoimi znikomymi siłami. Ale wola przetrwania niziołków zwykle była niedoceniana.
- Amary! – krzyknęła do syna - Gdzie do licha ta taczka? Amarylis!
Młodzieniec przerwał dyskusję nad pustą taczką, jaką toczył z Floksem i Thymusem, znajomymi, którzy obiecali pomóc przy odbudowie karczmy i wszyscy popędzili na plac. W połowie drogi Amary pacnął się dłonią w czoło i na pięcie zawrócił z powrotem na górę. Po taczki. Po czym głośno syknął, gdy pacnięte czoło zabolało, a świeżo zszyta rana zapulsowała dojmującym bólem.
Bergenia otarła ubrudzoną sadzą dłonią spocone czoło i spojrzała na stertę spalonych belek, desek, kołder i innych sprzętów, które właśnie skończyła wynosić z pogorzeliska. Stojąca obok Laurencja Daks, jej kuzynka z Velidy, usiadła ciężko obok. W ruinach krzątało się jeszcze kilkoro niziołków i ludzi, sąsiadów i krewnych, którzy pomagali rodzinie Bergenii w trudnych chwilach. Część z nich nosiła już bielejące świeżością drewna belki, inni cierpliwie rozbijali ciszę poranka, stukając młotkami w dwóch nowo wybudowanych budyneczkach.
- Na dolnej półce złożyliśmy wczoraj te belki, z których da się jeszcze coś wykorzystać – powiedziała Laurencja – W tartaku u Yukki udało się załatwić, żeby to przestrugali. A po południu przywiozą nowe belki.
Bergenia westchnęła.
- Dzięki. Co byśmy bez was zrobili. Widziałaś, jak Amary wygląda po wczorajszej wizycie tych szmaciarzy?
- Gnoje – warknęła Laurencja – Kiedyś za to zapłacą.
- Nie będziemy za to płacić – oznajmił Sortanus, uderzając rękami o stół tak, że z niepełnych szklanek wylało się piwo – To jest nasz teren i tylko nasz.
Człowiek w zielonym kaftanie nie wyglądał, jakby zrobiło to na nim wrażenie, wytarł tylko krople piwa z rękawa.
- Po co się gorączkować – odezwał się przesłodzonym głosem z wystudiowaną kulturą – Przecież wszystkim nam zależy na tym samym, na możliwości opłacalnego handlu. Liga Kupiecka od lat realizuje ten cel we wszystkich zakątkach znanego świata. Panowie, powinniście dostrzec, co tak naprawdę się wam opłaca.
Sortanus przechylił się przez stół do swojego rozmówcy, a towarzyszący mu ochroniarze spięli się w oczekiwaniu na konfrontację. Pomimo tego, że człowiek w zielonym kaftanie był tu sam i bez broni.
- Słuchaj no, wypudrowany dupku, kontrolujemy tutaj każdy szlak przez góry, każdą szajkę przemytników, do tego ochraniamy każdy lokal w okolicy, wszystkie zajazdy dla pielgrzymów i karczmy dla miejscowych, każde miejsce, gdzie możesz sprzedać jakikolwiek towar, jest pod naszą kontrolą i każdy właściciel płaci za naszą opiekę. Więc jeśli nie zdecydujecie się na dogadanie z nami, to możecie sobie sprzedawać watę cukrową na festynach! Na to może wam pozwolimy. Jeśli nie, zabieraj we wszystkie piekła tą swoją faktorię, zanim puszczę ją z dymem!!
Ochroniarze poparli ton swojego szefa groźnymi minami i dłońmi na broni. Bezskutecznie.
- Szanowny panie – uśmiechnął się dyplomatycznie człowiek w zielonym kaftanie – Pana zwierzchnik, obawiam się, nie posiada odpowiednich danych, czego jestem pewien, bowiem nie posądzam tak rozważnego człowieka o niewłaściwą ocenę sytuacji. A rzecz ma się tak, że niewątpliwa oczywiście wasza dominacja w tym rejonie spowodowana jest dwoma czynnikami, cłem, jakie na towary luksusowe nałożyli szaleńcy w Itharos oraz ... tym, że dotychczas potężne organizacje ze wschodu uważały ten stan za przejściowy. O ile ten pierwszy czynnik pozostanie stały, o tyle ten drugi właśnie ulega zmianie. W niedługim czasie pan, panie Sortanus, oraz pana szef, staniecie przed wyborem. Otóż, o ile w waszych oczach bezsprzecznie jesteśmy złem, o tyle niedługo dostrzeżecie, że istnieje też zło znacznie większe niż my. Niedługo złapie was za gardło i grzecznie poprosi "wybieraj bratku, ja albo tamto, trochę mniejsze". Oczywiście, nie wymagamy od was natychmiastowej decyzji, tak biegli w interesach fachowcy potrzebują czasu na rozważenie tak ważkich spraw. Tutaj – położył na stole zalakowaną kopertę i przesunął ją w kierunku rozmówcy – znajdziecie kilka... argumentów, które pomogą podjąć tą decyzję.
Człowiek w zielonym kaftanie wstał, uśmiechnął się uprzejmie i ukłonił gospodarzowi oraz nastroszonym ochroniarzom, zapiął kaftan i wyszedł. Nikt za nim nie poszedł ani nikt mu się nie naprzykrzał, chociaż wracał do faktorii Ligi Kupieckiej samotnie w środku nocy.
- Powinnaś zaprowadzić go do tego uzdrowiciela spod kapliczki. W zeszłym tygodniu urządzili tak samo rodzinę Incarvilla – Laurencja stęknęła, podnosząc z trudem kolejną spaloną belkę – Kara boska ich nie minie, ja ci to mówię!
- Boska? – westchnęła Bergenia – Amary! Pomóż nam proszę z tymi belkami! Dzięki, kochany, są trochę ciężkie. Boska? Laurencjo, bogowie mają ostatnio swoje dziwne sprawy, naprawdę sądzisz, że obchodzi ich nasza krzywda?
Kolejne nadpalone belki wylądowały na stosie, gotowym do przewiezienia do tartaku. Właśnie nadjechał wóz i wszyscy, pracujący przy odbudowie, zostawili pogorzelisko i podeszli pomóc przy rozładunku. Świeże, pachnące belki i deski powędrowały na dolne półki, na których widać już było odsłonięte murowane fundamenty i podwaliny. Dwa świeżo wybudowane domy pielgrzymów wyróżniały się już z soczystej zieleni, trzeci prężył ku niebu żebra nowiutkiej więźby dachowej.
Zniszczone belki wpakowano na wóz, który dwa znudzone muły pociągnęły w kierunku tartaku. Wszyscy pracujący zaczęli rozchodzić się po pogorzelisku, wracając do poprzedniej roboty, ale przerwał im okrzyk kolejnego woźnicy. Ten z kolei przywiózł okrągłe bele i żerdzie. Na częstokół. To był pomysł Bergenii. W zniszczonym zajeździe domy zastąpiły nie tylko wcześniejsze spalone budynki, ale także stare namioty dla pielgrzymów, na które od dawna już nakładali dodatkowe płachty dachowe, bo stare przeciekały. Skoro już, uznała gospodyni, los każe zaczynać od nowa, to zacznijmy chociaż porządnie. I na przyszłość... bądźmy przygotowani. Warowna brama i palisada nie miała szans powstać przed nadchodzącym sezonem letnim i Bergenia o tym wiedziała, ale liczyła chociaż na to, że uda się ją skończyć przed zimą i ochronić mieszkańców zajazdu przed panoszącą się wokół grozą.
Zajazd Bergenii był ważnym dla okolicy miejscem. Od pokoleń prowadzony przez tą samą rodzinę, przyjmował w gościnne progi pielgrzymów, którzy, zwłaszcza pod koniec miesiąca mezhaven, w święto Izosaiów w letnie przesilenie przybywali do drugiej co do wielkości świątyni Izosa w Ofirze. W miesiącu guera znowuż, oprócz pielgrzymów, gościli tu oficjele i dostojnicy, obserwujący boże igrzysko w pobliskiej świątyni Wessiego, gdzie miejscowy pretor (sędzia) poddawany był sądowi świętego źródła. W czasie letnim tu zwykle odbywały się festyny w święto Gabonitum i wówczas progi zajazdu gościły żniwiarzy i robotników z okolicznych winnic. Tutaj organizowano zimowe bale pokoju w święto Ara Pactis i wspólne uczty w wiosenne Widalia. Wreszcie, przez cały okrągły rok nocowali tutaj i posilali się pielgrzymi, odwiedzający świątynie Izosa i Wessiego, a także podróżni, pragnący zobaczyć na własne oczy rajską dolinę Velidy i spróbować tutejszego wina.
Tworzone przez pokolenia dobra – budynki, ozdobne meble, łaźnie, magazyny pełne wina, namioty dla pielgrzymów – wojna pochłonęła w jedną noc. Przez ostatnie jednak osiem lat rany powoli zabliźniały się i przy pomocy sąsiadów zajazd Bergenii powstawał z popiołów, odnowiony i świeży, skromniejszy niż poprzedni, ale niebrzydki.
Życie, śmierć i wątpliwości.
- Laurencjo, jestem wam tak ogromnie wdzięczna, kochana – powiedziała Bergenia, kiedy w zapadającej szarości zmierzchu kończyli pracę – Sami nigdy byśmy nie zdążyli do Izosaiów... – zawiesiła głos, zdawszy sobie sprawę, że jak wszyscy zresztą, odruchowo przyjęła, że dawny rytm życia, że święta, plony, festyny... że to wciąż istnieje – No tak, na Izosaie raczej nikt nie przybędzie. Ale niedługo potem Wessedarum i Gabonitum, na pewno przyjadą pielgrzymi i goście. Tegoroczny festyn Gabony urządza szlachetna rodzina Tynagiron, chociaż Theo wciąż jest w żałobie po braciach. Ich siedziba rodowa jest w ruinie, a goście będą musieli gdzieś spać. No i ktoś musi im ugotować poczęstunek...
- Do Wessedarum na pewno skończymy, ale kto pójdzie do świątyni, skoro pretorissa...
- Taaak. Nie wiem, słońce. Może właśnie ktoś z Tynagironów. Albo mer miasta. Dobrze – tu Bergenia podniosła głos, tak, żeby słyszeli wszyscy robotnicy – Moi drodzy, nie mamy wiele, żeby się wam odwdzięczyć za tą pomoc, ale wino owocowe i placek z truskawkami się znajdzie. Chodźcie wszyscy do karczmy, zapraszam!
Radosny chór głosów sprawił, że hobbitka uśmiechnęła się szeroko i ochoczo podwinęła rękawy. Do szorowania rąk, zamiast spalonej umywalni, służyły wiadra i miski z wodą, ale karczma miała już ściany i dach, nowe kandelabry i drabiny na antresole, a stare stoły i ławy udało się przestrugać i wyszlifować ze spalenizny. Podłoga była nawet lepsza niż ta stara, a kanciapka, w której Bergenia trzymała narzędzia, nie przeszkadzała już przy bufecie, przeniesiona na sam tył karczmy. W chłodni tężało przepyszne hobbickie ciasto z truskawkami według babcinych przepisów, a w ustawionych za tylną ścianą beczkach dojrzewało piwo. Zeszłoroczne wino z Velidy kurzyło się w butelkach w kanciapce, czekając na towarzystwo tegorocznych gronowych wytworów, które dopiero za kilka miesięcy, pod koniec lata, miały do nich dołączyć. Bergenia zawiązała paskiem łyka przyniesiony z dworu bukiet chabrów i podagryczniku i ustawiła go w słoiczku przez stojącą w rogu przy drzwiach figurką Arne. Przy malutkim ołtarzyku paliło się małe magiczne światełko, symbolizujące opiekę bogini domowego ogniska nad tym domostwem. Pochyliła głowę i wyszeptała cicho formułkę modlitwy, po czym strzepnęła fartuch i usiadła na bufecie, patrząc na rozmawiające i śmiejące się towarzystwo, a gdzieś w zmęczonym umyśle uśmiechnęła się do niej prosta myśl "wszystko będzie dobrze" i to była niezwykle krzepiąca myśl. Właściwie to tylko ona dodawała sił pogorzelcom przez całe ostatnie dwa lata. Westchnęła. Trzeba jeszcze przygotować wieczorną uroczystość. Wyciągnęła spod bufetu wielki kosz piknikowy i wpakowała do niego paczkę świec i kadzidło. I kawałek ciasta.
Krzyk, który rozległ się na dworze, wystraszył ją tak, że upuściła ciasto na podłogę. Do karczmy wpadł Floks, drąc się wniebogłosy:
- Potwory! Idą potwory!
- Psiakrew! - zaklęła hobbitka, podnosząc z podłogi utytłane ciasto - szkoda, żeby się marnowało – mruknęła i otrzepała z piasku, odkładając na bok. W międzyczasie minęli ją biegnący ku drzwiom ludzie i niziołki, z Amarym na czele. Zanim wytarła ręce z kremu, wyciągnęła spod bufetu mały arbalet, znalazła woreczek z pociskami i wyszła na zewnątrz, było już po wszystkim. Czego oczywiście specjalnie nie żałowała.
- Co tym razem? – zapytała, widząc jak Amary i jego koledzy wloką w dół brunatne, pokraczne ciało.
- Nie wiem, mamo – odpowiedział Amary – Wygląda trochę jak trupojad, bo się do cmentarzyka dobierał, ale jakiś innej barwy. Poprzednie były takie niebiesko-sine. Właściwie to już dawno nie nadążam za tym, one się chyba mnożą między sobą, czy co. Na szczęście jeden był i jakiś rachityczny.
- Na szczęście – mruknęła – no to jest koniec dyskusji. Od jutra rozwieszam ogłoszenia o wynajęciu łowcy potworów.
Laurencja, wycierając kraciastą szmatką z koronką zakrwawione widły, którymi przed chwilą dobiła stwora, jęknęła.
- Ale czy stać cię na to, moja droga? Wiesz, ile tacy biorą? A przecież trzeba jeszcze skończyć budowę, a potem jeszcze opłacić tych bandytów, do tego magister podobno zarządził podatek... to zresztą też bandyta, tylko inaczej wygląda.
- Od samych Widaliów noszę codzień rano ofiary do figurki Gabony, tej na rozstaju – powiedziała Bergenia – Może mnie wysłucha i plony w tym roku będą dobre. Może chociaż ona nas wysłucha...
Laurencja z powątpiewaniem spojrzała na kuzynkę.
- Wiesz. Całe pokolenia baliśmy się, że wrócą barbarzyńcy, ale ufaliśmy, że Miasto nas obroni. Miasto ufało obietnicy Rega, że póki nas ochroni od barbarzyńców, będzie bezpieczne. I spójrz, ochronili nas przed barbarzyńcami, a i tak Miasto zburzone, a Dolina spustoszona. Czasem zastanawiam się, czy nad tym chaosem ktokolwiek panuje...
Pamięć. Bez wątpliwości.
Kilka godzin późnie, gdy zbliżała się północ, Bergenia, Amary z Floksem i Thymusem, Laurencja i inni z rodziny Daksów, hobbici i ludzie, wyruszyli ku Mogile. Szli w milczeniu, oświetlając sobie drogę świecami, latarniami i pochodniami. Po drodze dołączali do nich kolejni, robotnicy z winnic Velidy i arystokraci ze Srebrnogórza, pojawił się mer miasteczka Varazes Tryfon, byli Theo ev. Tynagiron, Faustus ev. Flavianus i Atipatra ev. Bobila, przedstawiciele starych rodów, ci, którym udało się przetrwać…Szli w milczeniu, nie rozmawiając, na samotny szaniec, który dziś nazywali Mogiłą. Rozmigotany orszak ciemnych cichych postaci. Każdy z idących w pochodzie pogrążał się w niewesołych wspomnieniach sprzed ośmiu lat.
- Nie słyszę, co on mówi? – zapytał Plato Tynagiron, przekrzykując wicher – Co on, u diabła, mówi?
Jeździec zbliżył się nieco do obwarowań, z tej odległości było już widać płaty piany, spadające z szyi wierzchowca. Kopyta rozbryzgiwały błoto, sprawiając wrażenie, jakby poruszali się w burej chmurze. Pontekonter Eudeamon wyszedł na wał i osłonił oczy, by lepiej widzieć. Wydawało mu się, podobnie jak pozostałym, że słyszą wyraźnie jedno słowo. "Satrum". Drugie słowo słyszeli niewyraźnie i niejasno, brzmiało zupełnie jak "zdobyte".
Żołnierze 19. pontekostii nie byli wiarusami, średnia wieku nie przekraczała 20 lat. Nie licząc samego Eudeamona, o którym chodziły legendy, jakoby miał uczestniczyć w wojnie z Wergundią w pięćdziesiątym ósmym, reszta, to były młodziki. Niektórzy, jak Plato, choć byli z możnych rodów, odbywali służbę wojskową od najniższych stopni, bo taki panował zwyczaj, każący możnym poznać dolę rekruta. Inni, pochodzący z okolicznych osad i wiosek, zaciągnęli się do armii w obliczu nagłego zagrożenia z różnych przyczyn - licząc na przygodę, próbując spełnić obowiązek, wypełnić rodzinną tradycję albo po prostu zarobić. Żadne z nich, łącznie z doświadczonym pontekonterem, nie przewidywało sytuacji, w jakiej się znajdą.
Jeździec w końcu dotarł do wału, błoto i biała piana z końskich boków bryznęły im na twarze. Kilku żołnierzy wyskoczyło z szeregu, jeden złapał w ramiona zsuwającego się posłańca, inni złapali za uzdę konia, ktoś poluzował popręg, ktoś inny rzucił przyniesiony z obozowiska koc i pobiegli z nim truchtem wzdłuż muru, ratując mu życie. Dopiero z tej odległości zobaczyli, że żołnierz w zbroi ze znakami 5. hetajry ma lewy bok spalony ogniem i długą krwawą pręgę od barku aż do lewego biodra, jakby uciekającego cięto po plecach dobrej jakości ostrzem.
- Mosty w Satrum zdobyte – chociaż jeździec szeptał, tym razem usłyszał to każdy z setki skupionej na wale pod górą Kapliczką, u progu Doliny Velidy – Idą na Miasto.
Żołnierz, trzymający w ramionach posłańca, podniósł niepewny wzrok na pontekontera. Ten ciężko usiadł na wale.
- Stoimy im na drodze – odezwał się niepewnie ktoś z tyłu – Chyba powinniśmy...
- Z Satrum są dwie godziny drogi – powiedział Eudeamon – Będą tu za dwie godziny. Do Miasta potrzebują dalszej doby. Będą się spieszyć by tam dotrzeć... ale nie aż tak, by nie zahaczyć o Velidę.
- Jest nas setka... – powiedział któryś z piechurów – Przecież ich nie zatrzymamy...
- Nie – Plato był pierwszym, który odgadł myśl pontekontera – Ale jeśli opóźnimy marsz tutaj, będą musieli spieszyć się pod Miasto, by zdążyć przed nadejściem Tulos i nie będą mieli czasu na zniszczenie Velidy i Srebrnogórza.
- O ile możemy opóźnić ten marsz – krzyknął ktoś z tyłu – Godzinę? Dwie? Przecież to nic nie zmieni!
- W górach wzdłuż drogi do Miasta są kolejne posterunki, przecież nie jesteśmy jedyni.
- Więc uciekajmy do Miasta!
- Nie ma szans, nie zdążymy, dopadną nas w drodze!
Oficer w milczeniu pokręcił głową. W oddziale zapadła ciężka cisza, przerywana tylko bębnieniem deszczu o hełmy. Aż wreszcie rozległo się to, co paradoksalnie wszystkim, przerażonym i przejętym młodym ludziom na barykadzie dodało otuchy.
- Ad signa! – głos pontekontera brzmiał chłodno, metalicznie i pewnie jak nigdy dotąd – Oddział zbiórka i wysłuchać rozkazu!
Wysłuchali. Godzina na poprawienie barykady, stok poniżej obwarowań był pełen gruzu i kamieni, poprawili też zwalonymi pniami, które wytargali na górę, a nawet workami z ziemią, z których uprzednio wypakowali prowiant. Pół godziny na poprawienie uzbrojenia. Dokładne dociągnięcie paska od hełmu pod brodą, żeby przypadkowe uderzenie nie pozbawiło możliwości widzenia. Staranne zasznurowanie sandałów. Zawiązanie pasa od korda tak, by wyciągało się go jedną ręką i jednym ruchem. Odłożenie rzeczy niepotrzebnych. Rzeczy niezbędnych – przydziałowe eliksiry zasklepiające, bandaże – umieszczenie tak, by można było je wyciągnąć choćby zębami. W większości wylądowały w karwaszach lub pod naramiennikami. I dalsze pół godziny – na ustawienie szyku, pospieszne przećwiczenie komend. Mądry, doświadczony dowódca nie zostawił ani minuty zbędnej na zastanawianie się nad tym, jak wspaniale było urodzić się i spędzić młodość w najpiękniejszym miejscu świata, na niepotrzebne sentymenty, na rozważania szans na przeżycie czy ucieczkę. Pozwolił sobie na jedną tylko, króciutką chwilę. Gdy cała setka stała już w równych szeregach, wsłuchana w bębniące o metal krople deszczu i wpatrzona w idącą przez równinę pięciotysięczną armię, której pierwsze forpoczty wyłaniały się właśnie zza załomu góry, odwrócił się do nich i powiedział
- To nie jest na darmo, dzieci. Robimy to za tych, co zostali w dolinie, żeby oni nie musieli.
Eudeamon, jak każdy dobry dowódca, posiadał pewną intuicję, która pozwalała mu wiedzieć, czego potrzebują najbardziej w danej chwili jego żołnierze, co jest kroplą, która przeważy szalę między chęcią ucieczki na oślep, a niebywałym bohaterstwem. Dwa wypowiedziane zdania, sprawiły, że każde z tych młodych chłopców i dziewcząt zobaczyło przed oczyma bliskich, a obraz ten zlał się z realnym kształtem atakujących wrogów, istot o potwornych, obcych i nieludzkich kształtach. Szala została przechylona. Nikt nie uciekł.
Rok w rok od ośmiu lat, od początku miesiąca guere przez Velidę i Srebrnogórze szły nocami takie procesje, jak ta. W milczeniu, skupieniu i tajemnicy szły na mogiły, usypane pospiesznie i równie w tajemnicy na barykadach, fortach, szańcach i umocnieniach, wszędzie tam, gdzie oddziały takie jak ten Eudeamona, stawiły opór maszerującej z południa armii najeźdźczej, opóźniając ich marsz na Messynę i zmuszając do pośpiechu, a tym samym chroniąc Velidę i Srebrnogórze przed pierwszym, niszczycielskim uderzeniem. Osadzone przez zwycięzców marionetkowe władze karały śmiercią za uczestnictwo w tych procesjach, ale one szły niezmiennie i nikt nie odważył się jeszcze zaatakować wprost żadnej z nich. Co miesiąc na mogiłach pojawiały się świeże kwiaty, świece i amulety. W każdą rocznicę odbywały się ciche rytuały, na których palono ognie i śpiewano stare pieśni, a w Toledinium, w miesiącu du, gdy cały Ofir oddawał cześć duchom przodków, na mogiłach pojawiały się dzieże z jadłem i młodym, jesiennym winem.
Także tym razem, gdy Bergenia i Laurencja szły w zamyśleniu przez nocny las ku mogile u stóp góry Kapliczki, nikt ich nie zaatakował, milicja na usługi wyznaczonego przez Itharos magistra nie odkryła pomimo (bez wątpienia!) ogromnego zaangażowania, kilkudziesięcioosobowego zgromadzenia. Nie odważyliby się, pomyślała Bergenia. Gardzą nami, niziołkami, ale mają resztki rozsądku. Wiedzą, co potrafimy, doprowadzeni do rozpaczy. A rozpacz, zaiste, jest częścią naszego życia.
Dłoń hobbitki zacisnęła się na trzymanym w kieszeni małym sztylecie, a wzrok mimo woli powędrował w kierunku idącego przed nią syna, pod którego obszernym płaszczem rysowała się wygięta linia łuku. Wspomnienia powiodły ją o krok dalej....
- Amary, nie!!!! Nie wracaj tam! – wrzeszczała, jednocześnie wyszarpując spod przewróconego kredensu skrawek sukni. W końcu nie mogąc go wydostać, sięgnęła po trzymany zawsze w kieszeni sztylecik i odcięła materiał – Amary!
- Jestem, mamo – syn ogarnął ją ramieniem, w drugiej ręce zobaczyła łuk i strzały – Musiałem wrócić po łuk dziadunia Greeda, to najcenniejsze, co nasza rodzina posiada – wytłumaczył się pospiesznie, bo płomienie i czarny gryzący dym wypełzały już spod drzwi spiżarni.
Wydostali się na zewnątrz, z trudem łapiąc powietrze. Na podwórku trwało zaplanowane zniszczenie. Jeżdżący tam i z powrotem jeźdźcy na wielkich koniach, z pochodniami w rękach podpalali kolejne zabudowania, krzyczeli polecenia w języku, którego nikt tu nie rozumiał, tratowali tych, którzy nieopatrznie nie zeszli im z drogi. Ktoś toporem rozwalał drzwi od stodoły, ktoś inny wynosił z płonącego już magazynu butelki z winem. "argentileta" pomyślała hobbitka "rocznik 35, najdroższe możliwe". Nie pamiętała, dlaczego właściwie tak uczepiła się tej myśli, że z krzykiem rzuciła się na rabusia, wciąż trzymając w ręce swój sztylecik. Obie butelki spadły na kamienie, a krew zmieszała się z winem, z sykiem spływając w płomienie. Dopiero gdy upadł, zobaczyła jego twarz, która w połowie była drzewem z twardej, zrogowaciałej kory. Amary coś krzyczał, odciągając ją, ale nie pamiętała, co. "Argentileta" powtarzał jej głos w głowie "rocznik 35!". Gdy wybiegli poza płonące zabudowania, chłód nocnego lasu oprzytomnił ją na tyle, że dostrzegła innych, którzy oprócz nich wydostali się z piekła. Agresorzy ewidentnie dostali rozkaz "ludzi wygnać, zabrać prowiant, resztę spalić" i wedle tej reguły postępowali, więc na skraju lasu zgromadziła się spora grupka obdartych, umazanych sadzą i poranionych ludzi i niziołków. Ktoś płakał w głos. Ktoś krzyczał wyzwiska w bezsilnej wściekłości. Wyrwała rękę z dłoni syna i zawróciła w kierunku zabudowań, bezwiednie i nieprzytomnie. Kilka osób stało tam, nieco bliżej pożaru, krzycząc coś niezrozumiale. Spojrzała tam, gdzie patrzyli i zobaczyła go. Najeźdźcy wypuścili konie i owce ze stajni, ale nie mogli wiedzieć, że w osobnej komórce stał Bill, muł narowistej rasy, którego trzymali osobno, bo gryzł inne zwierzęta. Komórka płonęła, oszalałe ze strachu zwierzę szarpało stalowym łańcuchem, a jego krzyk przebijał się nawet przez ogłuszający huk płomieni. Bergenia rzuciła się w kierunku komórki, ktoś złapał ją w pół i zatrzymał. Pamiętała swój wrzask, krzyk, którym niemal się udusiła, szarpiąc się w objęciach trzymającej ją sąsiadki. Pamiętała też twarz Amarego, gdy podnosił do mokrego od łez policzka rękę, uzbrojoną w strzałę. Jedną. Drugą. Kolejną. I kolejną. Już druga strzała trafiła zwierzę w oko, kończąc cierpienie, ale strzelał dalej, jedna za drugą, jak w transie, aż został mu w ręce pusty łuk. Piękny, ozdobny łuk dziadka, który odzyskali po poległym w dalekich krajach południa kuzynie, odesłany przez jakąś elfkę. Rzucił go na ziemię i opadł na kolana w ślad za nim. Pamiętała każdą sekundę, kiedy siedziała przy nim i każdą łzę, a było ich wtedy naprawdę dużo. Pamiętała każdą sekundę tamtej nocy. Smród pożaru, gęsty tłusty dym, w który obracał się dobytek życia ich i kilku poprzednich pokoleń. Ciszę nad ranem, kiedy już ucichły płomienie, a zmęczeni płaczem mieszkańcy kulili się z zimna pod drzewami, albo w dymiących resztach próbowali wygrzebać cokolwiek, co ocalało. Ciche szepty modlitw kapłanów i krzątającego się wśród rannych uzdrowiciela w szarej szacie. To miło, pomyślała wtedy hobbitka, miło z jego strony, że tak nam pomaga, przecież dopiero co przybył w te strony. Pamiętała całą tę upiorną noc i kolejną i następną, spędzone w lesie w strachu przed krążącymi po okolicy maruderami. I powrót do spalonego zajazdu, i pogrzeby poległych, i wszystkie niewysłuchane modlitwy, które popłynęły w niebiosa.
Tak. Bergenia dobrze wiedziała, dlaczego milicja magistratu w guerowe noce trzyma się z daleka od mogiły pod Kapliczką i uporczywie znajduje sobie zajmujące zajęcia tak, by nie widzieć ludzi, idących ze świecami w tym kierunku. Bo wiedziała, że dzieli swoje wspomnienia z wszystkimi mieszkańcami Velidy i Srebrnogórza. I wiedziała, że choć na codzień wybierali życie w podporządkowaniu w zamian za spokój, to w tamte noce, gdy spotykali się na mogiłach poległych, wystarczyłaby malutka, maluteńka iskra i żaden wróg nie wyszedłby stamtąd żywy. Tym bardziej, że nie tylko rolnicy i karczmarze szli w tych pochodach.
Miasto.
- Padnij! – wrzasnął tagmatos, mistrz alchemii i bojowej magii. Ostatnią sylabę okrzyku zagłuszył huk wybuchającego pocisku. Kilka biegnących ulicą istot – potworów, jak nazywali ulundo obrońcy miasta – spłynęło bezwładnie po ścianie kamienicy, na którą odrzuciła ich siła wybuchu. Ennodius, tagmatos miasta Messyna, fuknął z satysfakcją i wyciągnął z przytarganego na mur działowy wora kolejne dwa pociski. Kilku żołnierzy, z czego jeden w randze hetajrona, podniosło się z bruku, na który padli po okrzyku alchemika.
- Patrz, w kogo rzucasz! – krzyknął jeden w kierunku muru, ale jego okrzyk utonął w panującym zgiełku. Ewakuowani z dolnych dzielnic do parku świątynnego cywile krzyczeli i czynili mnóstwo chaosu. Eskortujący ich żołnierze z 10. i 11. pontekostii, zwykle służący na prowincji, nie potrafili zapanować nad przerażonym tłumem. Przez hałas przebijał się donośny głos szkolonego herolda wojskowego:
- Drugie i czwarte na Dolny Zamek! Drugie i czwarte na Dolny Zamek!
Trójka żołnierzy ze znakami 1. hetajry w drugim lokos spojrzeli po sobie i pobiegli uliczkami, mieszając się z innymi, biegnącymi w tym samym kierunku.
Na Dolnym Zamku trwały już walki. Nieliczne grupki fenomenalnie sprawnych ulundo, które przedarły się wgłąb miasta po dachach domów i blankach murów, były tylko preludium do tego, co działo się tutaj. Mury Dolnego zamku wznosiły się na blisko 20 m ponad dachami zewnętrznej dzielnicy Przedmurze jednolitą, potężną ścianą, częściowo budowaną na żywej skale. Przedmurze płonęło, a w kłębach gęstego dymu żołnierze 1. hetajry widzieli wrogów, pełznących po murze jak robactwo, nieludzkim sposobem trzymających się ściany, uderzających fala za falą na zewnętrzny wał. Elitarna, 1. hetajra to była najlepsza kawaleria Messyny, ale konie dawno ewakuowano z miasta, a na murach przydawała się każda para rąk, zwłaszcza, że kawaleria słynęła z szybkiego i celnego miecza. Toteż cięli celnie i szybko, raz za razem, w każdy ukazujący się zza krawędzi muru zmutowany łeb.
Hetajron dostrzegł skrzydlaty znak drungariora i oddał komendę nad odcinkiem, by podbiec po rozkazy. Zasalutował dowódcy miasta, pierwszemu po strategosie, a obecnie, w warunkach trwającego już czwarty tydzień oblężenia, w ogóle pierwszemu dowódcy mory messyńskiej, po tym, jak strategos poległ pod Satrum.
- Ile się utrzymacie? –Apion, drungarior Messyny, był to człowiek w wieku podeszłym, po którym znać było życie spędzone w wojskowych obozach – Ile czasu pierwsza utrzyma odcinek? Po waszej zachodniej jest czternasta pontekostia, a za nią znów kawaleria z drugiego logos, wspierana przez milicję cechową z miasta. Po wschodniej macie tylko mieszczan, bo ustawione enomy z drugiego lokos zostały zniszczone w ostatnim szturmie. Jeśli macie duże straty, będę musiał was kimś podeprzeć!
- Panie! – hetajron nie miał wątpliwości – Strat prawie nie mamy! Utrzymamy tyle, ile będzie konieczne! Aż przybędzie Tulos!
Gdy potem zastanawiał się nad tamtą chwilą, rozważał, czy przypadkiem nie sprowokował bogów do jakiejś reakcji. Bo to, co wydarzyło się w chwilę później, wyglądało jak kuriozalna odpowiedź na jego lekko pyszałkowaty meldunek.
Na Przedmurzu dało się słyszeć surmy i szturm na mury Górnego Zamku ustał. Zniekształcone stwory zatrzymały się w swoim upartym marszu pod ich koncerze i spełzły w dół. Na całej długości muru Dolnego Zamku rozległ się gromki okrzyk triumfu obrońców, w dół poleciały kamienie i śmieci z pozdrowieniami dla przeciwników. Surmy odezwały się znowu, i znowu, zbliżając się do murów i zaniepokojeni dowódcy odcinków wychylili się znad krawędzi, próbując przebić wzrokiem kłęby dymu poniżej nich. Zostali wyręczeni. Na Przedmurzu dał się słyszeć zatykający uszy huk i centralnie rozchodząca się fala dźwiękowa rozproszyła dymy niemal zupełnie. Oczom obrońców ukazał się długo wyczekiwany i i wytęskniony widok – nad dachami niskich budynków i czerwieniejącymi cegłą ruinami powiewały sztandary Tulos – czarny dwugłowy orzeł na tle purpury i złota, na długich proporcach górowały nad profilem Eutyka na białym tle, herbem zjednoczonego Ofiru. Na murach zerwały się wiwaty i okrzyki, ale niemal natychmiast umilkły.
Zobaczyli ją.
Z wysokości murów nie wydawała się wielka, ale każdy z obrońców miał wrażenie, że jest od niego na wyciągnięcie ręki. Piękna kobieta w sukni koloru zaschniętej krwi przeszła wzdłuż rozstępujących się oddziałów, a sztandary Tulos jeden za drugim kładły się pod jej stopami. Przeszła, ostentacyjnie depcząc po nich i zatrzymała się na pustym placu, który kiedyś był podmiejskim targiem. Uniosła ręce.
Po sekundzie obrońcy również podnieśli ręce, ale po to aby zatkać sobie uszy, niektórzy rzucali się na ziemię, inni krzyczeli, kilku rzuciło się z murów. Bo w ich umysłach rozległ się świdrujący donośny głos. "Tulos przestało istnieć. Ofir przestał istnieć. Zostaliście sami! Oddajcie koronę!"
Przez tydzień, który nastąpił po tej straszliwej chwili, hetajron przekonał się naocznie, co znaczy słowo "morale". Tamtego popołudnia, na murach Dolnego Zamku zostało bowiem spektakularnie złamane. Walczącym odebrano cel i sens ich walki. Nie było już Ofiru, nie było o co walczyć. Jedynym sensem stawała się jak najdrożej okupiona śmierć. Z tą ponurą perspektywą pogodzili się nawet mieszczanie, którzy gremialnie wychodzili na mury, czy to z bronią, czy z gołymi rękami do pomocy, do rzucania kamieni czy gaszenia pożarów. Głębokie przeświadczenie o zbliżającej się śmierci towarzyszyło obrońcom w każdej minucie ostatnich dni Miasta.
W sztabie kratistosa Doreusa Mavrosa na miejskiej cytadeli nastroje były identyczne, jak w całym mieście.
- Pod Ardeią wojska Tulos zostały unicestwione – zaczął, bo ktoś musiał przerwać milczenie – Tulos zdobyte, Korathia zdobyta. Arethyna ogłosiła neutralność. Itharos nas zdradziło i wspomaga wrogów. Ofir przestał istnieć. – zawiesił głos –Chcę znać zdanie Senatu.
- Znasz nasze zdanie, kratistosie – odezwał się jeden z dostojników, szlachetny Tavros z rodu Kareunos, logoteta – minister skarbu – Jesteśmy z tobą, panie. Miasto się nie podda i nie otworzy bram.
- Ile zostało z mory? – zacisnął zęby Doreus – Ilu mamy żołnierzy?
- W Satrum straciliśmy trzecie i piąte lokos, wraz z dowódcami i wodzem naczelnym – odezwał się jeden z dwóch obecnych polemarchów, po kawaleryjskich oznaczeniach i butach można było rozpoznać dowódcę messyńskiej konnicy – Mamy w mieście dwa lokos piechoty i kilka hetajr spieszonej kawalerii, w tym Pierwszą. Są też dwie pontekostie zwiadu.
Odpowiadając na pytające spojrzenie kratistosa kolejni dowódcy meldowali swoje zakresy działania.
Zabrakło tagmatosa Ennodiusa, dowódcy magów i alchemików. Oraz iatrikona, dowodzącego szpitalem polowym. Obydwaj polegli rano w zaatakowanej przez ulundo dzielnicy.
- Gwardia Varangi umiera, ale się nie poddaje – zakończył ten przegląd komnen fiordyjskich wojowników, Bors Asmundson z Ynneyar – Niech przyjdą z żądaniem złożenia broni. Od moich ludzi usłyszą tylko jedną odpowiedź: a gówno!
Kratistos uśmiechnął się pod wąsem.
- Tak więc mamy niespełna siedmiuset żołnierzy mory, czterdziestu Fiordów, setkę milicji miejskiej, blisko dwa tysiące uzbrojonych mieszczan, zapasy na....?
- Tydzień – odparł drungarior – Ale mamy zabezpieczone studnie.
- Więc utrzymamy się dwa tygodnie.
Utrzymali się sześć. Pierwszy padł Dolny Zamek. Zupełnie, jakby mury, które raz zobaczyły Ją, przestały sprzyjać messyńczykom. Sprowadzone z Itharos trebuszety i onagery gruchotały dachy dzielnic pociskami, naprędce robionymi z kawałków tych murów. W kolejnych dzielnicach, w desperackiej walce, ginęły kolejne enomy, kolejne pontekostie messyńskiej armii. Żywi obrońcy wycofywali się do Górnego Zamku, siedziby senatu i kratistosa, który sam całe dnie spędzał na murach, walcząc w otoczeniu swojej gwardii jak każdy inny mieszkaniec miasta.
Z 1. hetajry zostało niespełna dwudziestu. Hetajron tamtego dnia pożegnał się z nimi wojskowym salutem, życząc do zobaczenia po tamtej stronie. Omal nie dodał "w salach Izosa", w ostatniej chwili gryząc się w język. Nie trzeba było dodatkowych ciosów w i tak ciężkie nastroje. Bronili odcinka arkadowego muru przed pałacem senatu, jednego z najpiękniejszych miejsc Miasta, skąd roztaczał się widok na ogrody z fontannami i przestronne tarasy, ukwiecone o tej porze roku białymi i fioletowymi pnączami. Tu w jakże odległych czasach – przed kilkoma tygodniami – przechadzały się pary zakochanych, matki przyprowadzały tu dzieci, a adepci pobliskiej Akademii Alchemicznej przesiadywali na ławkach, otoczeni przez zwoje papieru i kolorowe flaszki. Wybrał to miejsce jednak nie ze względu na widoki, a dlatego, że wąskie przejście w podcieniach nadawało się do długiej obrony.
Sądził, że będzie się bał. Że ogarnie go żal czy smutek za żegnanym zbyt wcześnie życiem. Ale nie czuł nic. No, może jedynie coś jak przygnębienie i przebijające się przez wszystko poczucie obowiązku.
Nadeszli z pierwszymi promieniami słońca. To był mieszany oddział, ludzie i potwory, osłaniający się nawzajem. Zmutowane istoty podchodziły pod ich klingi, odbierając cięcia na zrogowaciałą tkankę, gdy ich ludzcy kompani zadawali ciosy lub strzelali z bliska, błyskawicznie chowając się za osłoną potworów. Hetajrowie nie byli szkoleni w utrzymaniu szeregów, nie ćwiczyli taktyki zastępowania w linii, nie umieli chronić sobie nawzajem ramion. Walczyli więc jak umieli, spektakularną szermierką uzupełniając ostrzał łuczniczy i rzucających kamieniami mieszczan, którzy do nich dołączyli. Walka o kilka metrów arkadowego podcienia, walka, o której nikt nigdy nie usłyszał i nie opowiedział, trwała do późnego popołudnia.
Hetajron z pięcioma towarzyszami wycofał się w kierunku schodów Senatu. Zanim przebyli dziedziniec, zostało trzech. Nie pobiegli do złoconej bramy z wielkim herbem Messyny, ale w bok, do wąskiego przejścia na tyły budynku, zostawiając bramę atakującym. Towarzyszy zgubił gdzieś w okolicy placu Flaminów, gdzie również trwała potyczka, do której się dołączyli na dłuższą chwilę. Jednak ustępujący z pozycji piechurzy z I. lokos wycofywali się w kierunku cytadeli, więc pobiegł za nimi, ale na wysokości pomnika Eutychusa trafili na przeciwnika. Tym razem nie były to tylko żywe istoty. W ślad za czworołapymi ulundo, które wbrew prawom fizyki biegły ku nim, odbijając się od ścian kamienic, pełzł ulicą płomień. Hetajron przez ułamek sekundy, między jednym a drugim mechanicznie zadawanym ciosem, dostrzegł na końcu ulicy sprawcę ognia. Nawet z tej odległości dostrzegał jego twarz, niemłodą, ale o niezwykle gładkiej skórze od równo zaczesanych jasnych włosów, aż do brody, przyciętej równo na wergundzką modłę. Za nim szli mężczyzna i kobieta na czele licznego oddziału bojowego, złożonego z samych ludzi. Człowiek z blizną unosił dłonie, a z końców jego palców wystrzeliwał czerwony jęzor ognia, krusząc tynk na ścianach kamienic i popieląc ciała poległych. I to był ostatni widok, jaki hetajron dostrzegł tamtego dnia. Władający płomieniem człowiek dostrzegł go na sekundę po tym, jak dostrzegł go ulundo, który potężnym ciosem łapy zwalił z nóg, pozbawiwszy przytomności.
Ocknął się z powodu zimna. Dygotał tak, że uderzające o siebie zęby zagłuszały mu jakikolwiek inny odgłos. Zanim opanował będący pod wpływem szoku organizm, z wysiłku zemdlał powtórnie i obudził go cios w twarz. Adrenalina zrobiła swoje, przed drugim się zasłonił. Nagła fala strachu, że został pojmany w niewolę, poderwała do działania wszystkie mięśnie i wymagało dobrej chwili, zanim zorientował się, że ten, kto go uderzył, to oficer, enomarch z czternastej pontekostii, tej samej, z którą bronili sąsiadujących odcinków muru Dolnego Zamku. Najwyraźniej próbował go ocucić. Rzut oka dookoła upewnił go, że jest wśród swoich. Zanim wyartykułował sakramentalne "gdzie jesteśmy", musiał usiąść.
- Kanał burzowy pod cytadelą – odpowiedział na niezadane pytanie enomarch.
- Cytadela...? – stęknął z wysiłkiem, zauważając zaschniętą limfę po poparzeniu na prawym policzku.
- Padła. Doreus poległ przed bramą cytadeli, ach, trzeba było widzieć tą jatkę, jaką urządziła tam Varanga... Komnen Varangi, dowódca gwardii, poległ wraz kratistosem. Zginęli wszyscy w Górnym Zamku, senatorowie, logoteci, dowódcy sztabu, drungarior wraz z gwardią miejską polegli przy bramach Zamku.
- To koniec – odezwał się stojący obok siwy człowiek w płaszczu urzędnika. Mówił również z trudem, przytrzymując dłońmi brzuch – Miasto przestało istnieć. Na górze wszystko płonie.
- Ty kto? – wydusił hetajron – I co ci?
- Godilias Helias, palates Miasta, zarządca pałacu kratistosa. Zdaje się, że w chwili obecnej jestem najwyższym przedstawicielem senatu Miasta – uśmiechnął się – w każdym razie jeszcze przez chwilę – odjął rękę od ciała, ukazując obszerną ranę w podbrzuszu, z której przez rozciętą togę sączyła się ciemna krew. Hetajron zerwał się do salutu, ale zanim zdążył przyłożyć pięść do piersi, opadł z powrotem na ziemię.
- Musimy cię stąd...
- Daj spokój – uśmiechnął się palates, wtórując fuknięciu enomarcha z czternastej – Umrę wraz z Miastem. Posłuchajcie mnie! – na jego wezwanie ludzie pochylili się i przysiedli obok, hetajron dostrzegł, że było ich tu co najmniej siedmioro lub ośmioro, żołnierzy, mieszczan, urzędników. Wszyscy poranieni, ale żywi – Posłuchajcie, dwadzieścia kroków w tamtą stronę jest właz na dolny poziom, od spodu włazu znajdziecie plan kanałów, odciśnięty w miedzi. Wydostaniecie się nimi na północną stronę Miasta. To jest rozkaz Senatu – powiedział podniesionym głosem, widząc ich pełne sprzeciwu i protestu reakcje – To jest rozkaz Senatu. Bo Miasto padło, a wy macie ocaleć. Nawet jeśli ocaleje jeden, poniesie w sobie Miasto po drogach wygnania. On będzie Miasto – zakończył szeptem słowami prastarego poematu – On będzie Miasto.
Wzruszenie zwyciężyło w tamtej chwili nawet śmiertelną słabość, nawet znużenie po całodziennej bitwie. Gdy wspominał potem tamtą chwilę, zupełnie zapomniał, że płakał na kolanach nad ciałem starca, w głos, nie mając siły wycierać twarzy i nosa nawet rękawem, nie pamiętał bólu połamanych żeber ani tego, że zgubił gdzieś oficerski koncerz. Wydawało mu się, że dumnie wstał i oddał senatorowi salut na miarę chwili, a gdzieś w tle dała się słyszeć melodia kołysanki, jaką śpiewała mu matka w kamienicy na Białogrodziu, północnej dzielnicy Miasta. Albo bardzo chciał tak właśnie pamiętać tamtą chwilę.
Wydostali się z kanałów wszyscy. Widzieli płonącą cytadelę i opadający wolno w dół proporzec Messyny, który zastąpił wielki sztandar ze smokiem na szczycie pałacu Senatu. Na gruzach pałacu. Cały Góry Zamek zmienił się w jedną wielką stertę gruzu. Widzieli wielką armię, idącą na wschód, na Tulos, które jak się dowiedzieli, jednak istniało, pomimo wielkiej klęski pod Ardeią. Bogini iluzji.... Po kilku tygodniach doszła do nich wiadomość, że Tulos oddało koronę. Istniała też Korathia, pomimo tego, że otworzyła bramy i poddała się bez walki i istniało Itharos, przeistoczone w twierdzę wroga. Arethyna nie ruszyła z pomocą żadnemu z miast.
Hetajron wrócił w jedyne miejsce, gdzie mógł– do majątku swojej rodziny w Srebrnogórzu, do zrujnowanego przez buszujące w poszukiwaniu zaopatrzenia oddziały Tavar zamku na szczycie Szpicgóry, sąsiadującego ze zniszczoną ogniem świątynią Izosa., Dziedzic senatorskiego rodu Messyny, słynącego ze swoich stadnin, Theo Syagirus ev. Tynagiron.
...
Po uroczystościach na mogiłach rytm życia w Velidzie i Srebrnogórzu wracał do normy. Mieszkańcy odbudowywali to, co spłonęło w ogniu wojny, walcząc uparcie o powrót do stanu sprzed chwili, gdy z dniem Czarnego Słońca to wszystko się zaczęło. Nie wiedzieli i nie miało to dla nich żadnego znaczenia, że czas zniszczenia zaczął się dużo wcześniej. Ale byli tacy, którzy wiedzieli.
Dwóch z nich obserwowało idący przez lasy na górze Kapliczce nocny pochód.
- Dużo czasu minie, zanim te rany się zabliźnią – odezwał się jeden z patrzących, spod kaptura nikt w ciemności nie dostrzegłby jego twarzy.
- Dziwisz się? – druga z obserwatorów była kobietą o aksamitnym, niskim głosie – Krzywdy, jakie wyrządzamy sobie nawzajem, są niepojęte, ale to, co dzieje się, gdy ludzie stają się trybikami w machinie walk bogów...
- W tą machinę nikt nie powinien pchać palców.
- Jednak to śmiertelnicy zdecydowali o śmierci boga. Choć inna bogini go uśmierciła. Ryzykując, swoją drogą, własne drogocenne życie.
- Wiesz to już na pewno?
- Tak. Widzisz, na gruzach zniszczonego Izajonu znaleźliśmy odpowiedź. Właściwie pod nimi. Kryptę. Z malutką trumienką. Izos w swojej pysze, zajęty sprawami wielkich, zapomniał o prośbie swojego kapłana. I zignorował rozpacz ojca, któremu umiera dziecko.
- Dziecko Dukmenidesa, flamina z Izajonu...?
- Umarło mu na rękach przed ołtarzem milczącego bóstwa. Więc sprawił, że bóg go usłyszał. I oddał się w służbę tej, która pozwoliła mu dokonać zemsty.
- Mów co chcesz – mężczyzna westchnął – Ale ten świat czasem mnie przeraża. W całym tym chaosie ważne, abyśmy my dochowali paktu.
- Ale Izos nie istnieje.
- To nas nie zwalnia ze słowa.
- To prawda – przyznała kobieta po namyśle – I dochowamy paktu, tym bardziej, że nikt nie ma pojęcia, gdzie są wszystkie Łzy. A tym czasem – uśmiech był wyraźnie słyszalny w jej głosie – chodźmy. Czas wojny ma swoje dobre strony. |
|
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Aerlinn
Tavariel In'Tebri
Skąd: Kraków
|
Wysłany: 06-06-2012, 11:29
|
|
|
Indi, wiem, że pewnie każdy ci to mówił setki razy, ale piękne. I... dziękuję. Gdybyś słyszała, jak piszczałam z radości, gdy to czytałam... wszystkie nasze gdybania przedobozowe okazują się niczym, kiedy ty publikujesz jeden post. I to jaki post! Chyba znasz dużo lepiej nasze postaci, niż my sami. I dajesz takimi opowiadaniami inspirację do jeszcze lepszego odgrywania.
Cóż, pierwszy raz mam okazję znaleźć się w opowiadaniu... i już wiem, jaka to radocha Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia na obozie! |
_________________ 2010-2012 - Aerlinn Tavariel In'Tebri, kapłanka Silvy i Herna
2013 - + Sonja córka Aliny z Sulimów, drużynniczka rodu Kietliczów Karanowiców
2014 - kadet (bardka Nawojka, + Angela Ehrenstrahl, Talsojka Arianwel'arya... i inne)
2014 Nelramar - + Tulya'Istanien z rodu Idril, Vayle'Finiel z rodu Meredith oraz khorani Akhala'beth (khorani drugiego hurdu tentara kedua) |
|
|
|
|
Tiamat
Skąd: W-wa
|
Wysłany: 06-06-2012, 12:04
|
|
|
Indi... Rozczarowanie to ostatnia rzecz o jakiej można pomyśleć po przeczytaniu! Dobrze rozpocząć dzień od drzenia rak przy czytaniu opowiadanie jest bezbłędne!! |
_________________ 2010- Telamont Guldar, psionik czerwonej togi
2011- Tiaamat, lisz Ys
2012- Archias, spirytualista [*] |
|
|
|
|
Wojo
3ząb
Skąd: Warszawa
|
Wysłany: 06-06-2012, 12:24
|
|
|
Szczerze...nie jest źle
Ważne ,że w ogóle jakiś jest
Tylko nie wiem czy wszystko dobrze zrozumiałem. |
_________________ Oczekujący na oboóz 2014 ;P |
|
|
|
|
Aerlinn
Tavariel In'Tebri
Skąd: Kraków
|
Wysłany: 06-06-2012, 12:32
|
|
|
Na pewno nie zrozumieliśmy wszystkiego tak, jak miało być zrozumiane. Ale to normalka, już się przyzwyczaiłam
A, Wojo, zmień podpis pod postami. Bo trailer już jest. Może by tak "czekamy na obóz"? |
_________________ 2010-2012 - Aerlinn Tavariel In'Tebri, kapłanka Silvy i Herna
2013 - + Sonja córka Aliny z Sulimów, drużynniczka rodu Kietliczów Karanowiców
2014 - kadet (bardka Nawojka, + Angela Ehrenstrahl, Talsojka Arianwel'arya... i inne)
2014 Nelramar - + Tulya'Istanien z rodu Idril, Vayle'Finiel z rodu Meredith oraz khorani Akhala'beth (khorani drugiego hurdu tentara kedua) |
|
|
|
|
Wojo
3ząb
Skąd: Warszawa
|
Wysłany: 06-06-2012, 13:28
|
|
|
Słusznie .Muszę coś wymyślić.
A co do zwiastunu:
Przyjemnie się go czyta . |
_________________ Oczekujący na oboóz 2014 ;P |
|
|
|
|
Viron
Viron van Redriel
Skąd: aronoł
|
Wysłany: 06-06-2012, 16:12
|
|
|
Świetne Ah, jakiż to z mojej postaci sprryciaż, fiu fiu
I niesamowicie miło się czyta o sobie. Że gdzieś tam ten Viron się podziewa I w takich fajnych konspirach uczestniczy! |
_________________ 2006 - Viron
2007 - Viron
2008 - Engvar (??????????)
2009 - Viron
2010 - Viron
2011 - Viron
2012 - Viron |
|
|
|
|
Tiamat
Skąd: W-wa
|
Wysłany: 06-06-2012, 17:40
|
|
|
Wojo napisał/a: | Szczerze...nie jest źle
Ważne ,że w ogóle jakiś jest
|
Maruda! |
_________________ 2010- Telamont Guldar, psionik czerwonej togi
2011- Tiaamat, lisz Ys
2012- Archias, spirytualista [*] |
|
|
|
|
Era
dobra ciocia Livia
Skąd: Warszawa
|
Wysłany: 06-06-2012, 17:57
|
|
|
Viron napisał/a: | I niesamowicie miło się czyta o sobie. |
Oj tak, tak, święta prawda Aż się zarumieniłam przez ten fragment o uśmiechu
Wprowadzenie mega, walka Izosa z Tavar miodzio. I te macki... <3
Generalnie czuję się teraz naładowana masą pozytywnej, obozowej energii i jeszcze bardziej nie mogę się doczekać lipca. Kawał świetnej roboty! |
|
|
|
|
The124C41
No good deed goes unpunished
Skąd: Outer Heaven
|
Wysłany: 06-06-2012, 18:11
|
|
|
A mi się podoba. Wreszcie wiem o co we wszystkim chodzi. No i wielką frajdę mi sprawiło budzenie znajomych o szóstym wiadomością "Jesteś w zwiastunie!"
I, ponieważ nikt jeszcze o tym nie wspomniał, NIZIOŁKI!! Niziołki zwiększają jakość każdego dzieła w którym się znajdują. Bardzo mnie to ucieszyło. Biedne niziołki
... zaraz. Tavar ma MACKI?! Coraz bardziej się zbliża do mojego ideału, muszę przyznać. W pokera też umie grać? |
_________________ Obóz 2010 + epilog 2010 - Alexander Verlaine Marlowe, szpieg ofirski
Epilog 2011 - Calatin de Vere, niziołczy uczony
Obóz 2012 - Caius Katsulas/Alexander Verlaine Marlowe, szpieg ofirski na usługach Proroka
There's only one way for a professional soldier to die. That's from the last bullet of the last battle of the last war. |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 06-06-2012, 18:49
|
|
|
Aerlinn napisał/a: | dziękuję | Proszę uprzejmie, przecież obiecałam
Aerlinn napisał/a: | Chyba znasz dużo lepiej nasze postaci, niż my sami. I dajesz takimi opowiadaniami inspirację do jeszcze lepszego odgrywania. | Hm, chyba po prostu patrząc na nie z boku mam inny obraz niż Wy Ale jeśli jakoś inspiruje, to tylko na dobre wyjdzie
Tiamat napisał/a: | powiadanie jest bezbłędne!! | Niestety, wrzucałam o 3 rano i parę błędów już widzę i zaraz poprawię
Wojo napisał/a: | nie jest źle
Ważne ,że w ogóle jakiś jest |
Grunt, że nie jest źle Wojo,a Ty więcej czytaj, a mniej oglądaj, wyjdzie Ci na dobre, gwarantuję
Aerlinn napisał/a: | Na pewno nie zrozumieliśmy wszystkiego tak, jak miało być zrozumiane. |
Niezmiernie mnie ciekawi, co i jak zrozumieliście Rzecz jasna, co mogę wyjaśnić, to wyjaśnię
Viron napisał/a: | sprryciaż, fiu fiu | Nie spryciaŻ tylko Lord Nowej Styrii Z powagą do nowego stanowiska
Era napisał/a: | walka Izosa z Tavar miodzio. I te macki... <3 | No wiesz, miałam dobrą inspirację do tej sceny
The124C41 napisał/a: | No i wielką frajdę mi sprawiło budzenie znajomych o szóstym wiadomością "Jesteś w zwiastunie!" | Im zapewne nieco mniejszą...
The124C41 napisał/a: | Tavar ma MACKI?! | Tego nie powiedziałam Powiedziałam "coś na kształt pnączy lub macek" I jak się pisze o czymś, co ma nie mieć nazwy w językach tego świata... to trochę to jednak trudno opisać
The124C41 napisał/a: | W pokera też umie grać? |
The124C41 napisał/a: | Niziołki zwiększają jakość każdego dzieła w którym się znajdują. | O To tegoroczna fabuła będzie dziełem najwyższej jakości, jako że będzie ich tam pełno |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Aerlinn
Tavariel In'Tebri
Skąd: Kraków
|
Wysłany: 06-06-2012, 22:15
|
|
|
Indiana napisał/a: | Im zapewne nieco mniejszą... |
Eee, tam. Wiadomość, która przykuła mnie do komputera na dobre pół godziny niezależnie od śniadania, pakowania się i różnych innych pier... bzdur |
_________________ 2010-2012 - Aerlinn Tavariel In'Tebri, kapłanka Silvy i Herna
2013 - + Sonja córka Aliny z Sulimów, drużynniczka rodu Kietliczów Karanowiców
2014 - kadet (bardka Nawojka, + Angela Ehrenstrahl, Talsojka Arianwel'arya... i inne)
2014 Nelramar - + Tulya'Istanien z rodu Idril, Vayle'Finiel z rodu Meredith oraz khorani Akhala'beth (khorani drugiego hurdu tentara kedua) |
|
|
|
|
Masza
Skąd: Szczecin/Poznań
|
Wysłany: 06-06-2012, 22:41
|
|
|
O, miło jest się znaleźć w opowiadaniu ^^. Ale z tego co pamiętam, moja postać była tylko zwykłym, teralskim zwiadowcą .
Aha, czy ja faktycznie jestem ruda oO, bo w lustrze widzę co innego. Chyba, że mam zaburzenia percepcji... |
_________________ lastfm.pl/user/Gurthiriel |
|
|
|
|
Travor
|
Wysłany: 07-06-2012, 01:10
|
|
|
No i fajnie w sumie. Taka wersja jednak zawsze jest bardziej atrakcyjna, bo daje wolność naszej wyobraźni, w przeciwieństwie do filmu narzucającego obraz
I kurcze, to na co zwróciłem uwagę a propo wyobraźni a w kontekście warsztatu, to wielowymiarowość magii. Nie uchwycenie jej tylko w wymiarze "fajerwerków" ale także dźwięku, ciśnienia odczuwalnego w uszach. To coś co bardzo zadziałało na moją wyobraźnię, jako słuchowca, przy scenie zstąpienia Izosa Wzmiankowanie towarzyszącego jej dźwięku, nadało mojej osobistej wizualizacji głębi
To w sumie taki prosty zabieg, a tak celnie trafia do pewnej części czytelników
Co mnie się nie podoba to wszelakie "gnoje" i inne "kur...dupelkowate" chochliki Jakoś tak zawsze byłem pod wrażeniem jak Tolkien był w stanie kreować również postacie prostaków, jak Billa Fernego, nie używając nigdzie podwórkowego języka No ale rozumiem inspirację tym tam naszym od Wiedźmina, pewno się czepiam
Scenka rodzajowa z Durghiem z narady Z życia wzięta, bezbłędna
Natomiast to za co masz moje osobiste uwielbienie, to przywrócenie światu Draig-a-Haearn'u. Tak mi było straszliwie szkoda przez ten cały czas, że tak sentymentalny przedmiot, Cesarstwo w pigułce, po prostu zakończył swoją historię Ale jest, jest Styria, jest Indra, jest Draig-a-Haearn, wszystko jest tak jak żeśmy to sobie wymarzyli pewnego ciepłego sobotniego popołudnia w pewnej warszawskiej pizzeri
A powróciły w stylu o jakim nawet nie myśleliśmy
Chyba każdy się ze mną zgodzi że za to od całej ekipy, duże DZIĘKUJEMY
Jestem ciekaw, jakie teraz będzie zdanie graczowej opinii publicznej o Nowej Styrii i Alte Tavar. Ten tekst daje bardzo głęboki wgląd w to wszystko co stoi za tymi tragicznymi wydarzeniami, w powody i myśli samej Tavar, jej lordów. Może to w końcu przekreśli biało-czarną wizję całego tego konfliktu.
Filmu trochę żałuje głównie ze względu na kostiumografię. No ale co się odwlecze to nie uciecze. Ale jestem strrrrasznie ciekawy ofirskich, "antycznych", łaszków Mam cichą nadzieję że jednak nie przywali ich tona niziołków w słomianych kapeluszach
I kurcze, muszę się trochę przyłożyć do tego tekstu, bo jak na razie to jestem lekko przysypany ilością rozproszonych w nim ofirskich rang i tytułów. Dużo tego, rożnych dziwnych nazw. Chyba nigdy przedtem przy żadnej okazji tyle nie było. Fajny klimat, widać że ma się do czynienia z tysiącletnią państwowością Albo miało
No, i czekamy na zdjęcia domków
No i mam nadzieję, że mimo niziołka, atmosfera będzie jednak wyjątkowo niesielankowa Tekst to chyba zapowiada Żadnych potrawek z królika, Rzym nam upadł! |
Ostatnio zmieniony przez Travor 07-06-2012, 01:11, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Viron
Viron van Redriel
Skąd: aronoł
|
Wysłany: 07-06-2012, 09:01
|
|
|
Cytat: | Nie spryciaŻ tylko Lord Nowej Styrii Z powagą do nowego stanowiska |
Właźnie dosnauem durzego zauamania nat wuasnom osobom Tak to jest, jak się pisze na szybko...
Ej, Indi, nie wiem czy to przypadek, ale...te fragmenty o tajnych pochodach, milicji, kwiatach gdzieś tam, przypominały mi bardzo wpisy na prawicowych forach internetowych, Frondzie itp.
Jak mniemam to tylko zbieg okoliczności
Masza napisał/a: | Aha, czy ja faktycznie jestem ruda oO, bo w lustrze widzę co innego. Chyba, że mam zaburzenia percepcji... |
Ale na obozie chyba miałaś takie trochę podchodzące pod rudy...
Travor napisał/a: | Dużo tego, rożnych dziwnych nazw. Chyba nigdy przedtem przy żadnej okazji tyle nie było. |
A to fakt. I to jest chyba w tym najfajniejsze. Moja postać sama używa tam nazw, które wpadłyby mi do głowy stosunkowo późno Ale to się właśnie genialnie czyta
Travor napisał/a: | Jestem ciekaw, jakie teraz będzie zdanie graczowej opinii publicznej o Nowej Styrii i Alte Tavar. Ten tekst daje bardzo głęboki wgląd w to wszystko co stoi za tymi tragicznymi wydarzeniami, w powody i myśli samej Tavar, jej lordów. |
Ano właśnie. Może być ciekawie. Tym bardziej, że to nie była dla nich (ofirczyków) jednorazowa tragedia, a raczej powtarzająca się fala zniszczeń. Te opisy strzelania do uwięzionego osła były świetne.
No właśnie. A dla nas to jest ogromny dysonans, bo z jednej strony czytamy o tragediach tych ludzie i nieludzi, a z drugiej to my de facto do tego doprowadziliśmy i za pomocą naszych postaci do tego doszło. Ależ mi się to podoba!!! |
_________________ 2006 - Viron
2007 - Viron
2008 - Engvar (??????????)
2009 - Viron
2010 - Viron
2011 - Viron
2012 - Viron |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 07-06-2012, 13:33
|
|
|
Masza napisał/a: | Ale z tego co pamiętam, moja postać była tylko zwykłym, teralskim zwiadowcą | Mhm, ale w Twojej misji wrobiłam Cię w kontakt z pewną druidką, gdzie objawiły się Twoje zdolności jako medium
Masza napisał/a: | czy ja faktycznie jestem ruda oO | Może i nie jesteś, ale tak jakoś zapamiętałam Twoją postać
Travor napisał/a: | To coś co bardzo zadziałało na moją wyobraźnię, jako słuchowca, przy scenie zstąpienia Izosa Wzmiankowanie towarzyszącego jej dźwięku, nadało mojej osobistej wizualizacji głębi | A to bardzo ciekawe, że udało mi się, jako klasycznemu wzrokowcowi, uzyskać taki efekt
Travor napisał/a: | Jakoś tak zawsze byłem pod wrażeniem jak Tolkien był w stanie kreować również postacie prostaków, jak Billa Fernego, nie używając nigdzie podwórkowego języka | Czego osobiście nie uważam za zaletę twórczości. Przy czym Tolkien tworzył w konwencji baśni, tam bez językowego "zejścia na ziemię" można się obejść. Nie od dzisiaj wiadomo, że tak przy kreacji świata jak i w samej grze usiłujemy celować w realizm, bo moim zdaniem takie nałożenie świata rzeczywistego i kreowanego w jakiejś sferze pozwala na przyjęcie rzeczy wykreowanych za realne. W dużym skrócie. I w jakimś zakresie Możliwie największym Do pewnych granic
Mamy istotne ograniczenia, jak twórcy obozu dla młodzieży, dlatego też nie znalazłeś tam - ani w grze - prawdziwych realiów wojennych, ani przykładowo realnego żołnierskiego czy marynarskiego języka. W tekście znalazłeś co najwyżej sugestie i mrugnięcia okiem (np. w stosunku do tego, co O(la)f(f) ma w oczach).
No bo właśnie - przy całej fascynacji Tolkienem i jego światem, to jednak Sapkowski ma zdolność wywracania ludziom światopoglądów
Travor napisał/a: | Ale jest, jest Styria, jest Indra, jest Draig-a-Haearn, wszystko jest tak jak żeśmy to sobie wymarzyli pewnego ciepłego sobotniego popołudnia w pewnej warszawskiej pizzeri
A powróciły w stylu o jakim nawet nie myśleliśmy
Chyba każdy się ze mną zgodzi że za to od całej ekipy, duże DZIĘKUJEMY | No w sumie nie ma za co Nie wyciągnęliśmy tego wątku, bo poprosiła nas grupa graczy, tylko bo to był dobry wątek Już w ogóle to, że w 2009 wrócił D-a-H i Styria, powinno chyba świadczyć, że nie umiałam rozstać się z poprzednim światem gry bez sentymentu i musiałam go wyciągnąć A wyciągnięty - był za dobrą kartą do gry
Travor napisał/a: | Może to w końcu przekreśli biało-czarną wizję całego tego konfliktu. | Wiesz co, sądząc po ilości zapytań o możliwość grania Styryjczykiem, to nie ma takiej wizji. Szczerze mówiąc, nawet przyłożyłam starania, żeby nie przesłodzić i nie sprowokować mody na styryjskie postacie poza rozsądnymi granicami
Travor napisał/a: | o jestem lekko przysypany ilością rozproszonych w nim ofirskich rang i tytułów. Dużo tego, rożnych dziwnych nazw. |
Jak zwykle, klucz do tego zestawu dostaną w postaci pisanej gracze grający Ofirczykami. Pozostali będą musieli zadowolić się mozolnym wyławianiem z tekstu i zgadywaniem
Travor napisał/a: | czekamy na zdjęcia domków
| Były przecieki czy doczytałeś?
Planuję ładną sesję zdjęciową pod koniec przyszłego tygodnia po akcji 'malowanie'
Ale zmian jest duuuuużo
Travor napisał/a: | Żadnych potrawek z królika, Rzym nam upadł! | Oj tam, co ma upaść, nie utonie A potrawka z królika jest pyszna
Nie, chyba nie będzie sielankowo. Ale nigdy nie jestem w stanie przewidzieć, jak właściwie fabuła wyjdzie, bo zawsze sama widzę ją inaczej
Viron napisał/a: | ..te fragmenty o tajnych pochodach, milicji, kwiatach gdzieś tam, przypominały mi bardzo wpisy na prawicowych forach internetowych, Frondzie itp.
Jak mniemam to tylko zbieg okoliczności | A skąd Planowałam jeszcze dorzucić fragmenty o bratniej pomocy, wyzwalaniu ofirskiego chłopa oraz długo oczekiwanej zmianie klimatu między krajami.... I zapomniałam przypomnieć, że typ z pochodnią=faszysta, nawet jeśli to hobbit
Żartuję Inspiracja, jeśli jest - to pośrednia. I raczej nie forum Frondy, którego nie czytam
Viron napisał/a: | Moja postać sama używa tam nazw, które wpadłyby mi do głowy stosunkowo późno | ?
Viron napisał/a: | Te opisy strzelania do uwięzionego osła były świetne. | Dla kogoś obciążonego rozwiniętą zanadto empatią - nieco trudne
Viron napisał/a: | A dla nas to jest ogromny dysonans, bo z jednej strony czytamy o tragediach tych ludzie i nieludzi, a z drugiej to my de facto do tego doprowadziliśmy i za pomocą naszych postaci do tego doszło. | Ach te inspiracje |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Travor
|
Wysłany: 07-06-2012, 14:16
|
|
|
Cytat: | No bo właśnie - przy całej fascynacji Tolkienem i jego światem, to jednak Sapkowski ma zdolność wywracania ludziom światopoglądów |
No to chyba w tej ocenie po prostu się różnimy
Indiana napisał/a: | Szczerze mówiąc, nawet przyłożyłam starania, żeby nie przesłodzić i nie sprowokować mody na styryjskie postacie poza rozsądnymi granicami |
Kurcze A ja nadal, czytając to, miałem ogromne wrażenie "kto po tym tekście nie zagrałby styryjczykiem" Cały ustęp "Styryjczycy" nazywa się tak nie bez powodu, jest to seria epickich zdarzeń i w pełni zwycięskich intryg tych konkretnych pań i panów W międzyczasie czołga się przed nimi władca wergundii, nieco komicznie grozi im paluszkiem władczyni stepowców, a sceny poświęcone elfom to podsumowanie elfiej porażki, skupiające się głównie na kłótniach i ochrzanach Aha, i przy okazji rozjechanie niepodważalnej jak dotąd potęgi
Szczerze mówiąc, nie do końca mam pomysł, jakie jeszcze sukcesy chciałabyś im przypisać, skoro to wersja okrojona Nie, żeby mi akurat to jakoś szczególnie przeszkadzało
Indiana napisał/a: | Były przecieki czy doczytałeś? |
Były
Cytat: | Dla kogoś obciążonego rozwiniętą zanadto empatią - nieco trudne |
No właśnie. Zdecydowanie miło myśli się o wojnach w kontekście heroicznych starć żyjących dla tego mięśniaków czy innych tam potężnych magów Natomiast jak się pojawia ten pies na łańcuchu, koń w płonącej stajni czy inne rzezie cywilów to mina rzednie. Ale chyba warto od czasu do czasu o tym przy okazji zwłaszcza tego rodzaju zabawy, podprogowo przypomnieć, że wojna to w gruncie rzeczy nie jest chwalebne Oblężenie Helmowego Jaru. Że jest od tego bardzo daleka.
Indiana napisał/a: | Wiesz co, sądząc po ilości zapytań o możliwość grania Styryjczykiem, to nie ma takiej wizji. |
No tak, pewnie mam po prostu kontakt z bardzo ograniczonym wycinkiem graczowej społeczności Fajnie, w sumie, że ktoś będzie to dalej kręcił
Indiana napisał/a: | Ale zmian jest duuuuużo |
To nie tylko domki? O
Ale wjeżdżanie tu z prawicą lewicą i innymi faszyzmami to jest chyba naprawdę zbędne Ale tak wiecie, tak naprawdę. Zbędne |
|
|
|
|
Viron
Viron van Redriel
Skąd: aronoł
|
Wysłany: 07-06-2012, 16:28
|
|
|
Travor napisał/a: | Indiana napisał/a:
Były przecieki czy doczytałeś?
Były |
ALE NIE ODE MNIE!!!
Indiana napisał/a: | ? |
Chodzi mi o świetne, wręcz epickie, słownictwo mojej postaci, którego ja sam niestety z rzadka używam. Tym bardziej miło się to czyta
Indiana napisał/a: | Ach te inspiracje |
Travor napisał/a: | To nie tylko domki? O
|
Tego to nawet moje, jakże sokole, oko nie wychwyciło |
_________________ 2006 - Viron
2007 - Viron
2008 - Engvar (??????????)
2009 - Viron
2010 - Viron
2011 - Viron
2012 - Viron |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 07-06-2012, 16:50
|
|
|
Cytat: | Szczerze mówiąc, nie do końca mam pomysł, jakie jeszcze sukcesy chciałabyś im przypisać, skoro to wersja okrojona | Nie, raczej nie sukcesy, a cechy. To nie sukcesy wpływają na sympatie graczy. Pamiętaj o casusie Wergundii Trochę się napracowaliśmy, zanim ktoś zechciał zagrać Wergundem
Travor napisał/a: | wojna to w gruncie rzeczy nie jest chwalebne Oblężenie Helmowego Jaru. Że jest od tego bardzo daleka |
Nie mam specjalnych kompetencji, aby mówić ludziom, czym jest wojna Nie jestem też pewna, czy to coś "dalekie" nadal można nazywać "wojną"
Akurat przywołany Helmowy Jar jest jednym z najbardziej nielogicznych i irytujących brakiem konsekwencji opisem. Szczerze go nie lubię. I rzeczywiście nie ma nic wspólnego z sytuacją wojenną Tym dziwniejsze, że Tolkienowi realia wojny nie były tak do końca obce.
Travor napisał/a: | Fajnie, w sumie, że ktoś będzie to dalej kręcił | Właściwie, to gdybyśmy nie wprowadzili wyraźnego zakazu grania Styryjczykiem w tym roku (no bo proszę, niby jak? ) to mielibyśmy ich coś jakby 1/3.
Travor napisał/a: | To nie tylko domki? O |
Jeszcze łaźnia, ogrodzenie i trochę elementów wykończeniowych całości. I jeszcze coś... co chyba jednak zostanie niespodzianką przyszłoroczną, bo nie mamy sił przerobowych, żeby zdążyć w tym roku
Travor napisał/a: | prawicą lewicą i innymi faszyzmami to jest chyba naprawdę zbędne | Wyluzuj, żartujemy Naprawdę |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Kajetan
Skąd: Tychy
|
Wysłany: 07-06-2012, 23:15
|
|
|
Indiana napisał/a: | Jeszcze łaźnia, ogrodzenie i trochę elementów wykończeniowych całości. I jeszcze coś. |
P
Sam tekst świetny, chociaż czytanie go w autokarze na telefonie, konczy sie bólem oczu |
_________________ WALCZYĆ TRENOWAĆ VILLSVIN HIRD MUSI PANOWAĆ |
|
|
|
|
Reshion vol 2 Electric Bo
To jak, umowa handlowa?
Skąd: Szczecin
|
Wysłany: 09-06-2012, 00:05
|
|
|
Po pierwsze Indi zwiastun bardzo udany mimo iż nie jest filmem . Osobiście nawet wole kiedy coś napisane niż ukazane jako film .
Po drugie to.. kiedy czytałem zwiastun to nagle przypomniałem iż w innym temacie napisałeś :
Indi napisał/a: | Po pierwsze, szalenie mi się podoba rozpracowanie Ofiru. Bardzo lubię ten rejon świata, a niestety prawdopodobnie nigdy nie zagramy tam obozu - z przyczyn oczywistych. |
To jest z tego tematu
Teraz nasuwa mi się pytanie czy tą "oczywistą przyczyną" jest klimat i krajobraz w Ofirze oraz jak on wygląda w takim razie .
I przy okazji Ofir to bardziej Rzym czy Grecja czy Bizancjum ? I czy ich formacji bojowej bliżej do żółwia czy falangi ? Czy to kompletnie nie te klimaty ? |
|
|
|
|
Bryn
|
Wysłany: 09-06-2012, 00:08
|
|
|
Wiem, że już trochę późno na na to, ale w końcu zdecydowałem się aby napisać co sądzę o zwiastunie. A sądzę tyle: jest świetny w sumie cieszę się, że jest w wersji pisanej z dwóch przyczyn:
1. w zwiastunie nie byłoby tyle tych informacji na pewno
2. inaczej nie byłoby mojej postaci Indi, niezły zaciesz mi sprawiłaś, jak wyczytałem imię "Tirianus" i opis mojej sylwetki |
_________________ 2011 i 2012 - Tirianus Taeleth, kapłan bitewny Silvy
2013 - Emrys, syn Drogowita z Wojniłłów Karanowic, witeź / Małgorzata
2014 - Cadan a.k.a. Kaban/Shazam/Conan - laryjski psionik
2015 - Brynjolf Gunnarson Sliabh Ard |
Ostatnio zmieniony przez Bryn 09-06-2012, 00:18, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Onfis
|
Wysłany: 09-06-2012, 10:25
|
|
|
Tyle by się chciało powiedzieć, a weny tak mało i tyle już zostało powiedziane...
Po raz kolejny gratulacje za cierpliwość do wielogodzinnego stukania w klawiaturę. Za pomysł. Za połączenie wątków i postaci. Za przełożenie uczuć postaci w to opowiadanie...
Dzięki za pracę jaką włożyłaś. Za emocje jakich dostarczyło czytanie (nauczycielka mało co nie skonfiskowała mi laptopa ). I osobiście dzięki za znalezienie domu dla sieroty (w wielu tego słowa znaczeniach ) jaką jest Onfis.
Domysłów było sporo, zwłaszcza że nad opowiadaniem pochyliliśmy się w trzy osoby. Każdy znalazł coś co mu pasowało, ale chyba największe poruszenie wywołał opis obozu. W pewnym momencie liczyliśmy na prawdziwy warowny gród z wieżyczką, ale napisałaś, że niziołki nie skończą tak szybko. Cóż, pozostała jednak nadzieja, że zgodnie z twoją zapowiedzią, zbierzemy szczęki z ziemi kiedy ujrzymy, owoce pracy rąk ludzko- hobbickich.
Co do formy... z opowiadania można więcej wyczytać. Można więcej przekazać. Można pokazać, coś czego jeszcze nie ma, a będzie. Film był miły dla oka, ale słowo jest lepsze do przekazania informacji.
Podsumowując. Indi, odwaliłaś kawał, dwa posty, wuchtę słów i mnóstwo liter świetnej roboty
Pozwolę sobie odpowiedzieć na zadane pytania.
Reshi napisał/a: | I przy okazji Ofir to bardziej Rzym czy Grecja czy Bizancjum ? I czy ich formacji bojowej bliżej do żółwia czy falangi ? Czy to kompletnie nie te klimaty ? |
Obecny Ofir to mniej-więcej czas upadku Rzymu zachodniego i tegoż okresu w Bizancjum. Choć jest to na tyle bogata kultura, że "naleciałości Greckie" też mogą się znaleźć. Jeśli chodzi o formację, to chyba bliżej im do żółwia, ze względu na sporą ilość pawęży w piechocie, ale jakaś falanga też może się znaleźć. Ofir to takie duży kocioł, do którego można wrzucić kultury posthellenistyczne i wymieszać Poprawcie mnie, jeśli coś przekręciłem |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 14-06-2012, 20:27
|
|
|
Za wszystkie pozytywy bardzo dziękuję, jeśli się zwiastun spodobał, to największy zaciesz z tego mam ja
Travor napisał/a: | ndiana napisał/a:
Były przecieki czy doczytałeś?
Były |
To dowiem się w końcu, kto oprócz Virona-Don-Pedra-z-Krainy-Deszczowców-Carramba mi tu szpieguje?
Reshi napisał/a: | Bardzo lubię ten rejon świata, a niestety prawdopodobnie nigdy nie zagramy tam obozu - z przyczyn oczywistych. | Tak, kiedyś tak napisałam. Ofir był kwitnącym imperium wielkich miast, a my mamy do dyspozycji teren pełen ruin i lasów. Dopiero, kiedy pojawiła się idea Tavar, nabrało to sensu
Reshi napisał/a: | Ofir to bardziej Rzym czy Grecja czy Bizancjum ? I czy ich formacji bojowej bliżej do żółwia czy falangi ? Czy to kompletnie nie te klimaty ? |
Najbardziej Bizancjum, z elementami Rzymu. Ale i żółw i falanga mogą w tym klimacie się zdrowo zmieścić.
Onfis napisał/a: | cierpliwość do wielogodzinnego stukania w klawiaturę. | Lubię pisać To chyba nietrudno zauważyć
Onfis napisał/a: | Za połączenie wątków i postaci. | To jest rzecz ciężka, bo mam oczywiście poczucie pominięcia wielu ważnych imion i twarzy, które zapisały się w pamięci po obozach i wpływały na wydarzenia. Siłą rzeczy pierwszeństwo w pamięci mają aktywni uczestnicy epilogu, ale starałam się uwzględniać ilu się da. Brak czasu i miejsca nie pozwolił uwzględnić większej ilości osób - w tym celu trzeba by wrócić do opowiadań poobozowych
Onfis napisał/a: | Za przełożenie uczuć postaci w to opowiadanie... | Bo wierzę, że wasze postaci mają uczucia i osobowości, a nie tylko fajny ciuch i dobrze brzmiące imię
Elfik napisał/a: | niezły zaciesz mi sprawiłaś, jak wyczytałem imię "Tirianus" i opis mojej sylwetki |
Onfis napisał/a: | I osobiście dzięki za znalezienie domu dla sieroty (w wielu tego słowa znaczeniach ) jaką jest Onfis. | Proszę bardzo, niech w końcu robią coś pożytecznego
Onfis napisał/a: | największe poruszenie wywołał opis obozu. W pewnym momencie liczyliśmy na prawdziwy warowny gród z wieżyczką, ale napisałaś, że niziołki nie skończą tak szybko. | Rzeczywiście, nie skończą, tym bardziej, że obecnie walczą z pogodą, bo uziemiła je z malowaniem chatek. Na pewno obóz będzie bardzo, bardzo zmieniony. Uważam, że na lepsze, pod względem komfortu, klimatu, wielu ułatwień. A będzie się zmieniał dalej, bo oczywiście stopniowo niziołki będą wymieniać wyposażenie na lepsze i fajniejsze I na pewno posadzą więcej kwiatów! |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
Pedro
|
Wysłany: 14-06-2012, 20:51
|
|
|
Indiana napisał/a: | To dowiem się w końcu, kto oprócz Virona-Don-Pedra-z-Krainy-Deszczowców-Carramba mi tu szpieguje? |
Niestety jak mówiłem nie dotarłem do ciebie, więc na mnie nie patrz.
A co do zwiastuna... Przyjemnie się czytało. Ciekawi mnie wątek niziołków, może to co staracie się ukryć to rozbudowa karczmy o jakieś domki by to wyglądało jak mały gródek w którym żyją niziołki? |
Ostatnio zmieniony przez Pedro 14-06-2012, 20:54, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
|
Svala
Skąd: Wrocław
|
Wysłany: 14-06-2012, 23:07
|
|
|
Indiana napisał/a: | I na pewno posadzą więcej kwiatów! |
Takie niziołki lubię Yeah! |
|
|
|
|
Svala
Skąd: Wrocław
|
Wysłany: 14-06-2012, 23:09
|
|
|
I niech nie wycinają jawora |
|
|
|
|
Indiana
Administrator Majestatyczny król lasu
Skąd: Z wilczych dołów
|
Wysłany: 14-06-2012, 23:52
|
|
|
Nie jesteś trochę za wysoka na niziołka...?
A jawor, jak go nie wytniemy, znaczy niziołki nie wytną, to ... to jawor będzie zasłaniał to, czego nie powinien zasłaniać |
_________________ "Boję się klatki, więzienia, do którego przywyknę z czasem, aż zniknie pamięć i potrzeba męstwa..."
"(...) niech umie spać, gdy źrenice czerwone od gromu i słychać jęk szatanów w sosen szumie (...)"
"(...).Loyalty. Honor. A willing heart... I can ask no more than that. "
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum
|
Dodaj temat do Ulubionych Wersja do druku
|
|